Pokuta księdza Manfreda

Jego drogę krzyżową przemierzamy sami. Ale tak naprawdę idą z nami wszyscy ci, którzy nieśli tędy swój krzyż.

20.03.2016

Czyta się kilka minut

Ks. Manfred Deselaers, Oświęcim, 2005 r. /  / Fot. Bogdan Krężel / FROUM
Ks. Manfred Deselaers, Oświęcim, 2005 r. / / Fot. Bogdan Krężel / FROUM

W każdy piątek przychodzi tu sam. Mówi o „dziwnej cudowności” tego miejsca. Lubi las. Głównie za to, że nie umarł wraz z ludźmi. Ale też zwierzęta, które można tu spotkać – uciekające między drzewami sarny albo trudne do spłoszenia bociany. I krety.

– Wyrzuciły kiedyś ziemię blisko ścieżki. Między grudkami i w trawie tuż obok pełno było małych ludzkich kości – mówi ks. Manfred Deselaers.

Przestrzeń

Kiedy pytam, którędy wrócimy, milczy, patrzy na polanę i otaczający ją niewielki las. Zapada zmierzch, robi się coraz zimniej. Mży.

– To trudna przestrzeń – mówię.

– Dla mnie jest już spokojna. Więcej nikt tu nie umrze – odpowiada.

I dodaje: – Ale do spokoju w tym miejscu wiedzie długa droga. Pokonać ją można jedynie krok po kroku.

Jemu zajęło to 41 lat.

Ks. Manfred Deselaers, marzec 2016 r. / Fot. Grażyna Makara

Krok 1. Auschwitz-Birkenau 

Kiedy po raz pierwszy przechodzi przez bramę byłego niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, ma 19 lat. Jest 1975 r. Kilka dni wcześniej udaje mu się uniknąć służby w Bundeswehrze; kilka dni później będzie zbierał pomidory w kibucu w Dovrat, na północy Izraela.

„Egzamin sumienia” – tak nazywa spotkanie z czteroosobową komisją, której członków próbował przekonać, by nie wysyłali go do wojska, ale przyznali prawo do odbycia zastępczej służby wojskowej. Podobnie robiło wówczas wielu młodych Niemców.

Komisja pytała: – Załóżmy, że idziesz z dziewczyną przez las i ktoś na was napada. Nie bronisz jej wtedy? – Ojczyzna to nie to samo, co dziewczyna. Służba w armii to nie to samo, co przechadzka przez las – odpowiadał Manfred.

Najpierw sprawę wojska rozsądza we własnym sumieniu: zastanawia się, czy ma argumenty, by odmówić. Później musi już tylko przekonać do nich komisję.

Za pierwszym razem mu się nie udaje.

Ma pół roku, by przygotować się do spotkania z komisją odwoławczą. W międzyczasie studiuje prawo na Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma w Bonn, choć wcześniej myślał o psychologii, którą ostatecznie wybija mu z głowy ojciec, prawnik.

Na Aktion Sühnezeichen/Friedensdienste (Akcja Znaków Pokuty/Służba dla Pokoju) trafia przypadkowo podczas badań lekarskich. „Bardzo żałuję, jesteś zdrowy” – mówi lekarz. „Ale jeśli nie chcesz iść do wojska, jedź na służbę zastępczą do Izraela” – radzi mu, już pod koniec wizyty. I podaje numer telefonu do swojego bratanka, który właśnie stamtąd wrócił.

Kiedy zbliża się termin kolejnego spotkania z członkami komisji, Manfred ma argumenty: długa, 18-miesięczna służba na rzecz pokoju, wyjazd za kilka dni.

Z dwudziestoosobowej grupy młodych Niemców, z którymi wyrusza do Izraela, nie zna nikogo. Nie zna też Polski, którą – zgodnie z harmonogramem – mają odwiedzić najpierw. Z dziesięciu dni w Polsce tydzień spędzają w Oświęcimiu.

