Politycy w społecznej próżni

Stare partie nie potrafią już reprezentować interesów konkretnych grup. Zamiast tego udają, że partiami nie są albo że reprezentują cały „prawdziwy” naród.

07.05.2017

Czyta się kilka minut

Protest przeciwko umowom handlowym TTIP, CETA i TISA przed przedstawicielstwem Komisji Europejskiej w Warszawie, 18 kwietnia 2015 r. / Fot. Mariusz Gaczyński / EAST NEWS
Protest przeciwko umowom handlowym TTIP, CETA i TISA przed przedstawicielstwem Komisji Europejskiej w Warszawie, 18 kwietnia 2015 r. / Fot. Mariusz Gaczyński / EAST NEWS

Informacja, że zdecydowana większość Polaków nie ufa partiom politycznym, nie będzie zapewne dla nikogo wielkim zaskoczeniem. Narzekanie na upartyjnienie polskiego życia publicznego stało się już niemal rytualne. Raz po raz, podsycane nierzadko przez samych polityków, powracają też oskarżenia, iż partie są „odklejone” od ludzi.

Nauczyliśmy się traktować je jako mniej lub bardziej konieczne zło. Przestaliśmy wiązać z nimi nadzieje na ożywienie polskiej polityki; na uczynienie jej areną negocjacji i sporu pomiędzy wyrazicielami odmiennych i skonfliktowanych, ale autentycznych potrzeb społecznych. Ta rezygnacja nie obyła się bez konsekwencji. Zamiast prowadzić demokratyczną grę polityczną, starając się pozyskać wyborców, by jak najlepiej reprezentować ich interesy, partie zaczęły budować dekoracje do spektaklu, który pozwala im w gruncie rzeczy zrezygnować z polityki i zajmować się walką na hasła i wyzbyte treści symbole: nowoczesność przeciwko patriotyzmowi, otwartość kontra zaściankowość, zdrajcy naprzeciw patriotów.

Ten konflikt może niekiedy porywać i dać raz jednej, raz drugiej stronie wyborcze zwycięstwo, ale jego wzmożenie nie przekłada się na większe zaangażowanie publiczne Polaków lub na ich pozytywny stosunek do demokratycznych instytucji. Jak wynika z badań CBOS – w 2002 r. jedynie 15 proc. respondentów ufało partiom politycznym. W 2014 r., czyli niemal dekadę po tym, kiedy dawny „podział postkomunistyczny” został zastąpiony rywalizacją PiS i PO, odsetek ten był niewiele wyższy i wyniósł 17 proc.
Coś ruszyło się dopiero po ostatnich wyborach parlamentarnych. Według raportów CBOS z roku 2016 zaufanie do partii politycznych, choć nadal niskie, wzrosło do 20 proc., a odsetek Polaków deklarujących, że nie czują się reprezentowani przez żadną partię polityczną, spadł z 35 proc. w 2015 r. do 23 proc. Błędem byłoby jednak wysnuwać z tego wniosek, że konflikt, o ile jest wystarczająco ostry, przekłada się na demokratyczną odnowę. Za lepsze notowania partii ogółem odpowiadają raczej nowe ugrupowania, których powstanie pokazało, że scena polityczna nie musi być zabetonowana na zawsze.

Ich pojawienie się niekoniecznie jednak oznacza trwały wzrost zaufania do systemu politycznego. Respondenci najrzadziej deklarowali niechęć do ugrupowania Kukiz’15, którego działacze w ogóle nie chcą, by nazywać ich organizację partią, i sprzeciwiają się finansowaniu partii z budżetu państwa. Jednocześnie zwolennicy Kukiz’15 mają dużo bardziej negatywny stosunek do pozostałych ugrupowań niż deklarujący poparcie dla innych formacji. Paradoksalnie zatem, niższy poziom nieufności do partii oraz rzadziej deklarowane poczucie braku reprezentacji wynika nie tyle z tego, że system partyjny stał się bardziej reprezentatywny i demokratyczny, ile z faktu, że znalazło się ugrupowanie, które tę niechęć skanalizowało i wyraziło.

Kanalizowanie gniewu, o czym przekonaliśmy się obserwując aktywność wielu ruchów społecznych, ostatnio choćby Occupy Wall Street, nie przekłada się jednak automatycznie na zmianę systemu politycznego. Co więcej, do tak pojętego wyrażania odruchów społecznych pretendują bardzo różne siły polityczne, również takie, które w przeciwieństwie do aktywistów OWS nieszczególnie przejmują się wartościami demokratycznymi i nie hołdują zasadzie protestu bez użycia przemocy.

