Polska nowa wieś

Jak to możliwe, że w kraju, w którym większość mieszkańców ma chłopskie korzenie, mało kogo obchodzi, co naprawdę dzieje się na wsi?

06.08.2018

Czyta się kilka minut

Anna i Bogdan Woźniczkowie, Brzegi /
Anna i Bogdan Woźniczkowie, Brzegi /

W ogólnopolskich mediach niedługo ma ruszyć niecodzienna kampania informacyjna. Sfinansuje ją Ministerstwo Rolnictwa, ale treść ma dotrzeć do mieszkańców miast i tych, którzy niedawno przeprowadzili się na wieś. Z opłaconych za publiczne pieniądze komunikatów obywatele dowiedzą się m.in., że na wsi musi czasem zaśmierdzieć obornikiem, maszyny rolnicze hałasują, krowy i kury nie znają pojęcia ciszy nocnej, a pył niesiony przez wiatr z polnych dróg nie musi oznaczać, że ktoś nie posprzątał posesji.

Nonsens? Jak w takim razie nazwać coraz częstsze skargi na zakłócanie porządku, które policja dostaje od świeżo upieczonych mieszkańców wsi, którym po przeprowadzce z miasta zaczyna doskwierać sąsiedztwo gospodarstw rolnych?

„Stop. Wieś – teren pracy rolnika” – plakaty tej treści rozkleja po wsiach od kilku tygodni Dolnośląska Izba Rolnicza, a jej szef Leszek Grala przyznaje, że do działania zmobilizował go los kolegi spod Oławy, ukaranego na początku lipca 500 zł mandatu za zakłócanie porządku po skargach sąsiadów z osiedla domów jednorodzinnych, które wyrosło mu za miedzą. W innym okręgu jakiś świeżo osiadły na wsi alergik wezwał w maju policję do pylącego mu za oknem rzepaku.

Nietrudno zgadnąć, co myślą o tym ludzie żyjący od pokoleń z pracy na roli. Trudniej odpowiedzieć na pytanie, czym jest dziś wieś dla nierolniczej reszty Polski.

Miasto się przegląda

Spośród 289 tys. osób, które w 2016 r. zmieniły w Polsce stały adres zamieszkania, aż 101 tys. przeprowadziło się na wieś. Do miasta przeniosło się w tym czasie niespełna 75 tysięcy. Rzecz jasna, w wielu przypadkach „na wieś” oznaczało po prostu przeprowadzkę tuż za rogatki miast, gdzie ceny nieruchomości nadal są średnio o 30 proc. niższe niż w ścisłym centrum, nie ulega jednak wątpliwości, że kierunek migracji wewnętrznych skręcił w stronę obszarów wiejskich. Ostatni raz przewagę liczby mieszkańców przenoszących się do miasta nad tymi, którzy wolą wieś, GUS wychwycił w swoich danych w 1998 r.

Niższe ceny wiejskich nieruchomości i wspomniane zjawisko tzw. suburbanizacji z pewnością tłumaczą wiele, w gruncie rzeczy stanowią jednak składowe szerszego fenomenu, jaki ukazują kolejne badania socjologiczne: ponownego otwarcia Polski na wieś i wiejskość. Często w dość naiwnej, idealistycznej kontrze do tego, co przez ostatnie trzy dekady kojarzyło się w Polsce głównie z miastem, czyli nadrabiania dystansu cywilizacyjnego do tzw. zachodnich standardów, wyznaczonych – a jakże – przez metropolie.

– Wieś wypiękniała, bo miasto nam zbrzydło – kwituje socjolog prof. Mirosława Marody.

Nie da się zaprzeczyć, że 14 ostatnich lat po wejściu Polski do UE stanowiło złotą epokę rozwoju obszarów wiejskich, na które do tej pory trafiło ok. 180-190 mld zł z dopłat bezpośrednich i innych programów wspólnotowych. W latach 2004-13 realne dochody polskich rolników wzrosły o ponad 64 proc., podczas gdy w gospodarstwach pracowników wzrost nie przekroczył 40 proc., a wśród prowadzących jednoosobową działalność gospodarczą sięgnął ledwie 37 proc. Znacząco poprawił się również stan wiejskiej infrastruktury drogowej oraz wydajność instalacji do ochrony środowiska, nie wspominając o wyposażeniu przeciętnego gospodarstwa domowego, które pod wieloma względami nie różni się już od miejskiego. Dostęp do internetu ma obecnie 76 proc. mieszkańców miast i 70 proc. zamieszkujących wieś. Telefon komórkowy – odpowiednio 96 i 94 proc., zaś nowoczesny płaski telewizor – 86 i 84 proc.