Dopiero na miejscu dowiaduje się o niemieckich obozach koncentracyjnych. – W szkole uczono nas dość ogólnie o II wojnie światowej. Właściwie historia kończyła się na Bismarcku – przyznaje.

Mieszkają w pokojach gościnnych z widokiem na bramę z napisem „Arbeit macht frei”. Słuchają opowieści byłych więźniów i przeglądają materiały w archiwum (m.in. o dzieciach w obozie, o ruchu oporu). Kosząc trawy na łąkach i polanach Birkenau, pracują pod hasłem „Niech nad Auschwitz nie rośnie trawa”.

21 lat później, we wstępie do swojej pracy doktorskiej „Bóg a zło w świetle biografii i wypowiedzi Rudolfa Hössa, komendanta Auschwitz”, napisze o tej wizycie: „Od tamtego czasu temat ten nie schodzi mi z myśli”.

Ale zanim wyjedzie do Izraela, wyśle jeszcze ojcu list. Spyta go w nim: „Dlaczego nic mi nie powiedziałeś o Auschwitz. Dlaczego?”.

Spotkanie

Kiedy umawiamy się na rozmowę, najpierw się dziwi, że ktoś chce o nim pisać, onieśmielony wyjaśnia, że to nie on jest tu najważniejszy, potem przyznaje, że owszem – może i stał się człowiekiem-symbolem pojednania, na końcu się zgadza.

W jego mieszkaniu przy parafii Wniebowzięcia NMP w Oświęcimiu, które zajmuje od 26 lat, sąsiadując z salką katechetyczną („dziś już średnio używaną”) i pomieszczeniami lokalnego Caritasu, najwięcej jest książek (ułożonych tematycznie) i gazet (każdy z tytułów w osobnej przegródce).

Przed regałem z niemiecką literaturą o Holokauście tłumaczy: – Kiedy w 1987 r. przygotowywałem się do wyjazdu do Polski, spotkałem na konferencji o dialogu chrześcijańsko-żydowskim o. Stanisława Musiała. Dał mi trzy rady: ucz się języka; zacznij gromadzić książki o pojednaniu i dialogu, bo w Polsce za wiele ich nie ma, a jak są, to trudno je dostać; módl się dużo.

– Przejrzała? – pyta, podając mi rodzinny album ze zdjęciami młodszego rodzeństwa: siostry i braci bliźniaków.

Dom i Kościół

Z dzieciństwa pamięta słowa mamy: „Urodziłam czworo dzieci w trzy lata”. Surowego ojca, który nie za często chwalił. Rodzinny dom pod lasem w Viersen, niedaleko Düsseldorfu. I dzieci sąsiadów. To z nimi zakłada najpierw grupę o nazwie Konspiracyjne Prace w Lesie, by wspólnie śledzić z leśnej kryjówki zbrodniarzy, czyli tych, którzy przechadzają się po okolicy samotnie. Później, w pierwszej klasie liceum (szkoła podstawowa liczyła wtedy w Niemczech cztery klasy), zakłada Klub Młodych Naukowców i jego główny organ – „United Science” – gazetkę składaną przez nich i kolportowaną wśród uczniów.

Z dumą opowiada o swoim artykule, w którym ocenił drugi lot na Księżyc (Manfred odpowiadał w redakcji za astronomię), po którym zadzwonił do niego dziennikarz lokalnego dziennika „Rheinische Post”, by następnego dnia w opublikowanym tekście powołać się na 12-letniego fachowca.

Ten rodzaj zaangażowania będzie mu towarzyszył przez całe liceum. Najpierw, gdy inspirowany przez szkolnego katechetę stanie na czele zespołu redakcyjnego „Wecker” („Budzika”), szkolnej gazety, która – zgodnie z założeniem – miała być przeciwwagą dla zbyt lewicowego „Papierkorb” („Kosza na śmieci”). Pisze m.in. o reformie szkolnictwa i o aborcji (zestawia głosy zwolenników i przeciwników). Ale i tak największą sławę przyniesie mu artykuł zbierający wyniki wymyślonej przez niego ankiety, w której uczniowie ocenili swoich nauczycieli.

