Poliglota stylów

Mistrz modernizmu, bezbłędnie posługujący się historyczną metaforą. Znany, poważany i sprawiający kłopoty. Zazdrośnie mówili o nim „Wszystko-Bohusz”. Jego dorobek przypomina Muzeum Narodowe w Krakowie.

02.12.2013

Czyta się kilka minut

Gmach Pocztowej Kasy Oszczędności przy ul. Wielopole w Krakowie / Fot. NAC / MUZEUM NARODOWE W KRAKOWIE
Gmach Pocztowej Kasy Oszczędności przy ul. Wielopole w Krakowie / Fot. NAC / MUZEUM NARODOWE W KRAKOWIE

Szyszko-Bohusz, ulubiony architekt Józefa Piłsudskiego, reprezentuje pokolenie polskiej inteligencji, które karierę zawodową zaczynało w państwach zaborczych i które energicznie, z głęboką wiarą, rozważnie i romantycznie, zaangażowało się w budowę niepodległej Polski. W jego przypadku ta budowa była najzupełniej dosłowna – całe jego myślenie o architekturze podporządkowane było promocji nowego państwa, idei Polski silnej i bogatej.


OD BAROKU DO BAUHAUSU


Wszystko mogło potoczyć się inaczej. Urodził się w 1883 r. w Narwie, niewielkim mieście, nad którym górowała potężna twierdza, dziś w Estonii, wtedy – na północnozachodnich rubieżach imperium rosyjskiego. Tylko 150 kilometrów od Petersburga, który stanowił naturalny punkt odniesienia. Nic dziwnego, że studia architektoniczne podjął w Imperialnej Akademii Sztuk Pięknych – przejmując silną tam fascynację klasycyzmem i zainteresowanie sztuką konserwacji zabytków.

Dostrzeżony przez profesorów, mógł pozostać w rosyjskiej metropolii albo osiedlić się w Niemczech bądź Austrii (otrzymał stypendium na podróż do tych krajów). Wybrał prowincjonalną Galicję. Co go tu ciągnęło? Wychowanie w polskiej rodzinie ziemiańskiej, w której pielęgnowano pamięć o sięgającej XV wieku historii rodu, powoływano się na pokrewieństwo z Radziwiłłami i szlacheckie wolności? Idąca za tym chęć rozpoznania w architektonicznym dziedzictwie samego siebie?

W każdym razie bez wahania wstąpił do I Brygady Legionów Polskich Piłsudskiego i walczył na Polesiu. Kiedy zwolniono go z wojska, przyjął stanowisko kierownika odbudowy Zamku Królewskiego na Wawelu, dopiero co „przywróconego narodowi” dekretem Franciszka Józefa, który w 1905 r. zgodził się wreszcie, by austriackie wojsko opuściło miejsce symboliczne dla Polaków. Z Wawelem związał się na całe życie. To było jego najważniejsze dzieło, choć znalazł czas, by projektować dużo i różnorodnie (jako legionowy weteran mógł zresztą liczyć na prestiżowe zlecenia). Tak, że niektórzy zazdrośnie mówili o nim „Wszystko-Bohusz”.

Znany i poważany architekt sprawiał – i nadal sprawia – komentatorom swojej twórczości wiele kłopotów. Raz serwował im korynckie półkolumny i barokowe girlandy, prezentując się jako klasyczny akademik. Kiedy indziej fundował eleganckie art déco, by zaryzykować niemal bauhausową awangardę. Nie chodziło przy tym o ewolucję stylu, zmianę poglądów czy podążanie za modą. Ale o to, że – jak pisze Dorota Jędruch, współtwórczyni klarownej i mądrze zaaranżowanej wystawy monograficznej Adolfa Szyszko-Bohusza w krakowskim Muzeum Narodowym – architekt ten potrafił mówić wieloma językami równocześnie.

W tym sensie jego dzieła bywają paradoksalne. Nic w tym dziwnego: odradzanie się Polski po zaborach potrzebowało paradoksów. Z jednej strony ważne było umocowanie nowego państwa w historii i uprawomocnienie z jej pomocą tożsamości obywateli. Z drugiej zaś – konieczna była modernizacja i energia nowoczesności.

Jako przykład jedno tylko, z wielu możliwych, zestawienie: państwo przemawiało do społeczeństwa podniosłymi uroczystościami pogrzebowymi, by przypomnieć sprowadzenie do Polski prochów Słowackiego (1927 r.) czy Bema (1929 r.) – jednocześnie organizowało uroczyste „chrzciny” nowoczesnych polskich transatlantyków MS Piłsudski i MS Batory. Na medalach bitych z tych okazji czytamy: „Przez morze do rozkwitu Polski”.

