Pokolenie RR

Ronald Reagan i Jan Paweł II obalili komunizm i przeszli do historii jako najważniejsze postacie epoki, której kluczowym wydarzeniem był upadek "imperium zła". Prostota mitu sprawia, że łatwiej jest go zapamiętać niż rzeczywistość, zwykle bardziej skomplikowaną. W tym przypadku jedno od drugiego nie różniło się aż tak bardzo.

21.06.2011

Czyta się kilka minut

Prezydent Reagan z piłką futbolową w Gabinecie Owalnym, 26 marca 1982 r. / fot. Ronald Reagan Presidential Foundation /
Prezydent Reagan z piłką futbolową w Gabinecie Owalnym, 26 marca 1982 r. / fot. Ronald Reagan Presidential Foundation /

Reagan i Wojtyła byli ojcami mojego pokolenia, urodzonego w latach 60. ubiegłego wieku i "dojrzewającego" w latach 80. (o ile to, co się z nami wtedy działo, można w ogóle nazwać dojrzewaniem). Mit podwójnego ojcostwa jest nieco wstydliwie przez niektórych z nas ukrywany, bo globalny kapitalizm, który pozostawił po sobie Reagan, jeszcze bardziej niż Kościół, który pozostawił po sobie Wojtyła, nie jest już dzisiaj dla nas w sposób tak oczywisty jednoznacznie dobry. A nie jest jednoznacznie dobry, bo nie ma już naprzeciw siebie "imperium zła" (tak Ronald Reagan nazwał kiedyś Związek Radziecki). Niektórzy moi rówieśnicy, podobnie jak ja podstarzali, mogą sobie oczywiście pod "imperium zła" podstawiać dzisiaj ekologów, socjaldemokratów, Unię Europejską, gejów, feministki, Žižka czy "Krytykę Polityczną"... Ale i tak wiedzą przecież w głębi duszy, że to tylko zmyślenie, fantazja pozwalająca bez końca przeżywać odczuwane przez nas w latach 80. poczucie misji, i pewność udziału po właściwej stronie w globalnym konflikcie pomiędzy Dobrem a Złem.

Nawet jeśli trochę głupio jest przyznać się dziś do tego, że Wojtyła i Reagan byli wtedy naszymi ojcami, to przecież nie mieliśmy nikogo innego, kto do obsadzenia figury ojca pasowałby lepiej. Oni pasowali, bo jako jedyni uosabiali w naszych oczach siłę. Tę stojącą po naszej stronie, bo siły skierowanej przeciwko nam było oczywiście pod dostatkiem: zomowcy, radzieckie helikoptery bojowe latające nad miastami przemysłowymi-twierdzami Solidarności, żeby stworzyć odpowiedni nastrój przed 13 grudnia. Potem jeszcze kolumny armatek wodnych, bud i suk jeżdżące ulicami przed każdym 31 sierpnia, 13 grudnia, 11 listopada, zaparkowane na ul. Waryńskiego (dziś św. Gertrudy) zawsze wtedy, gdy na Wawelu rozpoczynała się jakaś "rocznicowa" msza - po to, by rozpędzić nas na Grodzkiej lub na Rynku, a na koniec pogonić jeszcze na Plantach.

Pieta mojej generacji

O tak, siły przeciwko nam było pod dostatkiem. A po naszej stronie? Może jakiś muskularny tatuś, który słysząc szloch dziecka wybiegłby z domu i spuścił lanie znęcającemu się nad nami podwórkowemu sadyście? Takich tatusiów w Polsce lat 80. nie było. Nasi biologiczni ojcowie musieli kolaborować "z systemem", żeby "nas utrzymać" (najmniej przyjemny z cudzysłowów, bo oznaczający prawdę, której wolelibyśmy nie znać). Jedni należeli do partii (ale w domu, każdego wieczoru "psioczyli na system"), drudzy byli bezpartyjni, przez co musieli nadrabiać oportunizmem w fabryce, na uczelni czy w biurze, własną frustrację topiąc czasem w alkoholu. Kiedy wychodziliśmy na manifestacje bądź w drugim pokoju puszczaliśmy sobie do snu Kaczmarskiego z Gintrowskim, w ukradkowych spojrzeniach naszych biologicznych ojców widzieliśmy strach i bezradną troskę o nas, co wywoływało w nas jeszcze większą złość na system, który ich takimi uczynił, ale który przecież nigdy takimi nie zdoła uczynić nas.