Wreszcie, gdy stwierdzi, że nowa gazeta stała się zbyt prawicowa – założy trzecią.

Więcej energii poświęca jednak funkcjonującemu na zasadzie oazy ruchowi katolickiemu, do którego tylko w jego szkole należy wówczas ponad 120 osób, podzielonych na 10 grup.

To z nimi będzie się co tydzień spotykał (przerwę zrobi tylko wtedy, gdy będą zbyt często grali w piłkę nożną), wyjeżdżał na ferie (głównie w Alpy Austriackie) i przygotowywał msze w każdy wtorek (przed lekcjami, o 6.30, w kaplicy użyczonej przez sąsiadujące ze szkołą zakonnice). Podczas jednej z nich, kiedy Ewangelia mówi, by wybaczać nie 7, lecz 77 razy, chłopcy z jego grupy urządzają na środku kościoła bójkę. Grają, ale o tym wie tylko on. Reszta orientuje się, kiedy jeden z nich mówi: „Wybacz mi nawet 77 razy”.

I choć – jak mówi dziś – czuł wtedy, że Ewangelię trzeba traktować poważnie, to tuż przed maturą wiedział też, że nie chce być księdzem.

Krok 2. Izrael 

Po przylocie do Izraela bardziej od świątyń interesują go ludzie, których tam spotyka.

Ci w kibucu – gdzie zbiera pomidory, pomaga łapać kurczaki w fermie i obsługuje śmieciarkę – są serdeczni, ale traktują go z dystansem. Po pewnym czasie uświadomi sobie, że większość z nich żyła przed wojną w Niemczech i Austrii.

Po artykule, który publikuje w lokalnej gazecie (wyjaśnia w nim m.in., jak rozumie pokutę), odzywa się do niego nauczycielka języka z równoległej klasy. – Nie chciałam was na moich lekcjach – mówi Manfredowi i dwójce innych wolontariuszy.

I opowiada swoją historię o tym, jak straciła podczas wojny całą rodzinę i wszystkich przyjaciół, jak samotnie uciekała do Palestyny, wreszcie o swoim postanowieniu – już nigdy nie chce mieć nic wspólnego z Niemcami. „Odkąd się pojawiliście, zaczynam po raz kolejny mierzyć się z niemiecką częścią siebie. I czuję, że wy i wasz język nie jesteście winni” – słyszą od niej na koniec.

To jedno z tych spotkań, które robią na Manfredzie największe wrażenie. Ale są też inne.

Np. to, kiedy jako pielęgniarz w ośrodku dla dzieci chorych i niepełnosprawnych spotyka byłych więźniów, rodziców jednego z wychowanków.

– To z Auschwitz – mówią, pokazując wytatuowany numer obozowy. I urywają temat.

– Czy myślisz, że mną nie zainteresuje się nigdy żadna dziewczyna? – pyta go któregoś dnia niepełnosprawny fizycznie 15-latek.

Nie chce im opowiadać o nowych możliwościach medycyny. Woli o tym, że jest ktoś, kto, niezależnie od wszystkiego, zawsze ich kocha i na nich czeka.

To tam decyduje, że po powrocie do Niemiec będzie studiował teologię.

Teologia

Dostaje się na Uniwersytet Eberharda Karola w Tybindze. I znowu zaczyna się angażować. Zapisuje się do klubu „Celibat, czy to jest konieczne?”. Przykleja na piersi żółtą karteczkę z figurą w sutannie. Bierze udział w dyskusjach i występach teatralnych. W roli biskupa (nikt inny jej nie chciał) próbuje przekonać zakochanego w kobiecie kleryka, że poza miłością ziemską jest też inna, równie konkretna.