Szyszko-Bohusz doskonale rozumiał tę komplementarność i przekładał ją na swoje projekty. Mają rację kuratorzy monografii w MNK: był jednym z kreatorów rodzącego się po 1918 r. mitu Polski jako nowoczesnego państwa narodowego.


Z PETERSBURGA NA WAWEL


Niebagatelną rolę w kształtowaniu tego mitu miało odegrać wzgórze wawelskie. Architekt postanowił nie tylko „wymieść” budowlane wtręty, którymi oszpeciła je austriacka armia (pamiętajmy, że po 1795 r. znajdowały się tu koszary), nie tylko urządzić na nowo komnaty (pierwotny wystrój nie zachował się przecież), ale stworzyć przestrzeń symboliczną, w której rozgrywałyby się wszelkie „liturgie” i celebracje przynależne kultowi Polski odrodzonej: marsze, pochody, manifestacje.

Nie był pierwszy. Przed nim wizje przekształcenia Wawelu w polskie Akropolis snuli Stanisław Wyspiański i Władysław Ekielski. Oczywiście nie wyobrażali sobie, by stolica nowej Polski mogła znaleźć się gdziekolwiek poza Krakowem, więc chcieli wznieść tu gmachy Sejmu i Senatu, Akademii Umiejętności czy Muzeum Narodowego. A wszystko to w greckim anturażu: z gimnazjonem, amfiteatrem, a nawet pomnikiem Nike.

W 1908 r. na łamach „Architekta” pisał Ekielski: „uważaliśmy, że Wawel zogniskować winien życie narodu, najidealniejszy wykwit jego państwowej i umysłowej kultury i być jej widomym znakiem, w formie szeregu budowli, które wzniesie żywy jego organizm”.

Podczas lektury tego tekstu Szyszko-Bohusz musiał potakująco kiwać głową. I on uważał, że przeszłość należy „przeprowadzić” ku teraźniejszości i przyszłości. Nawet jeśli konserwator miałby zrezygnować z purystycznej dokładności, oduczyć się delikatności w obchodzeniu z materią zabytku. Nawet, jeśli ta materia stałaby się tylko jednym z elementów większej (także znaczeniowo) całości.

Spędził na Wawelu 30 lat swego zawodowego życia – w tym czasie przygotowywał kolejne projekty jego zagospodarowania. Pierwszy, z 1917 r., był jeszcze skromny: przewidywał tylko przywrócenie miejscu rezydencjalnej funkcji, przebudowanie neogotyckiego austriackiego lazaretu w stylu bardziej reprezentacyjnym, neobarokowym, a także wzniesienie trybuny z monumentalnymi schodami.

Ambicje wzrosły, gdy Polska odzyskała niepodległość. Wawel miał przeistoczyć się w polski Panteon z dwoma monumentalnymi placami: większym, pięciokątnym (campo santo), który od zachodu i południa zamknięty byłby dwukondygnacyjnymi krużgankami arkadowymi, i mniejszym, katedralnym, na którym znalazłaby się wysoka mównica z tarasem usytuowanym ponad parterowym, podłużnym lapidarium. Tuż przed wybuchem II wojny światowej architekt zmienił nieco ten projekt, zamierzając m.in. zastąpić stojący naprzeciw katedry budynek Wikarówki... garażami.

To jeszcze nie koniec. Ostatni projekt powstał w 1943 r., gdy na zamku rezydował Hans Frank. Szyszko-Bohusz chciał – gdy tylko skończy się koszmar okupacji – zniszczyć ślady jakiejkolwiek obecności Germanów. Na dziedzińcu zewnętrznym marzył mu się amfiteatr, arkady nawiązujące kształtem do krużganków drugiego piętra renesansowej rezydencji, a nawet nowa „loża królewska”...

Możemy odetchnąć z ulgą, że żadna z tych wizji nie doczekała się realizacji. Oficjalna – propagandowa – architektura Dwudziestolecia szybko by się zestarzała, rażąc sztucznością i patosem, anachronicznością treści. W nadmiarze zgubiłoby się to, co na Wawelu najistotniejsze, a co (jak katedra) w gruncie rzeczy jest kameralne. Co równie ważne: dziś inaczej myślimy o państwie, demokracji, patriotyzmie, powinnościach i prawach obywatelskich.

A przecież i tak wzgórze wawelskie wiele Szyszko-Bohuszowi zawdzięcza. Aby się tu znaleźć, przechodzimy obok muru z cegiełkami upamiętniającymi nazwiska osób i nazwy instytucji, które wsparły finansowo odnowę zamku. Pomysł tej akcji wyszedł od architekta. Wchodzimy przez Bramę Herbową – to jego dzieło. Podobnie jak sarkofag Słowackiego w krypcie wieszczów i baldachim nad wejściem do krypty pod Wieżą Srebrnych Dzwonów, w której spoczął Piłsudski (jego elementy pochodzą z pomnika Bismarcka w Poznaniu, warszawskiej cerkwi Aleksandra Newskiego i armat austriackich).