Przed 13 grudnia był jeszcze Wałęsa, potężny w naszych oczach, kiedy stanął na stoczniowej bramie, żeby powiedzieć, że "mamy samorządne niezależne związki zawodowe". Jednak potem także i on okazał się bezsilny i upokorzony, ujawnił słabość. Jego "list kaprala Wałęsy do generała Jaruzelskiego" z Arłamowa wydał nam się wtedy groteskowy. Ot, jeszcze jeden polski "ojciec", na którym nasze pokolenie, kiedy w końcu trafi kiedyś do polityki, mediów czy instytutów historii, będzie się mścić za tamtą słabość - za to, że nie potrafił nas przed niczym obronić. Nawet samej Polsce nie wybaczyliśmy słabości z tamtych lat. Nie wybaczyliśmy tego, że 10 milionów członków pierwszej Solidarności, wysyłającej dumne, wręcz imperialne "posłanie do robotników Europy Wschodniej" w ciemną noc stanu wojennego pochowało się gdzieś po kątach, zostawiając po sobie głównie dzieci na ulicach i górników w kilku kopalniach. Wielu z nas wolałoby, żeby wybuchło wtedy jakieś powstanie, ale ostatecznie pozostali nam tylko Wojtyła i Reagan. Jako jedyni obdarzeni siłą, którzy chcieli się pochylić nad naszym losem. Wojtyła - uzbrojony w Kościół powszechny, instytucję, Objawienie, tradycję. Reagan - dysponujący potęgą globalnego supermocarstwa. Wojtyła przyjeżdżał z pielgrzymkami, Reagan przemawiał w wielkim telewizyjnym show zorganizowanym w proteście przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego.

Obu próbowano zabić. Pieta mojej generacji to dostrzeżony kątem oka w telewizorze obraz starszego mężczyzny osuwającego się w ramiona włoskiego karabiniera na placu św. Piotra, albo przykrytego ciałem oficera Secret Service przed waszyngtońskim hotelem. Obaj wiezieni samochodami na sygnale, podczas gdy my, z uchem przy radiu czekamy na wiadomości ze szpitala. Wiadomości są dobre, obaj przeżyją, ale tamto męczeństwo zbliża ich do siebie w naszych oczach. A inne podobieństwa? Ten sam oczywisty, niemożliwy do ukrycia strach, jaki budzą w naszych wrogach. Przerażenie władzy PRL w obliczu wyboru Wojtyły na papieża demaskuje jej brak legitymizacji. Komuniści potulnieją w czasie papieskich pielgrzymek, nawet manifestować jest nam łatwiej, tylko księża proszą, "żeby zachować spokój". Wymyślone przez Urbana i rozwieszane na ulicach pacyfikowanych miast przez ludzi Kiszczaka plakaty z Reaganem jako szeryfem próbującym zdemolować świat niczym saloon na Dzikim Zachodzie nam kojarzą się wyłącznie ze strachem i bezsilnością "naszych okupantów" wobec nowej, bardziej zaczepnej Ameryki Reagana.

Grenada w pekaesie

Jest koniec października 1983 r. Na krakowskim dworcu wsiadam do autobusu, żeby po zajęciach wrócić do niedalekich Michałowic, gdzie jako student od początku roku akademickiego wynajmuję tani pokój. Zapada wieczór, ogólną szarość podkreśla zgniły deszczyk skrzyżowany z nowohuckim smogiem. W pustawym autobusie kierowca (wąsy stylizowane na Wałęsę, dumny niedobitek po zdelegalizowanym NSZZ "Solidarność") włącza na cały regulator radio, w którym zagłuszany polski spiker Voice of America ogłasza, że na rozkaz Ronalda Reagana Amerykanie wylądowali właśnie na Grenadzie, miażdżąc na tej małej karaibskiej wysepce komunistyczny pucz. Wokół kabiny kierowcy tłoczy się paru studentów i licealistów, słuchamy z wypiekami, komentujemy głośno, nie ukrywając entuzjazmu. Jeśli nawet w autobusie jest jakiś esbek, nie interweniuje, w końcu nie porwiemy tego starego jelcza i nie wylądujemy nim na Tempelhof. A dla nas świat znowu ma sens. Na jego wielkiej mapie nie jesteśmy sami, tak całkiem bezsilni. Kibicujemy globalnej armii Dobra, sami w niej walczymy, zrzuceni na tyły wroga penetrujemy "imperium zła". Inne fronty tej wojny to Afganistan, Angola, Nikaragua... Będziemy pokoleniem mającym chyba najlepsze stopnie z geografii. Kiedy nasz ulubiony punkowy zespół The Clash śpiewa zaangażowane kawałki z albumu "Sandinista!", nas aż skręca. W wojnie cywilizacji jesteśmy po tej właściwej stronie.