Po drugim roku decyduje, że chce skorzystać z tzw. wolnego semestru – wyjazdu na cały rok akademicki na inny uniwersytet (takie prawo przysługiwało wszystkim studentom, dla kleryków wyjazd był obowiązkowy). Wybiera uniwersytet w Chicago. I jak zawsze, kiedy podróżuje (robi tak do dziś), mieszka nie sam, lecz we wspólnocie: w pierwszym semestrze u jezuitów, w drugim – w parafii. Tam dowiaduje się o chorobie matki. Skraca pobyt i wraca do domu

Mama

Zastaje ją w łóżku. O tym, że ma raka mózgu, wiedzą oboje, ale do końca o tym nie rozmawiają. Ona tylko czasem mówi, że jest coraz głupsza.

– Chcę być księdzem – wyznaje jej.

Odpowiada prostymi zdaniami: – Szkoda, byłbyś dobrym ojcem. Ale i tak będziesz dobrym biskupem.

Umiera przy nim.

Krok 3. Powołanie

Zanim złoży śluby, skończy jeszcze studia w Tybindze. I wstąpi do seminarium duchownego w Akwizgranie. Podczas święceń zobaczy pierwszy – po wielu latach od śmierci matki – uśmiech na twarzy ojca.

W 1983 r. ks. Manfred Deselaers zostaje wikarym w parafii w Mönchengladbach. Prawie wcale jej nie zna. Wsiadając do samochodu, zastanawia się, jak nazywają się tamtejsi biskupi pomocniczy.

Tuż po powrocie jest zmęczony. Czuje się jak przesadzane za często drzewo. Myślami wraca wciąż do Auschwitz.

Angażuje się w prace tamtejszego Towarzystwa Współpracy Chrześcijańsko-Żydowskiej. Wspólnie z towarzystwem i mieszkańcami Mönchengladbach odnajduje jego byłych, żydowskich mieszkańców, którym udało się przeżyć wojnę. Potem, w 1989 r. zorganizuje ich przyjazd do Niemiec – spotkanie będzie trudne i pełne emocji.

Po jednym z kazań, podczas którego mówi o obozie, podchodzi do niego grupa parafian z prośbą, by zorganizował dla nich pielgrzymkę do Polski.

Tak zaczynają wyjeżdżać do Oświęcimia. To wtedy poznaje ks. Jerzego Brońkę – ówczesnego proboszcza parafii w Brzezince – i zaczyna rozważać, czy nie zamieszkać w Polsce na dłużej.

Zrozumienie

Podczas drugiej wizyty w Brzezince myśli o tym, że tego, co się tu wydarzyło, nie zrozumie nigdy. Ale potem pojawia się błysk: „Manfred, nie musisz wszystkiego zrozumieć. Spróbuj coś. Za to »coś« jesteś odpowiedzialny”

Krok 4. Doktorat

Do Polski przyjeżdża znów w 1989 r. Na lekcje języka chodzi już w Niemczech, do Polaka, byłego księdza. Później, od października, kontynuuje naukę na KUL. Ale od polskiej gramatyki wszystko inne wydaje mu się ciekawsze. Pamięta obrady Okrągłego Stołu, Lecha Wałęsę, Tadeusza Mazowieckiego, swoich wykładowców z Lublina, którzy dostawali stanowiska w nowym rządzie. Także to, że kiedy nadeszła zima i chciał kupić rękawiczki, usłyszał, że być może dostanie jakieś na targu w Warszawie.

Wiele lat później jego ojciec wyzna, że kiedy Manfred za pierwszym razem wyjeżdżał do Polski, bał się o niego. Głównie o to, że padnie ofiarą komunistycznej ideologii.
Po roku w Lublinie spotyka się z kard. Franciszkiem Macharskim, metropolitą krakowskim. „Nie zdziałasz nic w stronę pojednania samą obecnością. Rób coś. Napisz doktorat” – radzi mu i daje kontakt do ks. Adama Kubisia, profesora eklezjologii i teologii fundamentalnej.

