Polska pomorska

Kaszubi, żyjący w II Rzeczypospolitej na polsko-gdańsko-niemieckim pograniczu, znajdowali się "pomiędzy frontami nie tylko ideologicznymi. Represje - choć jakościowo nieporównywalne zwłaszcza z okresem okupacji - dotykały ich także z polskiej strony w PRL-u. Dziś tożsamość kaszubska przeżywa renesans.

24.05.2006

Czyta się kilka minut

Na stole leży czarno-biała fotografia. Przedstawia 8-letniego chłopca o wysokim czole, który w lewej ręce trzyma mikrofon, a w prawej - zdjęcie mężczyzny z przedziałkiem zaczesanym przez środek głowy oraz wąsikiem, modnym w latach 30. Chłopiec skierował zdjęcie ku sobie, jakby mówił do postaci z fotografii, zamiast prezentować ją uczestnikom szkolnej akademii z okazji 43. rocznicy wybuchu II wojny światowej.

Mężczyzna na zdjęciu to mój pradziad Franciszek, zamordowany przez Niemców w Lesie Szpęgawskim pod Starogardem Gdańskim 11 listopada 1939 r. Nietrudno się domyślić, kim jest chłopiec, który wówczas jeszcze nie musiał nosić okularów. Rozmowa między mną a pradziadem toczy się do dzisiaj. Wtedy, w 1982 r., zamordowany przodek był mi szczególnie bliski: pytałem mamę, czy "stan wojenny" oznacza to samo, co "wojna", oraz czy zabiją nas Niemcy. Mama prosiła, abym nie zadawał takich pytań i mówiła, że wszystko będzie dobrze.

Czas przełomów

Nie cierpiałem Niemców. Ojciec powtarzał, że Niemcy zabili mu dziadka i nigdy im tego nie wybaczy. Tę niechęć zaszczepił i mnie. Podczas zabaw w czterech pancernych wolałem być nawet psem Szarikiem, byle nie Niemcem.

Pamiętam kolejne pożegnania ze znajomymi rodziców, którzy wyjeżdżali z PRL ­­­ na Zachód w poszukiwaniu lepszego życia. W połowie lat 80. podczas Bożego Narodzenia w moim mieście więcej było samochodów "na białych blachach" [tj. zachodnioniemieckich - red.] niż z polską rejestracją. Koleżanki z klasy odwiedzały mnie po roku czy dwóch, coraz gorzej mówiąc po polsku. Strasznie mnie to wkurzało. Pamiętam zapach żelków Haribo, piórniki i piękne przybory do pisania, które przywoziły ze sobą. Pewnie, że im zazdrościłem... Trudno nie zazdrościć, gdy chodzi się w połatanych spodniach po dzieciach sąsiadów.

A wszystko przez tatę, który zamiast wyjechać do Bielefeld czy Hamburga, uparł się, żeby siedzieć w Polsce jak głaz przyniesiony przez skandynawski lodowiec. "Polska Ludowa" odwdzięczyła mu się odebraniem renty. Chyba chciała się przekonać, że jego uczucie do niej jest całkowicie bezinteresowne.

Miałem szczególne szczęście do przełomów. Rok 1981 - szkoła podstawowa, rok 1989 - liceum. Latem tegoż roku biegałem z młodszym bratem po tczewskim rynku, zbierając ulotki z napisem "Solidarność". Jedną z nich zachowałem na pamiątkę, ze względu na dedykację: "Tomkowi i Wojtkowi - Olga Krzyżanowska". Pamiętam, że pani, która ją napisała, była bardzo miła; wtedy i później, gdy widziałem ją na ekranie telewizora.

W 1989 r. runął w gruzy świat mojego ojca, przy okazji przywalając mnie. Tuż przed upadkiem muru berlińskiego brat mamy wyjechał "na pochodzenie" do Niemiec, żeby osiedlić się tam na stałe. Ojciec wpadł w rewolucyjny szał, próbując dociec, jak to się stało, że ożenił się z Polką, a mieszka z Niemką. Wprawdzie mama nigdy się tak nie określiła, ale skoro jej brat był Niemcem, to dla taty wszystko stało się jasne.

Niemka w rodzinie, co za wstyd! Pamięć dziadka pohańbiona!

Rodzinne śledztwo

Nie pamiętam już, kto wylał ojcu na głowę kubeł zimnej wody, choć raczej należałoby mówić o wyrzuceniu go za burtę. "Bolek, ty tak psioczysz na tych Niemców, a przecież twój ojciec ze swoją matką po niemiecku rozmawiał" - to zdanie utkwiło mi w pamięci.

