Poligon Greisera

"Rodzina mówiła o tym wyłącznie: wygnanie" - Zofia Paszkiewicz sięga do pamiętnika matki. Wraz z najbliższymi przeszła drogę wygnańców: z rodzinnych Jaksic koło Inowrocławia, przez trzy kolejne niemieckie obozy w Łodzi, aż do Cegłowa pod Mińskiem Mazowieckim.

16.02.2010

Czyta się kilka minut

To nie jest dziennik, to pamiętnik, zawierający listy do mojego ojca Antoniego, uwięzionego w oflagu. Wysyłane listy miały ograniczoną objętość, więc mama tu chciała dzielić się tym wszystkim, co przeżywali wygnańcy, a czego nie mogła napisać w listach do taty - Zofia Paszkiewicz otwiera zeszyt z piękną zieloną okładką.

Zapiski zaczynają się 20 października 1940 r. Matka, Janina Wicowa, ma wtedy 35 lat, małą Zochnę, walizkę z ocalonymi osobistymi rzeczami i dziecięcy wózek. Zofia podkreśla dziś, że rzadko kiedy udawało się wywieźć taki wózek z Kraju Warty.

Nigdy natomiast nie udało się wywieźć pierzyn - i kluczy. "Zamykanie szaf oraz drzwi na klucz i zabranie kluczy ze sobą jest surowo zabronione" - tak kończył się niemiecki nakaz opuszczenia mieszkania. Zgodnie z nim, wolno było zabrać m.in. "na osobę najwyżej jeden koc wełniany, dowody osobiste i metryki, żywność na kilka dni". Zabronione było zabieranie także papierów wartościowych, przedmiotów wartościowych i ozdobnych, inwentarza, a także "umeblowania wszelkiego rodzaju".

Mieszkania miały być gotowe dla Niemców, którzy na mocy umowy między Rzeszą a ZSRR zostali wysiedleni z krajów bałtyckich, zajętych przez Sowietów. Przywożono ich na polskie ziemie wcielone do Rzeszy: Pomorze, które weszło w skład Prus Zachodnich, Górny Śląsk (włączony do prowincji pod tą nazwą), Wielkopolska z częścią Łódzkiego i Mazowsza (Okręg Rzeszy Poznań, od stycznia 1940 r. zwany Krajem Warty).

Historia (prawie) zapomniana

Pierwotne niemieckie plany przewidywały na tych ziemiach wyrzucenie z domów 8 mln ludzi, czyli 80 proc. mieszkańców z 1939 r. Była to czwarta część przedwojennej Polski. Z drugiej ćwierci Niemcy utworzyli Generalne Gubernatorstwo. Wschodnią połowę okupowali Sowieci.

Kraj Warty miał stać się "jasnowłosą prowincją", jak obiecał w grudniu 1939 r. - odwiedzając ziemie wcielone do Rzeszy - szef SS Heinrich Himmler. Namiestnik Reichs-

gau Wartheland, Arthur Greiser, nie wierzył w możliwość zniemczenia Polaków z Wielkopolski - w przeciwieństwie do swego odpowiednika z Gdańska Alberta Fostera. Foster uznał, że po hekatombie polskich elit w lasach piaśnickich, pozostałą ludność można przekonać do niemczyzny (choć z wyjątkami: mieszkańców polskiej Gdyni wypędzano już w październiku 1939 r.; w ciągu roku wywieziono połowę jej mieszkańców). Pochodzący ze Środy Wielkopolskiej Greiser, po doświadczeniu Powstania Wielkopolskiego, nie miał takich złudzeń. Chciał zniemczyć ziemię, a nie ludzi, stworzyć w Wielkopolsce okręg wzorcowy (Mustergau) i poligon narodowego socjalizmu. Ceną tej koncepcji były masowe wysiedlenia Polaków, rozpoczęte w listopadzie 1939 r.

Do marca 1941 r. deportacje z ziem wcielonych do Rzeszy objęły 365 tys. obywateli polskich (w tym 280 tys. z Kraju Warty).