W 1990 r. przeprowadza się do Oświęcimia i zapisuje na Papieską Akademię Teologiczną w Krakowie. Tam poznaje m.in. ks. Józefa Tischnera, którego „Filozofię dramatu” czyta po niemiecku, a egzaminowany z niej dostaje „piątkę ku przyszłości”.
„Gdzie był Bóg w Auschwitz?” – to pytanie ciąży mu najbardziej. Ale jest dla niego zbyt ogólne. Dlatego w swojej pracy doktorskiej próbuje odpowiedzieć na inne: „Gdzie był Bóg w Rudolfie Hössie?” – Chciałem wczuć się w sprawcę, pozostając wierny ofiarom – mówi.

Zbierając materiał, spotyka się z byłymi więźniami, czyta relacje i świadectwa. I mierzy się z samym sobą. Zaczyna zadawać sobie pytanie: też mógłbym zabić? A im dłużej pisze, tym bliższy jest odpowiedzi: „tak”.

„Wielkie rekolekcje” – nazywa ten czas.

– Dziś już wiem, że nie zgubisz się na świecie – powiedział mu ojciec tuż po obronie.

W międzyczasie przechodzi kurs na przewodnika po byłym obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau. Kiedy ma do niego przystąpić, ogarnia go po raz drugi w życiu ogromny strach (pierwszy raz bał się tak podczas święceń kapłańskich). Wydaje mu się, że tak naprawdę egzaminować będą go byli więźniowie. I jeśli czegoś nie będzie wiedział, to tak jakby nie traktował ich poważnie.

Gdy zalicza, czuje, że przebił mur oddzielający go od tych, którzy przeżyli Auschwitz.

Krok 5. Oświęcim

Choć oprowadza coraz rzadziej, głos łamie mu się w tych samych momentach. Np. wtedy, gdy opowiada o Marii Stromberger, austriackiej pielęgniarce, która sama zgłosiła się do pracy w Auschwitz, bo nie mogła uwierzyć, że za murami obozu działa machina śmierci. Później pomagała więźniom jako łączniczka Międzynarodowej Grupy Ruchu Oporu KL Auschwitz-Birkenau. Zeznając jako świadek podczas procesu personelu zarządzającego KL Auschwitz, powiedziała, że po wojnie już nie była szczęśliwa, ponieważ całą swoją miłość zostawiła za drutami.

Po obronie doktoratu zaczyna pracę w powstałym w 1992 r. Centrum Dialogu i Modlitwy w Oświęcimiu. W 2000 r. słyszy od swojego biskupa z Niemiec, że pora wracać, bo u nich też jest sporo do zrobienia. Nie chce, prosi o pozwolenie na dalszy pobyt. I tak co kilka lat. Od pięciu jest oficjalnym duszpasterzem Episkopatu Niemieckiego na Zagranicę.

Często sam się waha: czy to już nie za długo? W minionym roku myślał: od 25 lat mieszkam w Oświęcimiu, od 20 lat pracuję w Centrum, mam 60. Jeśli chcę zmiany, to jest dobry moment. Ale wtedy przyszła inna myśl: „nic lepszego nie mogę robić”.
W 2000 r. Polska Rada Chrześcijan i Żydów honoruje go tytułem Człowieka Pojednania. Pięć lat później zostaje odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi RP. W tym samym roku dostaje nagrodę im. ks. Józefa Tischnera.

On wciąż się martwi, jak mówić o Auschwitz, by ludzie nie wychodzili stąd sparaliżowani („bo paraliż oznacza przegraną”). Jak wcielić w życie postulat kard. Macharskiego: promieniowanie Auschwitz powinno rozchodzić się na całą Europę, tak jak wcześniej prowadziły tu drogi transportowe całej Europy.