Protest przeciwko umowom handlowym TTIP, CETA i TISA przed przedstawicielstwem Komisji Europejskiej w Warszawie, 18 kwietnia 2015 r. / Fot. Mariusz Gaczyński / EAST NEWS

Strategia mimikry

Przedstawiciele tradycyjnych ugrupowań politycznych, konfrontowani z partiami protestu, nowymi ruchami społecznymi oraz danymi o braku zaufania do ich instytucji, nie zamierzają siedzieć z założonymi rękami, podczas gdy ich pozycja słabnie, a wyniki w kolejnych wyborach stają się coraz bardziej niepewne. Dlatego też coraz częściej zaczynają podczepiać się pod ruchy społeczne i stylizować swoich zwolenników oraz działaczy na aktywistów, zwołujących się spontanicznie i oddolnie.

Ta strategia mimikry jest niekiedy drogą do przejęcia władzy przez opozycję. W 2006 r. na Węgrzech wybuchły masowe protesty przeciwko rządowi socjalistów Ferenca Gyurcsánya. Demonstranci domagali się ustąpienia premiera po tym, jak ujawniono nagranie jego wypowiedzi na zamkniętym zebraniu partyjnym, podczas którego stwierdził, że rząd kłamał „rano i wieczorem”, by ukryć fatalne błędy w zarządzaniu gospodarką. Opozycyjny wówczas Fidesz pod przywództwem Viktora Orbána szybko zaczął zwoływać swoje demonstracje, podczas których symbolicznie zrównano brutalne traktowanie demonstrantów przez policję do stłumienia węgierskiego powstania w 1956 r. W kolejnych wyborach parlamentarnych, w 2010 r., Fidesz odniósł druzgocące zwycięstwo, zdobywając konstytucyjną większość, a Orbán miał już nie zrezygnować z populistycznej retoryki trybuna ludowego i jedynego wyraziciela narodowych interesów.

W Polsce podobną metodę splatania agitacji partyjnej z protestami społecznymi stosował PiS podczas tak zwanych miesięcznic smoleńskich, a potem Platforma Obywatelska, gdy po ostatnich wyborach znalazła się w opozycji, a jej politycy zaczęli chętnie pokazywać się w pierwszych szeregach podczas marszy organizowanych przez Komitet Obrony Demokracji.

Stosowanie strategii mimikry nastręcza jednak dwojakich problemów. Po pierwsze, jeśli sięga się po nią zbyt ostentacyjnie, ryzykuje się podkopanie zaufania do ruchu społecznego, pod który politycy danej partii mają nadzieję się „podczepić”. Zamiast ożywienia swoich zwolenników i zaczerpnięcia powiewu autentyczności, partia przenosi raczej negatywne skojarzenia, którymi jest obarczona, na autentyczny protest i niejako symbolicznie wręcza jego liderom legitymację partyjną, ze wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami.

Po drugie, jak pokazało oburzenie na niejasne rozliczanie przekazywanych stowarzyszeniu KOD darowizn i podejrzenia o czerpanie osobistych korzyści ze sprawowanej funkcji przez jego lidera, podczepiając się pod ruchy społeczne partie polityczne wchodzą w sferę, w której wymogi etyczne są o wiele bardziej wyśrubowane. Każdy, kto czytał sprawozdania z wydatkowania subwencji budżetowych przedkładane przez partie do Państwowej Komisji Wyborczej, wie, jak bardzo są ogólnikowe i jak duże dają pole do dość swobodnego opisywania wydatków. Skandale o wiele poważniejsze niż ten w KOD nie zatapiały czołowych polityków, o ile mieli mocne poparcie w swoim aparacie partyjnym. Udając, że grają w tę samą grę co ruchy społeczne, partie zobowiązują się do przestrzegania reguł, którym nie są w stanie sprostać. Liczą jednak, że uda im się przejąć władzę, zanim ta prawda wyjdzie na jaw.

Strategia mafijna

O ile strategia mimikry wydaje się szczególnie obiecująca dla partii opozycyjnych, stwarza bowiem możliwość przejęcia władzy, to partie sprawujące rządy nie mają możliwości udawania ruchów protestu. Legitymizuje je skuteczność rządzenia, a nie zdolność kanalizowania gniewu. Nie oznacza to jednak, że nie mają już żadnej możliwości wykorzystywania ruchów społecznych, by uprawomocnić swą władzę.