Historia ta jest dziś niemal zapomniana. Przypomniał ją widzom niemiecko-francuskiej telewizji ARTE film "Jasnowłosa prowincja". Wyświetlony w 70. rocznicę wybuchu wojny dokument zrealizowali dziennikarze z Polski i Niemiec. Filmu nie pokazała dotąd polska telewizja.

Rezerwaty i selekcje

Wysiedlenia nie ograniczały się tylko do deportowania Polaków z Kraju Warty do Generalnego Gubernatorstwa. Mieszkańców poddawano także tzw. przesiedleniom wewnętrznym: np. z lepszych mieszkań do gorszych, z gospodarstw do baraków.

Dla wysiedlanych ze wsi w południowej Wielkopolsce Niemcy utworzyli trzy tzw. rezerwaty: ogrodzone miejsca, gdzie trzymano całe rodziny. W obozach przesiedleńczych dokonywano też selekcji pod kątem rasowym: szczególnie wyszukiwano dzieci, których cechy fizyczne spełniały kryteria potrzebne do ewentualnego zniemczenia.

Dr hab. Maria Rutowska, autorka książek o wysiedleniach z Wielkopolski, podsumowuje, że spośród 625 tys. w jakikolwiek sposób usuniętych z domów podczas wojny Polaków z Kraju Warty (dane niemieckie i polskie, gromadzone częściowo jeszcze podczas wojny, są tu zbliżone), 118 tys. wysłano na roboty przymusowe do Rzeszy, 23 tys. na roboty do Francji, a ponad 17 tys. na zniemczenie do Rzeszy. Pozostałych przesiedlono czy wyrugowano w ramach ziem wcielonych do Rzeszy albo wypędzono do GG.

Ambitny plan pozbycia się 80 proc. Polaków z tych ziem ostatecznie nie został zrealizowany. Ale głównie z powodów "technicznych": zaczęła się wojna z ZSRR, zmieniły się priorytety władz Rzeszy, w Warthegau potrzebna była tania siła robocza.

Drogeria 1939, drogeria 1950

"Raus, raus": ten krzyk Niemców w mundurach, wkraczających do poznańskiego mieszkania w lutowy wieczór 1940 r., pamięta 14-letnia wówczas Maria Matuszewska-Szreter. - Jużeśmy wszyscy spali. Kazali nam wstać, ubrać się w kilka minut. Nie wolno było nic zabrać, mama chciała wziąć jakąś torbę, nie pozwolili... Popędzili nas do autobusu na ulicę Winogrady i zawieźli do obozu na Głównej. Tam nas kontrolowali, musieliśmy się rozebrać, a mamie, miała taki warkocz, nawet włosy rozpletli, czy czegoś w nich nie ma - wspomina.

W obozie na Głównej Matuszewscy (rodzice z pięcioma córkami i babcią) byli trzymani przez miesiąc, czekając na transport, który zabierze ich do GG. Nie było prycz; ludzie spali na barłogu, spod którego widać było ziemię, bo słomy rzuconej na początku nie wymieniano. Podobnych obozów w Wielkopolsce było więcej.

I tak w obozie w budynku Garbarni w Gnieźnie znalazła się Maria Mikołajczak-Krzyżańska. Ojciec Marii został wcześniej wzięty przez Niemców jako zakładnik; dzień po zwolnieniu Niemcy skonfiskowali dwie drogerie, będące jego własnością, a rodzinę wyrzucili z mieszkania. Marię, będącą po chorobie, wraz z młodszą siostrą udało się umieścić u babci. Gdy rodzice zagospodarowali się nieco w GG, w Piotrkowie, matka wróciła po córki. Nie było to łatwe: Polakom nie wolno było bez przepustki poruszać się po Kraju Warty, a wysiedlonym wracać do domów. Ale matce udało się cudem dotrzeć do dzieci, a z powrotem zabrała nie tylko córki, ale też syna znajomych.

W Piotrkowie najpierw mieszkali w jednym pokoju w domu, w którym ich przygarnięto. Potem w jednopokojowym mieszkaniu po rodzinie żydowskiej. Rodzina Mikołajczaków zaangażowała się w AK-owską konspirację; Marię i siostrę aresztowali najpierw Niemcy, a po wojnie UB.