Ojciec nie uwierzył, jak to ojciec. Zamiast tego rozpoczął śledztwo. Przeprowadził je metodycznie, sięgając do archiwów, które wówczas dopiero zaczęły się otwierać dla zwykłych śmiertelników, nie bez poważnych oporów. "Straszna prawda" powoli objawiła się w pełnym blasku. Wyjaśniło się, dlaczego ci, którzy znali dziadka, mówili o nim "Anton", a nie "Antoni". Przy okazji okazało się, że rodzinna legenda o tym, że "jesteśmy von" wcale nie jest legendą, tylko komunistyczne MSW uzurpowało sobie prawo do poprawiania nam nazwiska. Kiedy ojciec zaczął wypytywać ludzi, którzy dziś są jedynie wspomnieniem, o to, czy prawdą jest, iż jego tata ze swoją matką rozmawiał po niemiecku, okazało się, że wiedzieli o tym wszyscy prócz niego! Zapytał więc stryja, dlaczego nie dowiedział się o tym od własnej matki. "Bo twoja matka jest z Polski" - usłyszał.

Babka urodziła się na Pomorzu, ale jej ojciec przybył tutaj po roku 1920 "z Kongresówki". O takich jak on mówiło się tu "Polaki" lub "Polusy". Nie było w tym złośliwości, po prostu: Polacy to inni. Okazało się więc, że mój dziadek funkcjonował w dwóch rzeczywistościach językowych: z żoną rozmawiał po polsku, a z matką po niemiecku.

Ojciec nie przyjął do wiadomości takiego wyjaśnienia. W dążeniu do prawdy nie uznawał półcieni. Do tej pory był przeświadczony, że jest stuprocentowym Polakiem, ale pewnego dnia doszedł do wniosku, że przez całe życie żył w błędzie i poczuł się Niemcem. Powiedział mi, że ja też nim jestem. Przez chwilę chyba nawet w to wierzyłem.

W ostatniej klasie liceum koleżanka powiedziała mi, że w jej rodzinnej wsi zmarł ksiądz, który nosił moje nazwisko. Poczułem się oszukany: nie mógł tydzień poczekać z tym umieraniem? Pojechałem na grób. Przy okazji poznałem jego przyrodnią siostrę, która zapewne pamiętała czasy kanclerza Bismarcka.

Nazwisko okazało się najlepszą przepustką, od tej pory wielokrotnie otwierało mi drzwi. Na starej plebanii w Swarożynie pod Tczewem pokazano mi pracę doktorską o mojej rodzinie, powstałą w Toruniu, gdy miałem trzy lata. Kiedy wziąłem do ręki podniszczony maszynopis, zrozumiałem, dlaczego ojciec nie mógł wyjechać jak jego koledzy. Odkąd jego przodek, Mikołaj z Kosobud, w niedzielę 1 kwietnia 1324 r. na zamku w Człuchowie zamienił się na wsie z Zakonem Krzyżackim i został Mikołajem z Piechowic, nasze losy nierozerwalnie zostały złączone z Kaszubami. Na plebani w Swarożynie zrozumiałem, że i ja nie wyjadę stąd inaczej niż prababka Paulina w 1940 r. - w zaplombowanym bydlęcym wagonie albo wcale.

Jestem Kaszubą

Zacząłem studiować w Toruniu - historię, ze specjalizacją archiwalną. Również włączyłem się do prowadzenia rodzinnego śledztwa. Wkrótce poróżniliśmy się z ojcem, który uparł się, żeby sprostować nazwisko, i dopiął swego. Przez to "von", stojące przed nazwiskiem na "-ski" długo nie mogłem dostać pracy w instytucjach państwowych i słyszałem życzliwe uwagi... że mam wyjechać, bo moja ojczyzna jest gdzie indziej.

Odnaleźliśmy zapiski pradziada sprzed 1939 r. Okazało się, że jego rodzeństwo z Wolnego Miasta Gdańska - które zaczynało się prawie tam, gdzie kończyło się jego własne pole - musiało udowadniać "aryjskie" pochodzenie, aby nie zostać pozbawione praw obywatelskich. Pradziad spisał na kartce różne dane po to, by szukać metryk antenatów.

Ów wywód przodków sprawia dziwaczne wrażenie. Niby jest pisany po polsku, ale w niemieckiej ortografii. Gdy zapiskom przyjrzał się profesjonalny filolog, doszedł do wniosku, że mój pradziad mówił... po kaszubsku. Wniosek był logiczny, gdy wzięło się pod uwagę jego miejsce urodzenia.

Kiedy oznajmiłem matce, że jestem Kaszubą, powiedziała mi: "Dziwne, że ja nic o tym nie wiem". Rodzice potraktowali moje wyznanie jako nieszkodliwą fanaberię.