Przeciętne gospodarstwo rolne w Polsce liczy dziś 10,65 ha i od momentu naszego wstąpienia do UE urosło o ok. 4 ha. W Zachodniopomorskiem, mateczniku polskich latyfundiów, które nierzadko liczą ponad 1000 ha, ta sama średnia skacze do 30 ha. Pierwszą i najbardziej bolesną fazę kuracji z postpańszczyźnianego rozdrobnienia polska wieś ma za sobą, bo od 2003 r. z baz Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa wykreślono ponad 770 tys. gospodarstw rolnych, ­głównie tych najmniejszych, żyjących z 2-4 ha użytków rolnych. Ich właściciele albo zasilili nową grupę zawodową współczesnej polskiej wsi, którą tworzy już ponad ćwierć miliona robotników rolnych zatrudnianych przez duże gospodarstwa, albo znaleźli pracę poza rolnictwem. Dziś – jeśli spojrzeć na dane GUS – działalność gospodarcza na wsi przybiera najczęściej formę sklepu, warsztatu samochodowego, rodzinnej firmy budowlanej, ewentualnie transportowej. Wyłącznie z uprawy roli żyje już tylko 10 proc. mieszkańców wsi.

Anna i Bogdan Woźniczkowie, Brzegi. Zdjęcie pochodzi z projektu fotograficznego GRAŻYNY MAKARY „Wszystkie śluby mojej Mamy”.

Etos pracy rolnika? Pośród tych zmian ma się zaskakująco dobrze. Z jednej strony uwolnił się od przaśnego wizerunku chłopa małorolnego. Z drugiej – jak pokazują badania dr Iwony Burzyńskiej z Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN – rolnicy nadal bronią się przed traktowaniem swojej pracy jako jeszcze jednej formy robienia interesów. Mimo że sporo składowych ich codzienności niewiele lub wcale nie różni się od robienia interesów w innych branżach, a na koniec dnia i tam, i tu liczy się wynik finansowy, uprawa roli jest nadal dla polskich rolników czymś więcej niż tylko sposobem zarabiania na życie. Czym? Po trosze misją, kontynuacją dziedzictwa przodków, a w części po prostu najbardziej archetypiczną z ludzkich aktywności, która nie potrzebuje dodatkowych etykiet.

Specjaliści od ekonomiki rolnictwa załamują ręce, podkreślając, że wieś sama obniża sobie w ten sposób rentowność, ale w bilansie są też korzyści ważne społecznie. W rankingach prestiżu zawód rolnika indywidualnego, gospodarującego samodzielnie na własnej roli, od kilku lat mieści się w czołówce, tuż obok lekarza, oficera zawodowego Wojska Polskiego i niewiele niżej od inżyniera w fabryce. Najwyraźniej dla wielkomiejskiej Polski, zmęczonej nieustannym poczuciem socjalnej niepewności, wiejska samowystarczalność w harmonii z naturą ma w sobie coś pociągającego.

Kapiący kapitalizm

A może to coś więcej niż tani sentymentalizm w stylu Jeana-Jacques’a Rousseau? Może to sięgająca głębiej dezaprobata dla dotychczasowego modelu rozwoju kraju opartego na wielkich ośrodkach miejskich? Od 1989 r. w dyskusji o przyszłości Polski mówi się przecież głównie o Warszawie, Wrocławiu i pozostałych aglomeracjach. Wielkomiejski brak zrozumienia dla wsi przybrał nawet oficjalną postać programu prorozwojowego Polska 2030, w którym jego autorzy z Platformy Obywatelskiej postawili na scenariusz rozwoju kraju oparty na „teorii skapywania” – założeniu, że środki skoncentrowane w największych miastach prędzej czy później zaowocują poprawą jakości życia także na prowincji. Dla przeciętnego pracownika sektora usługowego w dużym mieście, który co prawda dziś cieszy się tzw. rynkiem pracownika, ale jeszcze nie zdążył zapomnieć, czym śmierdzi kilkunastoprocentowe bezrobocie, utożsamianie rozwoju Warszawy czy Krakowa z rozwojem całego kraju może brzmieć równie fałszywie jak zgrana korporacyjna narracja o sukcesie, który czeka każdego, kto się o niego „dostatecznie” postara.


CZYTAJ TAKŻE

Prof. JERZY WILKIN: Dzień, w którym polska wieś uświadomi sobie, że pieniądze z Unii powoli się kończą, może być początkiem końca Polski w zjednoczonej Europie.