Na początku lat 50. rodzinę znów pozbawiono obu drogerii - odzyskanych po wojnie. Maria po studiach nie mogła znaleźć pracy. Także jej poznany w AK mąż zaliczał się w PRL-u do "wrogów ludu".

"Chcę, aby został ślad"

Wysiedleni wspominają życzliwość Polaków z GG, ich spontaniczną pomoc. Delikatnie podkreślają, że było to tym cenniejsze, bo "tam było biednie". Dla wysiedlanych nauczycieli, prawników, naukowców, właścicieli ziemskich kontrast między życiem w zamożniejszej Wielkopolsce a w Kongresówce był tym bardziej widoczny.

Musieli odnaleźć się w nowych warunkach. Ale najpierw, w obozach przejściowych, przechodzili "czyściec": rewizje pozbawiały ich resztek tego, co zabrali zgodnie z niemieckimi przepisami. Potem, w GG, szukali zatrudnienia, a także angażowali się w podziemie i w tajne nauczanie. W wielu miejscach, gdzie trafili wysiedleni z Wielkopolski, dopiero podczas wojny tworzono gimnazja (nielegalne).

Możliwości zdobycia wykształcenia czasem zazdrościli wysiedlonym ci, którzy zostali - w Wielkopolsce przymus pracy od 14. roku życia, skrajnie trudne warunki życia i ograniczone możliwości poruszania się sprawiały, że uczenie się było niemal niemożliwe.

Wielkopolanie organizowali się za to na wysiedleniu: w Warszawie ruszył Tajny Uniwersytet Ziem Zachodnich; jego wykłady odbywały się później w wielu miejscowościach GG (np. Kielcach czy Ostrowcu Świętokrzyskim). Wspólne życie i konspiracja zbliżały wysiedlonych i mieszkańców GG. Zawiązały się znajomości i przyjaźnie. Maria Matuszewska w 1947 r. podczas urlopu wróciła do Pisar, gdzie przymusowo przebywała pięć lat podczas wojny.

Po 1945 r. te więzi nabrały nowej wartości. Państwo Koberowie z Poznania spędzili okupację w Krzczonowicach (Świętokrzyskie), w gospodarstwie Dominika i Balbiny Granatów. Z wdzięczności pomogli potem ich córce Henryce w podjęciu studiów w Poznaniu, a potem także jej bratu Antoniemu.

- Mój ojciec był w AK - opowiada Krzysztof Granat z Białogardu. - W marcu 1945 r. komuniści wsadzili go do więzienia, dostał 15 lat. Ale w sierpniu uwolniło go rozbicie więzienia w Kielcach przez oddział Antoniego Hedy "Szarego". Ojciec ukrywał się w dole na ziemniaki u sąsiadów. Ale jak długo mógł tam siedzieć? Drugi z braci zaalarmował siostrę: "Heńka ratuj, bo on w tym dole zwariuje". Ciocia, która wcześniej pracowała w Opatowie w zarządzie gminy z panem Koberem i Duczmalem, ojcem słynnej dyrygentki, wyrobiła ojcu dokumenty na inne nazwisko i wyjechali do Poznania. Kober załatwił ojcu pracę w PGR-ze w Słomowie. Ja już urodziłem się pod Poznaniem, podobnie jak dwoje rodzeństwa. UB znalazło ojca dopiero w 1952 r., siedział do amnestii w 1956. Ciocia Henryka Granat została już w Poznaniu do końca życia, była nauczycielką.

Granat opisuje historię rodziny i miejscowości w internecie (www.krzczonowice.pl). Przypomina też o wygnańcach z Poznania: - Chciałem, żeby został ślad o ich pobycie u nas. O Niemcach wie cały świat, a o wypędzonych poznaniakach prawie nikt.

Listy strat

Gdy w styczniu 1945 r. ruszył front, w ślad za nim do domów wracali wysiedleni. Najpierw pojedynczo, później organizowanymi transportami.

Gospodarstwa i domy zastali na ogół okradzione: osiedleni tu bałtyccy Niemcy otrzymali ich wyposażenie od władz Rzeszy jako "odszkodowanie" za zostawiony majątek - i uciekając teraz przed frontem, zabierali co cenniejsze rzeczy.