Mylili się - to jest miłość. Gdy zacząłem się uczyć kaszubskiego, zrozumiałem, co mówiła do mnie babcia we wczesnym dzieciństwie.

Jestem nietypowym Kaszubą, urodziłem się poza ściśle wytyczonym etnograficzno-językowym zasięgiem Kaszub, jednak Kaszubi uznali mnie za swojego. Znowu pomogło nazwisko: nazywać się Piechowski w Polsce, to tak jakby nazywać się O'Connor czy O'Brien w Wielkiej Brytanii. "Swojacy" i tak wiedzą, z którego zakątka imperium pochodzisz, choćbyś się nogami zapierał.

Gdy po raz pierwszy czytałem "Blaszany bębenek" Güntera Grassa, miałem wrażenie, że chodzę po swoim podwórku. Żaden polski utwór nie wywarł na mnie tak piorunującego wrażenia, żadne "Rojsty" czy "Dziady". Przedwojenny Danzig - czy też, jak mówią Kaszubi, Gduńsk - to miasto dla mnie niezupełnie obce, jakim było dla większości przybyszów ze Wschodu po 1945 r. To miasto, w którym pracowali moi przodkowie, w którym ojciec mamy ukrywał się przed poborem do Wehrmachtu u swojego wuja Karla Probsta (Niemca, ewangelika). Niemiecka siostra babki macierzystej, nazywana przez nią samą niezbyt dyplomatycznie "zażartą Niemrą", po 1945 r. zamieszkała na wyspie Sylt w Niemczech Zachodnich, ale co roku pisała do niej życzenia po polsku ("Żeby nie zapomnieć tego pięknego języka"). Babcia odpisywała po niemiecku.

Na tej ziemi nic nie jest proste, manichejczycy ponoszą tu klęskę za klęską.

Problem kaszubski

Kości moich krewnych tułają się po świecie od Włoch, Francji, Niemiec, Ukrainy, przez Irkuck, aż po wyspę Oahu na Hawajach i Brisbane w Australii. Każdego dnia, gdy włączam radio i słucham wiadomości z ulicy Wiejskiej, mam ochotę dołączyć do kolegów ze studiów - jedni siedzą w Madrycie, inni we Frankfurcie czy Dublinie. Zmywają naczynia, drukują teksty reklamowe i piszą doktoraty.

Ale dopadła mnie choroba ojca. Nie mogę się ruszyć. Siedzę na Pomorzu, pilnuję kości pradziada w Szpęgawskim Lesie i dymów z Konzentrationslager Stutthof. Tu jest moja Abchazja, mój Kaukaz, moja Baskonia i moja Palestyna, Tadż Mahal i Święte Świętych. Moja Polska pomorska.

Pomorze to gościnna ziemia. Przyjmowała Wikingów, Sasów, Brandenburczyków, Polan, różnobarwne armie. Nie jest jednak ważne, kto tu przyjeżdża. Ważne, kto zostaje. Sąsiedzi z południa, zachodu i wschodu mówili na nas "Pomerani", "Wenden", "Slawen", "Slowinzen" lub "Kaschuben". My mówimy o sobie: Kaszëbi.

Z Kaszubami zawsze był problem - może dlatego, że istnieli i nadal istnieją wbrew czarnym przepowiedniom i logice. Trudno zliczyć prognozy, które co najmniej od połowy XIX w. wieszczyły nam klęskę w ciągu następnego dziesięciolecia czy półwiecza. Niewiele brakowało, a naszym udziałem stałby się los Prusów, którzy nie zostali wybici do nogi przez Zakon Krzyżacki, tylko wtopili się całkowicie w społeczeństwo niemieckie i polskie. W zależności od zapatrywań historyka proces ten nazywano "germanizacją" bądź "akulturacją" - tak czy owak, chodziło o utratę tożsamości.

Historia Kaszubów przez wieki to proces wycofywania się. W pomorskich miastach przez stulecia obowiązywał "paragraf wendyjski" (czyli słowiański), zakazujący używania rodzimego języka Pomorzan. Kto pragnął osiągnąć awans społeczny, musiał przyswoić sobie mowę kolonistów sprowadzanych przez Kościół i rodzimych książąt. Wydawało się, że proces ten przerwie Reformacja, która w pierwszej fazie (XVI-XVII w.) przyczyniła się do ożywienia języka kaszubskiego w zachodniej części Pomorza. Niestety, już wkrótce okazało się, że luteranizm wprzęgnięty w mariaż z władzami państwowymi oznacza całkowitą germanizację. Ostatki luterańskich Kaszubów, zwanych potocznie Słowińcami, zostały po 1945 r. potraktowane jak ludność niemiecka i deportowane do Niemiec. Ci, którzy zakosztowali dłużej koszmarnej PRL-owskiej rzeczywistości, piętnowani jako Niemcy, wyjeżdżali w latach 70. już całkowicie dobrowolnie.