Droga

Kiedy proszę, by zabrał mnie w miejsca dla niego najważniejsze, wybiera Birkenau. – Tu przychodzę co piątek. To jest moja droga krzyżowa – mówi ks. Manfred.

I choć pokonujemy ją tego dnia sami, towarzyszą nam wszyscy ci, o których myśli, gdy przemierza ją samotnie.

Idą więc z nami ci, których próbuje sobie wyobrazić: setki tysięcy, które stąd nie wróciły. Ale też ci, których tu spotkał. Augustyna Kowalczyka widzi zawsze mijając rów, którego wykopywaniem zajmowało się Sonderkommando. To stąd Kowalczykowi i szóstce innych więźniów udało się uciec. – Byliśmy tu kiedyś razem. Opowiadał mi o hospicjum, które chce założyć w Oświęcimiu, by towarzyszyć tym, którzy pokonują drogę między życiem a śmiercią, podobną do tej, którą on przebył uciekając. Sam kilka lat temu w nim zmarł – wspomina ks. Deselaers.

Połowicznie, półsłówkami przywołuje dziesiątki historii, których tu wysłuchał: o dzieciach urodzonych w barakach i tam od razu zamordowanych; o więźniarkach, które na starość wyznawały, że całej prawdy o obozie nie opowiedziały dotąd nikomu, bo wiedzą, że i tak nie da się tego wyobrazić; o ludziach, którzy żałują, że przeżyli obóz, bo po tym, co tu zobaczyli, ich życie nie ma już sensu; o Edycie Stein, do której modli się w czasie każdej ze swoich dróg krzyżowych.

Przywołuje reakcje ludzi, które dobrze zapamiętał: matek, które zaczynają płakać przed dziecięcym barakiem; wnuków zbrodniarzy, którzy podczas spotkania z byłym więźniem nie przestają płakać wcale.

Próbuje wyobrazić sobie, co przeżyli ci, których spotkał poza obozem: jak mieszkańcy nieistniejącego już domu starości dla byłych więźniów, który kilka lat temu odwiedził na granicy polsko-czeskiej. Pamięta ich rozmowy: o tym, czy druty w Birkenau były podwójne, czy pojedyncze. Czy w barakach były ubikacje, czy Niemcy zbudowali je pod koniec, na pokaz.

– Czasami wydaje mi się, że im więcej wiem, tym mniej rozumiem – mówi w końcu.
Po godzinie drogi pewne myśli wracają. – 26 lat. Może już wystarczy? – pyta. A po chwili: – Kiedy mam wątpliwości, myślę o ofiarach. Chcę pozostać im wierny.

I nie tylko im. – Ludzie, którzy przyjeżdżają tu z całego świata, widzą jedynie ślady zbrodni i machiny śmierci. Trzeba im towarzyszyć. Pomóc wynieść stąd coś pozytywnego – mówi.

Dochodzimy do polany, na której Niemcy grzebali zamordowanych. Zatrzymujemy się na dłużej.

Kolejne stacje, oddalone od siebie czasem nawet o 20 minut drogi, będą już tylko trudniejsze: stacja IX (Pan Jezus po raz trzeci upada pod krzyżem), tzw. sauny: więźniowie się rozbierają. Stacja XII (Jezus umiera na krzyżu) – krematorium 5, obok staw (dziś wciąż wypełniony wodą), gdzie wrzucano prochy.

Kiedy wracamy, ks. Manfred opowiada o swoich krokach. O tym, że trzeba wiedzieć, jak się tu poruszać. – Auschwitz jest jak niezagojona rana, dziura. I nie chodzi o to, by w nią wpaść. Ale o to, by wiedzieć, jak żyć z tą raną. Co zrobić, by nie powstała nowa. Jak w tym miejscu myśleć o życiu, a nie o śmierci.

Bramę obozu mijamy już po zmroku. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2016