Po 1945 r. polscy wygnańcy nie otrzymali żadnych odszkodowań. Nawet powrót do własnych mieszkań nie zawsze był prosty: rodzina Franciszka Witaszka, szefa Związku Odwetu ZWZ w Poznaniu (zamordowanego w 1943 r.), nie dość, że nie została wpuszczona do domu w dzielnicy Grunwald, ale dostała zakaz mieszkania w Poznaniu.

Pierwsze organizacje wysiedlonych z ziem wcielonych do Rzeszy zaczęły powstawać na początku lat 90. Powstały m.in. Związek Wysiedlonych Ziemi Łódzkiej, Stowarzyszenie Gdynian Wysiedlonych czy Związek Wysiedlonych "Gniazdo".

Wcześniej, po wojnie, prowadzono rejestr strat, sprawozdanie, z którego opublikowano w 1947 r., można znaleźć je w archiwach.

Dziś archiwa badają członkowie "Gniazda". Włodzimierz Nowak, prezes stowarzyszenia (istniejącego od 2004 r.), mówi, że oczekiwał gestu dobrej woli ze strony Niemiec i zadośćuczynienia. W Poznaniu, w miejscu szczególnym, bo w dawnym cesarskim Zamku (podczas wojny siedzibie namiestnika Rzeszy) miała powstać fundacja socjalno-bytowa, wspierająca dawnych wysiedlonych. Na pisma słane do różnych przedstawicieli państwa niemieckiego przychodziła odpowiedź: Polska zrzekła się odszkodowań.

Nowak: - Jeśli nielegalne było wcielenie ziem polskich do Rzeszy, a tak było, to także nielegalne było utworzenie niemieckiego Głównego Urzędu Powierniczego Wschód, który zajął mieszkania, gospodarstwa, depozyty bankowe, przedsiębiorstwa oraz majątki stowarzyszeń i związków. Właścicielom i ich spadkobiercom należy się więc odszkodowanie. Przygotowujemy się w tej chwili do stworzenia precedensu prawnego. Gromadzimy dokumenty, chcemy wystąpić do sądu w konkretnej sprawie - mówi.

- Szanujemy naród niemiecki - zaznacza Nowak. - Nic nie mamy przeciw Niemcom, ale przeciw niemieckiemu państwu. Nie chcemy nic z łaski, chcemy, żeby rozliczyli to, jak państwo prawa, zgodnie z prawem.

***

Dlaczego dopiero teraz odżywa na powrót ta historia?

Historyk dr hab. Maria Rutowska mówi, że pamięć o wygnaniu trwała w kręgu rodzinnym: o tym zawsze rozmawiano, przechowywano zdjęcia, pamiątki. - Trzeba jednak pamiętać, jak straszna to była wojna - dodaje. - Po niej liczono przede wszystkim ofiary egzekucji, obozów, więzień. A wysiedleni przeżyli i byli szczęśliwi, że żyją. Do tego większość wysiedlonych to byli inteligenci, kupcy, właściciele, zamożni chłopi itd., czyli kategorie społeczne, którym w PRL-u utrudniano życie.

Możliwości zrzeszania się czy pytania o zadośćuczynienie pojawiły się więc dopiero po 1989 r. A swoistą zasługę ma w tym także Erika Steinbach, przewodnicząca niemieckiego Związku Wypędzonych: jej działalność spowodowała, że Polacy postanowili przypomnieć i o swoim losie - od 1939 r. do lat 50. wypędzenia dotyczyły przecież milionów polskich obywateli.

Zofia Paszkiewicz przez lata traktowała dziennik matki jak rodzinną pamiątkę. - Kiedy do niego sięgam, czuję wzruszenie. Dziś uważam, że jest to także ważny dokument.

Ostatni zapis z wysiedleńczej epopei, dokonany przez mamę już po powrocie do Jaksic, to okrzyk radości: "Antoś wrócił!!!!!".

Zofia Paszkiewicz: - A ja na widok ojca schowałam się pod krzesło. Miałam wtedy 5 lat i widziałam go po raz pierwszy w życiu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Polscy wypędzeni (8/2010)