W latach 90. duże miasta opowiadały Polakom o nadziei. O szansie na własne mieszkanie, wakacje za granicą, o sytej emeryturze i pozostałych atrybutach stabilizacji w zachodnioeuropejskim wydaniu. W tym samym czasie wieś przeżywała swoją dekadę wstydu. Erozja jej świata zaczęła się jeszcze przed Balcerowiczem. Kiedy jesienią 1989 r. Polska wskoczyła na główkę do wolnorynkowego basenu, proces likwidacji PGR-ów trwał już od kilku lat i nie był jedynym przejawem rejterady bankrutującego państwa z terenów wiejskich. W latach 80. sieć wiejskich komisariatów zmalała o ponad 40 proc. Podobny los, w mniejszym lub większym stopniu, spotykał również wiejskie poczty, przystanki PKS i PKP, żłobki, świetlice, biblioteki, boiska. Wolnorynkowa terapia szokowa lat 90. tylko ten proces dokończyła – w znacznie szybszym tempie, bo kolejne rządy w modernizacyjnym zapale dochodziły do wniosku, że przyszłości miast nie warto ryzykować dla biednej wsi. W rezultacie w 2003 r., kiedy Polska zagłosowała za wejściem do UE, wskaźnik PSE, obrazujący poziom wsparcia państwa dla krajowego rolnictwa, nie przekraczał w Polsce 8 proc. Średnia dla 15 krajów ówczesnej Wspólnoty sięgała w tym czasie 44 proc.

„Trwale nierentowne rolnictwo” – media kochają hasła, za pomocą których da się mocno nazwać wycinki rzeczywistości. Produkcja rolna w Polsce rzeczywiście była zbyt rozdrobniona, bo w 2004 r. pracowało przy niej aż 18 proc. Polaków, ale wkład rolnictwa w PKB nie przekraczał 4 proc. Na Węgrzech, które też szykowały się do akcesji, 5 proc. pracujących na roli przynosiło tymczasem gospodarce aż 5,1 proc. PKB. Duży areał polskich gruntów ornych pozwalał jednak na mniej rabunkową uprawę, a tym samym – wyższą jakość produktów rolnych. Nic dziwnego, że gdy w 2004 r. na naszej wsi pojawiły się unijne pieniądze, jej gospodarcza wydajność zaczęła błyskawicznie rosnąć, a w ślad za nią również poziom życia. W latach 2004-12 przeciętny dochód wiejskiego gospodarstwa domowego rósł w tempie niemal 7,5 proc. rocznie, podczas gdy w mieście wzrost oscylował na poziomie 6,2 proc.

W rezultacie to wieś – nie miasto – jest tym miejscem, w którym polskie marzenie o modernizacji postępuje dziś w najszybszym tempie. To wieś ponad 40 proc. mieszkańców miast wskazuje jako wymarzone miejsce do zamieszkania. Rzecz jasna statystycznie w mieście wciąż zarabia się lepiej, jednak awans cywilizacyjny i poprawa jakości życia definitywnie przestały być pojęciami zastrzeżonymi dla świata wielkomiejskich wartości.

A skoro o nich mowa – i pod tym względem wieś szybko upodabnia się do miast. Do tego stopnia, że socjologowie mają coraz częściej wątpliwości, czy podział na wieś i miasto ma jeszcze badawcze uzasadnienie. Transfer wartości – jak mówią badacze – odbywa się na niespotykaną wcześniej skalę, bo w latach 80. i 90. wieś przed telewizorami kopiowała przede wszystkim wzorce konsumpcyjne. Teraz nowi sąsiedzi przenoszą tu z miast inną wrażliwość estetyczną, wzorce kulturalne oraz przekonanie o konieczności większej aktywności społecznej. W rezultacie tradycyjne wyobrażenie o niskim poziomie kapitału społecznego wsi przestaje znajdować pokrycie w rzeczywistości. Aż 68 proc. mieszkańców uczestniczy w życiu organizacji samorządowych. Co drugi systematycznie bierze udział w czynach społecznych. Ponad 40 tys. kółek, kół, rad i wiejskich stowarzyszeń tworzy coraz gęstszą sieć, w której poza miastami szybko krzepnie nie tylko trzeci sektor, ale i wiejska kultura. Mieszkańcy wciąż nie darzą wielką estymą kultury wysokiej, którą podejrzewają o dyskryminacyjne ciągotki, ale ich zainteresowanie festynami, turniejami i innymi lokalnymi imprezami kulturalnymi przeczy stereotypowemu wyobrażeniu o kulturalnej pustyni. Nawet w kwestiach parytetów płci coś drgnęło. Z badań Ilony Matysiak z Katedry Socjologii Zmiany Społecznej na UW wynika, że błyskawicznie rośnie znaczenie kobiet w życiu publicznym wsi. Panie piastują już 38 proc. wszystkich stanowisk sołeckich w Polsce! Autorytety? W coraz mniejszym stopniu jest nim proboszcz i nauczyciel, a coraz częściej wójt – zwłaszcza taki, który potrafi łagodzić napięcia w lokalnej społeczności. Podobnie jak w mieście, autorytet przestaje być prostą funkcją urzędu. Trzeba sobie na niego zapracować.