To Szyszko-Bohusz odkrył najdawniejsze wawelskie zabytki, a wśród nich rotundę świętych Feliksa i Adaukta. Aranżując renesansowe i barokowe wnętrza, dał wyobrażenie potęgi kraju w czasach jego świetności. W 1939 r. doprowadził do ewakuacji najcenniejszych zabytków. Gdy zamek zajęli Niemcy, pozostał, by pracując oficjalnie jako kreślarz, ratować, co się da, inwentaryzować wprowadzane przez okupanta zmiany i przekazywać informacje tajnemu Komitetowi Wawelskiemu.

Naprawdę patrzymy na to miejsce jego oczami. I tak jest dobrze.


RACZEJ ARTYSTA NIŻ RESTAURATOR


Zestawmy dwa cytaty. Pierwszy z Rydla, odnoszący się do działającego w gotyckich kościołach Wyspiańskiego: „Prawdziwy artysta może archaizować do pewnego stopnia, tworząc w duchu epok ubiegłych, ale wyzuć się z indywidualności swojej nie zdoła, nie powinien, bo zszedłby na bezduszne podrabianie i ślepe naśladownictwo tego, co przed wiekami zrobiono”.

Autorem drugiej wypowiedzi jest Szyszko--Bohusz: „Czyż nasz restaurator nie powinien być przede wszystkim artystą? Czyż nie powinien dbać o to, by w restaurowanym gmachu złożyć na wsze czasy jakąś pamiątkę naszej kultury i sztuki?”.

Wyspiańskiemu marzyły się w katedrze wawelskiej witraże inspirowane „Królem-Duchem” Słowackiego. Nigdy ich tam nie zamontowano. Tymczasem Szyszko-Bohuszowi (osobowości dużego formatu, ale przecież nie tak tytanicznej) udało się wprowadzić do przestrzeni historycznej, pozornie „skończonej”, element emanujący nowoczesnością. W latach 1931-32 na krakowskim Rynku stanął gmach austriackiego Towarzystwa Ubezpieczeniowego „Feniks”: żelbetonowy, sześciokondygnacyjny, z elewacjami podzielonymi na trzy strefy oddzielone od siebie gzymsami, z trapezowatymi wykuszami okiennymi i ekspresjonistyczną attyką (usuniętą przez Niemców).

Rozpętało się piekło. Architektowi zarzucono „lewactwo”, a przynajmniej arogancję. W jednym z pism satyrycznych opublikowano piosenkę: „Boże zmiłuj się nad nami / To jest dom pod kominami / Wszystkie szare – on czerwony / Siądźcie na nim kawki, wrony”. W miarę upływu lat budynek wpisał się jednak w pejzaż Rynku – i to mimo okupacyjnej przebudowy, która odebrała mu nieco charakteru. Dziś sprawia, że „największy plac średniowiecznej Europy” nie wydaje się wyłącznie skansenem.

„Feniks” jest bardziej dekoracyjny niż funkcjonalistyczny – co nie znaczy, że architekt nie rozumiał bardziej radykalnych form modernizmu. Świadczy o tym krakowski Dom Plastyków, ukończony w 1937 r. Gdyby nie nazwa budynku nad wejściem, zapisana elegancką, nowoczesną czcionką, można by pomyśleć, że polski architekt zrealizował postulat swego imiennika, Adolfa Loosa, który ornament porównywał do zbrodni. Zaaprobowaliby go również profesorowie Bauhausu.

Ale najciekawsza w myśleniu Bohusza o nowoczesności jest... tradycja. I nie chodzi wcale o to, że biegle posługiwał się historycznymi stylami (by przywołać dwa przykłady: gmach Pocztowej Kasy Oszczędności, gdzie naszą uwagę natychmiast przykuwają korynckie półkolumny, profilowane gzymsy, attyka, zaś sala operacyjna nawiązuje do rzymskiego Panteonu; a także dobrze znany pielgrzymom neobarokowy kompleks Wieczernika w sanktuarium jasnogórskim). Ani nawet o to, że nie tyle je cytował, co przetwarzał w nieskrępowany sposób. Tak było z niezrealizowanym projektem – jakże ważnej wówczas politycznie! – katedry w Katowicach (1925). W katalogu krakowskiej wystawy Michał Wiśniewski opowiada jego historię: „Świątynia utrzymana w duchu uproszczonego klasycyzmu, z wieżami przypominającymi paryski kościół Saint-Sulpice, miała być wzniesiona na rzucie kwadratu. Architekt zaproponował, aby ołtarz został umieszczony pośrodku, wewnątrz przestrzeni wyznaczonej przez cztery podtrzymujące sklepienia kolumny. Cztery dekady przed Soborem Watykańskim II Adolf Szyszko-Bohusz zaprojektował świątynię, w której kapłan i głoszone przez niego Słowo Boże miały się znaleźć dosłownie pośrodku. Negatywny stosunek do tego projektu wyraził artykuł ks. Bromboszcza opublikowany w »Gościu Niedzielnym« w 1926 r., w którym stwierdzał on, że wizja architekta jest »wyrazem dążenia w kierunku materialistycznym i liberalno-żydowsko-pogańskim, który nie podnosi duszy ku Bogu, ale czyni z przybytku Pańskiego salę zebrań i wieców«”. Ot, inna strona odradzającej się Polski...