Kryminolog Peter Reuter pokazał w swoich badaniach z lat 80., w jaki sposób na czarnych rynkach, gdzie wobec braku zobowiązań prawnych bezpieczeństwo transakcji zależy od siły i zaufania, mafia odgrywa rolę arbitra. Dysponując odpowiednią liczbą „żołnierzy” i rozległymi kontaktami, jej członkowie są często w stanie rozsądzić spory bez użycia przemocy, odwołując się jedynie do groźby użycia siły i do swojego autorytetu.

Partie rządzące mogą posługiwać się strategią podobną do mafijnej, aby zarządzać konfliktami społecznymi, ustawiając się w roli arbitra. Podkreślanie przez niektórych jego zwolenników, że za rządów PiS podczas dorocznego Marszu Niepodległości nie doszło do użycia przemocy i niszczenia mienia publicznego, jest przykładem właśnie takiej strategii.

Podgrzewanie konfliktu społecznego po to, by móc go następnie wygasić i ustawić partię rządzącą w roli quasi-mafijnego arbitra, jest jednak strategią dość ryzykowną, o czym PiS miał okazję przekonać się podczas sporu o obywatelski projekt ustawy zakazującej aborcji. Rząd zapewnił sobie wyjście awaryjne, poddając pod obrady nie własny projekt, ale propozycję ustawy zgłoszoną przez stowarzyszenie Ordo Iuris. Odrzucając projekt obywatelski, rząd ryzykował dużo mniej, niż gdyby utrącił projekt zgłoszony przez część swoich posłów, dla których kwestia aborcji jest fundamentalna i których poglądy są zapewne zbliżone do tych reprezentowanych przez stowarzyszenie. Wydaje się jednak, że partia rządząca nie spodziewała się aż takiego zasięgu protestów i musiała utrącić projekt dużo szybciej i w sposób bardziej chaotyczny, niż zamierzała.

Co więcej, kolejny Czarny Protest odbył się już pod hasłami wykraczającymi poza prawa reprodukcyjne. Żądano równych płac, rozdziału państwa od Kościoła. Zarządzanie konfliktem społecznym, który samemu się podsyciło, to przedsięwzięcie wyjątkowo ryzykowne, szczególnie w kraju, gdzie większość obywateli nie ufa partiom politycznym. Zamiast odgrywać rolę arbitra, partia rządząca podważa w ten sposób zaufanie do całego systemu partyjnego. Po Czarnym Proteście notowania PiS wyraźnie spadły, ale dostało się i opozycyjnym partiom liberalnym, PO i Nowoczesnej, za niezajęcie zdecydowanego stanowiska w sporze.

Poza lewicą i prawicą, czyli gdzie?

W 1998 r. brytyjski socjolog Anthony Giddens, odgrywając przez chwilę rolę ideologa postulowanej przez premiera Tony’ego Blaira „trzeciej drogi”, wieszczył koniec dawnych podziałów na lewicę i prawicę. Paradoksalnie, jego enuncjacje miały podobną strukturę, co marksistowskie dogmaty starej lewicy – były zarówno diagnozą nieuchronności zmiany, jak i wezwaniem do jej przyspieszenia. W miejsce neoliberalizmu prawicy i protekcjonizmu lewicy Giddens postulował subsydiarność, włączenie społeczeństwa obywatelskiego w państwowe procesy decyzyjne oraz „kosmopolityczny naród”, w którym tożsamość narodowa współistniałaby z innymi tożsamościami, lokalnymi i globalnymi.

W dobie odradzania się europejskich nacjonalizmów łatwo odrzucić pomysły Giddensa jako mrzonki, ale ostatnie wydarzenia w europejskiej polityce skłaniają, by przemyśleć tezę o końcu lewicy i prawicy na nowo. W drugiej turze austriackich wyborów prezydenckich nie było kandydata żadnej z tradycyjnych partii lewicowych i prawicowych, narodowy populista Norbert Hofer ostatecznie przegrał z centro-lewicowym kandydatem popieranym przez Partię Zielonych, Alexandrem Van der Bellenem. Kandydaci tradycyjnych partii prawicowych i lewicowych przepadli też w pierwszej turze francuskich wyborów prezydenckich.
Chociaż polityka prowadzona pod starymi hasłami nacjonalistycznymi wydaje się mieć w Europie lepiej niż kiedykolwiek, dawne sympatie polityczne, dyktowane przez tradycyjne podziały na klasy pracujące i posiadające, biednych i bogatych, przestają definiować konflikt polityczny. Nie znaczy to, że klasy przestają istnieć, ale że podziały klasowe ulegają przemianom, za którymi stare partie po prostu nie nadążają. Wśród wyborców Marine Le Pen czy Donalda Trumpa, jest nie tylko sfrustrowana, przegrywająca w globalnej gospodarce klasa pracująca, ale i wyborcy bardzo zamożni, którzy na globalizacji raczej zyskują, lecz boją się utraty uprzywilejowanej pozycji.