Gdyby nie Kaszuba spod Pucka, dr Florian Ceynowa, który (niemieckojęzycznym) referatem "O stanie teraźniejszym germanizacji Kaszub" (1843 r.), zapoczątkował tzw. kwestię kaszubską w historii, pisano by dziś o nas tak jak o Wieletach, Gotach czy Awarach - w czasie przeszłym. Ceynowa zaprezentował, jak pruska administracja, Kościół i szkoła działały wspólnie, niszcząc kaszubszczyznę. "Niechże mi nikt nie odpowiada - pisał ten zaledwie 26-letni młodzieniec - że nakazuje to koniecznie racja stanu! Jakiż cel jest dostatecznie wzniosły, żeby usprawiedliwić barbarzyństwo mordu dokonanego na narodzie?". Jemu zawdzięczamy także pierwszą gramatykę kaszubską i pierwsze czasopismo w tym języku.

Ceynowę, "Budziciela Kaszubów", nazywa się w polskich podręcznikach "ojcem regionalizmu kaszubskiego" - nie bacząc na to, że uważał Kaszubów za naród równorzędny polskiemu.

Odrodzenie

W okresie I i II wojny światowej Kaszubi stawiali na Polskę. Niestety, geografia sprzysięgła się przeciw naszym przodkom. Odwołam się znowu do "Blaszanego bębenka" i słów Anny Koljaczkowej, która stwierdziła, że Kaszubi dla Niemców byli za mało niemieccy, a dla Polaków za mało polscy.

O ile bilans strat wyrządzonych Kaszubom przez Niemców jest z grubsza znany, o tyle poruszanie tego tematu w odniesieniu do Polski wciąż uchodzi za dalekie od politycznej poprawności. A przecież relacje kaszubsko-polskie to historia miłości! Trudnej, ale jednak miłości. Warto zrewidować spojrzenie na nasze wspólne dzieje, choćby po to, żeby nikt nie wpadł na pomysł robienia tego za nas.

Historyk Gerard Labuda udowadnia, że Pomorze to nazwa nadana ziemiom na południowym wybrzeżu Bałtyku przez sąsiadów, a Kaszuby to archaiczna "przedpiśmienna" nazwa własna krainy i ludu. Po raz pierwszy użyto jej oficjalnie 768 lat temu - 19 marca 1238 r. w dokumencie papieża Grzegorza IX. Z tej okazji od kilku lat obchodzony jest "Dzień Jedności Kaszubów" (od tego roku wpisany do oficjalnego kalendarium Roku Kaszubskiego, ustanowionego przez Sejmik Województwa Pomorskiego z okazji 50-lecia Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego). Idea tego święta narodziła się przed kilku laty w kręgu osób związanych z portalem internetowym "Nasze Kaszuby" jako wyraz swoistego protestu wobec dzielenia naszej społeczności przez socjologów na "Kaszubów", "pół-Kaszubów" i "ćwierć-Kaszubów". Doszliśmy do wniosku, że powinniśmy szukać tego, co jest nam wspólne, a nie tego, co nas różni - stąd odwołanie do daty, która nie powinna budzić kontrowersji, tylko poczucie wspólnoty.

Tożsamość kaszubska przeżywa renesans. Czarno-żółte flagi kaszubskie, wiszące na pomorskich urzędach gmin i powiatów obok flag polskich, dziwią coraz mniej. We Władysławowie powstało "Radio Kaszëbë", trójmiejski oddział Telewizji Polskiej rozszerza kaszubskojęzyczną ofertę, powstają kaszubskie komiksy. Wkrótce na Kaszubach pojawią się dwujęzyczne tablice z nazwami miejscowości.

Kaszubi, niezależnie od tego, czy uważają się za członków mniejszości etnicznej będącej grupą narodu polskiego, czy (jak piszący te słowa) odrębnego narodu słowiańskiego, czują się w Polsce dobrze. III Rzeczpospolita, w przeciwieństwie do czasów komunistycznej opresji, doceniła nasze wysiłki w utrzymaniu polskiego stanu posiadania nad Bałtykiem i coraz rzadziej słychać w niej zarzuty o rzekomym kaszubskim separatyzmie.

Miejmy nadzieję, że tak zostanie.

TOMASZ ŻUROCH-PIECHOWSKI (von Piechowski) jest historykiem, poetą, autorem opowiadań. Felietonista miesięcznika "Pomerania". Publikował m.in. w "Przeglądzie Powszechnym" i "Więzi". Pomysłodawca "Dnia Jedności Kaszubów". Mieszka w Pucku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2006