AWANGARDA W ŚREDNIOWIECZNYCH MURACH


Ważniejsza wydaje się jednak historyczna metafora ukryta w modernistycznym pomyśle. Czasem tylko delikatnie zasugerowana, nie niosąca za sobą ideowych treści, wyłącznie formalna. Jak w przypadku Nowego Domu Zdrojowego w Żegiestowie (1929). Prosta, czterokondygnacyjna bryła z kamienną kolumnadą, która wychodzi przed budynek, dosłownie wbija się w dolinę, do dziś determinując przestrzeń uzdrowiska nad Popradem. Najpierw zwracają uwagę proste, nowoczesne rytmy budowli. Po chwili orientujemy się, że projektując ją, architekt odwołał się do kompozycji nowożytnych pałaców.

Kiedy indziej metafora jest wyraźniejsza – i bardzo znacząca. Z łatwością odnajdziemy ją w Zameczku, zbudowanym na Zadnim Groniu w beskidzkiej Wiśle. Po pożarze pohabsburskiego, drewnianego pałacyku myśliwskiego, który w II Rzeczypospolitej pełnił funkcję wakacyjnej rezydencji głowy państwa, charyzmatyczny wojewoda śląski Michał Grażyński postanowił odbudować go w darze dla prezydenta Ignacego Mościckiego. Ani Szyszko-Bohusz, ani współpracujący z nim nad wystrojem wnętrz Andrzej Pronaszko i Włodzimierz Padlewski nie przyjęli honorarium za swoje projekty. Stworzona przez nich architektura miała być nie tylko funkcjonalna i estetyczna. Miała mówić, a raczej przemawiać. Wśród wzniesień Beskidu Śląskiego w latach 1929-31 powstał więc... modernistyczny zamek, który – by znów przytoczyć słowa Michała Wiśniewskiego – na zewnątrz mógł „przypominać nadgraniczną warownię broniącą należącego do Polski terytorium. Natomiast obszerne przeszklenia, tarasy na dachach oraz awangardowe wnętrza reprezentowały modernizujący paradygmat państwa narodowego”.

Te marzenia o Polsce silnej, bogatej i nowoczesnej miały się rozwiać już za kilka lat. Niemieccy okupanci wyrzucili architekta ze zbudowanego dla swojej rodziny domu – żelbetonowej, ale trochę „średniowiecznej” wieży na szczycie zielonego wzgórza w krakowskich Przegorzałach. Musiał patrzeć, jak tuż obok niej powstaje groźny Schloss Wartenberg, siedziba Otto von Wächtera, gubernatora dystryktu krakowskiego Generalnego Gubernatorstwa (a nie, jak się powszechnie sądzi, Hansa Franka).

Po wojnie potraktowano go tak jak wielu budowniczych II Rzeczypospolitej. Oskarżono o kolaborację z Niemcami, a choć udowodnił swoją niewinność, nie pozwolono mu wrócić do pracy na ukochanym Wawelu. Nie mógł nawet zamieszkać w swoim dawnym domu. Jednak przed śmiercią w 1948 r. dokonał jeszcze czegoś ważnego: powołał w Krakowie, nieistniejący tu do tej pory, wydział architektury. Naprzeciw Muzeum Narodowego, w którym możemy oglądać dziś jego wystawę, znajduje się hotel Cracovia, zrujnowany, ale ważny przykład późnego modernizmu – zaprojektowany przez jego ucznia, Witolda Cęckiewicza.

Zanim wybierzemy się na wystawę prezentującą działalność Adolfa Szyszko-Bohusza, przespacerujmy się po Krakowie. Wszak to z jego perspektywy patrzymy wciąż na to miasto i wyrażoną w jego architekturze polską tożsamość. 


„REAKCJA NA MODERNIZM. ARCHITEKTURA ADOLFA SZYSZKO-BOHUSZA”; Kraków, Muzeum Narodowe, organizatorzy: Instytut Architektury i MNK, kurator: Michał Wiśniewski. Wystawa potrwa do 23 lutego 2014 r.


„TP” jest patronem medialnym wystawy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2013