„Wiocha” trzyma się mocno

Czy jesteśmy zatem świadkami przełomowego momentu, w którym wieś przestaje być wreszcie gorszą częścią Polski?

Niestety, jeszcze nie teraz. Gospodarczy sukces przebił się już jako tako do dyskursu publicznego, ale w innych aspektach wieś nadal funkcjonuje najczęściej jako symbol konserwatyzmu i trwania. Tak jest wygodniej. Politykom, którym wizja wsi niemająca wiele wspólnego z rzeczywistością pomaga dzielić ideologicznie wyborców (szerzej mówi o tym prof. Jerzy Wilkin w rozmowie na kolejnych stronach). Lobbystom, którzy chętnie wcielają się w rolę „zbawców chłopa”, aby w ten sposób wygrywać konflikty dla swoich chlebodawców. Wreszcie – dla miejskiej Polski, która wiejskim zapóźnieniem próbuje wytłumaczyć się z prawie każdego grzechu.

W wysypce płotów i furtek, którymi obrosły nowe osiedla mieszkalne w dużych miastach, widzimy więc np. zgubny wpływ chłopskiej mentalności, którą rzekomo nadal obchodzi tylko „moja chata z kraja”. W irracjonalnym konsumpcjonizmie na kredyt – kompulsywną reakcję na biedę, jakiej zaznały poprzednie generacje. Definicja „wiochy” jako czegoś, co budzi w najlepszym razie politowanie, wciąż trzyma się mocno. Podobnie jak słowo „cham”, które nie potrafi oddzielić się od staropolskiego desygnatu parobka-prymitywa, nieczułe na fakt, że w ostatnich trzech dekadach odsetek mieszkańców wsi z wyższym wykształceniem wzrósł z 1,6 do ponad 10 proc. A przecież dzieje się to w kraju, w którym niemal 80 proc. mieszkańców ma korzenie chłopskie nie dalej jak w drugim pokoleniu!

Szkopuł w tym, że do chłopskości nie jest łatwo w Polsce się przyznać.

Mateusz Piotrowski, szef Stowarzyszenia Folkowisko: – Trzeba przypomnieć coś, co zostało wyparte z naszej pamięci i świadomości, czyli pańszczyznę. Los pańszczyźnianego chłopa niewiele różnił się od losu czarnego niewolnika na plantacji na południu USA czy na Karaibach. Trzeba głośno powiedzieć, że w Polsce przez kilkaset lat panowało właściwie niewolnictwo. A my – w przytłaczającej większości – jesteśmy potomkami tych niewolników.

Nie licząc wyjątków – jak choćby twórczość Wiesława Myśliwskiego – wiejskość w polskiej kulturze nadal nie czuje się pełnoprawnym obywatelem, w odróżnieniu od nurtu sarmacko-ziemiańskiego, który rozpycha się, gdzie może. Nawet w „Katyniu” Wajdy pomordowani polscy oficerowie wywodzą się np. wyłącznie z ziemiaństwa i bogatej polskiej burżuazji, nie ma natomiast wśród nich chłopów. A przecież Wajda nakręcił ten film w hołdzie zastrzelonemu w Charkowie ojcu, kapitanowi Jakubowi Wajdzie, synowi chłopa z podkrakowskiej wsi!

Szlachecki sztafaż polskiej tradycji narodowej na pewno prezentuje się ładnie w muzeum i w filmach kostiumowych. Szkopuł w tym, że sprawia trudności każdemu, kto chciałby się z nim dziś w pełni utożsamić. ©℗

FOTOGRAFIE

Zdjęcia towarzyszące „Tematowi Tygodnika” pochodzą z projektu fotograficznego GRAŻYNY MAKARY „Wszystkie śluby mojej Mamy”. Autorka zestawia w nim archiwalne zdjęcia ślubne z Urzędu Gminy w Sobkowie (województwo świętokrzyskie) ze współczesnymi, przedstawiającymi bohaterów w ich naturalnych pejzażach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2018