Podobne rozmycie jest udziałem polskiego społeczeństwa. Nowa wersja podziału na klasy pracujące i posiadające, za pomocą której próbowano opisać konflikt między wyborcami PO i Nowoczesnej a PiS, czyli narracja o wygranych i przegranych transformacji, jest kompletnie nieadekwatna. Nieufność wobec partii politycznych – wszystkich, bez wyjątku – deklarują zarówno ci, którzy uważają, że im się po 1989 r. powiodło, jak i ci, którzy uważają, że wcześniej żyło im się lepiej.

A przy tym, podobnie jak w Europie Zachodniej, w Polsce nasilają się nastroje nacjonalistyczne i ksenofobiczne. Większość Polaków, również młodych, boi się zamachów terrorystycznych i fundamentalizmu islamskiego, nie chce, by ich kraj przyjmował uchodźców i bardziej nieufnie, niż przed kilku laty, podchodzi do przedstawicieli narodowości, które jeszcze do niedawna cieszyły się coraz większą sympatią, na przykład Ukraińców.

Odrodzenie się starego nacjonalizmu w nowej, niejasnej strukturze społecznej sprawia, że stare partie polityczne, zarówno w Polsce, jak i na świecie, nie potrafią już reprezentować konkretnych interesów społecznych konkretnych grup. Zamiast tego sięgają po populizm, udając, że reprezentują cały „prawdziwy” naród: patriotyczny czy kosmopolityczny – to w gruncie rzeczy bez znaczenia.

Jak reprezentować niereprezentowanych?

Remedium na populizm nie jest rozwalenie systemu partyjnego, pozbawienie partii subwencji, skazanie ich na zależność od zamożnych patronów w postaci milionerów lub korporacji, ani też zapełnienie parlamentu posłami wyłonionymi w jednomandatowych okręgach wyborczych. Żadne z tych radykalnych rozwiązań nie zabezpiecza przed populizmem.

O tym, że dojście do władzy ludzi bogatych nie chroni przed populistycznymi hasłami i nadużywaniem urzędu do prywatnych celów, dobitnie przekonuje pierwsze 100 dni prezydentury Donalda Trumpa. Obecna sytuacja polityczna w Wielkiej Brytanii dowodzi, że wyłanianie kandydatów w jednomandatowych okręgach wyborczych nie chroni przed ksenofobią i błędami grupowego myślenia.

Jeśli partie mają stać się, zgodnie z ich konstytucyjnie określoną rolą, kluczowymi instytucjami życia demokratycznego, muszą na powrót nauczyć się reprezentować wyborców. Przy czym reprezentowanie nie polega na, w gruncie rzeczy antydemokratycznym, uznawaniu się za jedynych wyrazicieli woli prawdziwego ludu, ale na mozolnej pracy budowania zaufania wyborców. Można to osiągnąć jedynie budując alianse między różnymi grupami społecznymi wokół konkretnych spraw do załatwienia oraz zgadzając się na większą przejrzystość zarówno jeśli chodzi o kontrolowanie partyjnych finansów, jak i podejmowanie decyzji wewnątrz partii.

Udając ruchy społeczne i odwołując się do populistycznych haseł, partie w dłuższej perspektywie działają na własną szkodę. Składają obietnice, których nie mogą dotrzymać, i ostatecznie coraz bardziej pogłębiają nieufność do systemu partyjnego. To błędne koło, bowiem w warunkach nieufności same skazują się na udział w niepewnej grze kokietowania rozczarowanych wyborców emocjonującymi hasłami, przyciągając ich jedynie na chwilę, by w kolejnym cyklu wyborczym stracić ich na rzecz oponenta. Najwyższy czas przerwać to błędne koło. Większa stabilność opłaci się zarówno partiom, jak i wyborcom. ©

PAWEŁ MARCZEWSKI jest doktorem socjologii, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Ostatnio nakładem Fundacji Batorego ukazał się jego raport „Partie polityczne a jakość polskiej demokracji”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, historyk idei, publicysta. Szef działu Obywatele w forumIdei Fundacji im. Stefana Batorego, zajmuje się ruchami i organizacjami społecznymi oraz zagadnieniami sprawiedliwości społecznej. Należy do zespołu redakcyjnego „Przeglądu Politycznego”. Stale… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2017