W 1982 r. Norman Podhoretz publikuje w Stanach Zjednoczonych głośny pamflet polityczny pt. "Dlaczego byliśmy w Wietnamie", który zostaje uznany za ideowy manifest prezydentury Reagana. Podhoretz z powodzeniem otwiera kolejny front neokonserwatywnej rewolucji, przekonuje Amerykanów do tego, co my już wiemy: że partyzanci Vietcongu, zbrojeni przez totalitarne Chiny i Związek Radziecki, nie byli aniołami. Również w latach 80. - pisze Podhoretz - Ameryka nie musi wstydzić się swojej siły. Przeciwnie, powinna jej użyć przeciwko Moskwie, broniąc Izraela, wspierając narody, które domagają się wolności w Europie Wschodniej.

Zanim jeszcze w Polsce przeczytamy Podhoretza w drugoobiegowym wydaniu, dociera do nas echo (a raczej: fala uderzeniowa) tamtej wewnątrzamerykańskiej dyskusji. Ze szmuglowanych i amatorsko kopiowanych kaset wideo oglądamy "kino reaganowskie": "Zaginionego w akcji" z Chuckiem Norrisem, "Rambo" z Sylvestrem Stallone, a nawet znacznie lepszego artystycznie i bardziej złożonego w swoim politycznym wydźwięku "Łowcę jeleni" Michaela Cimino. Wszystkie te produkcje mają jedną cechę wspólną: są zakazane przez peerelowską cenzurę, bo pokazują nie tylko okrucieństwa Amerykanów, ale i komunistów z Vietcongu, stosowane przez nich tortury, masakry ludności cywilnej.

Kolejny front reaganowskiej rewolucji to walka z "gnuśnością i sytością" zachodniego państwa dobrobytu, a także z łagodnością i bezsilnością liberalnego prawa, które nie potrafi łapać i karać przestępców. Naszymi kolejnymi idolami są zatem "brudny Harry" (choć grający go Clint Eastwood jest przykładnym amerykańskim liberałem) i ponownie Sylvester Stallone, tym razem jako twardy porucznik amerykańskiej policji Marion "Kobra" Cobretti, w którego biurze wisi portret Reagana. Kiedy pewien wyjątkowo wredny kryminalista mówi mu z cynicznym uśmieszkiem, że "sądy w Ameryce są na szczęście cywilizowane", "Kobra" Cobretti odpowiada, że on cywilizowany nie jest, i na miejscu wymierza kryminaliście sprawiedliwość. Fikcyjne postacie "brudnego Harry’ego" i "Kobry" doprowadzają nas do kolejnej, najzupełniej realnej ikony reaganowskiej Ameryki, czyli republikańskiego burmistrza Nowego Jorku Rudolpha Giulianiego z jego słynną zasadą "zero tolerancji", którą po latach będzie w Polsce próbował zastosować Zbigniew Ziobro (młodszy ode mnie o całe pokolenie), choć niestety w stosunku do nieco innych kategorii przestępców niż ci, których ścigali "brudny Harry" czy Giuliani.

Reaganomika nad Wisłą

Z czasem do reaganowskiej popkultury dochodzi jeszcze reaganowska teoria - ekonomiczna, społeczna, polityczna i kulturowa. W 1985 r. w drugim obiegu ukazuje się "Rewolucja konserwatywna w Ameryce" Guy Sormana. Francuski dziennikarz, który już w maju 1968 r. jako prawicowy student znalazł się po przeciwnej stronie barykady niż Daniel Cohn-Bendit czy Jean-Paul Sartre, dwadzieścia lat później dla Reagana czyni tyle, co czterej autorzy Ewangelii dla Jezusa. W swoim błyskotliwym politycznym reportażu i eseju przedstawia szczegółowy przepis na odwrócenie ideowego trendu w amerykańskiej polityce i sukces doktryny neokonserwatywnej, na którą składa się wiara w dobroczynną moc wolnego rynku i tradycyjne wartości. Sorman nie ukrywa, że ten przepis powinien być uniwersalny. Jego esej robi w Polsce oszałamiającą karierę, najpierw w Krakowie i Warszawie, potem w całym "podziemiu". Jego ideowy i polityczny portret "reaganizmu" stanie się potem jednym z impulsów przesuwających to, co zostało z Solidarności, daleko na prawo.

Owszem, z tego wszystkiego wynikają pewne zaburzenia tożsamości. Próba imitowania reaganowskiej rewolucji w kraju tak niepodobnym do Ameryki nie jest zbyt przyjemnym doświadczeniem. W drugiej połowie lat 80. Polska jest najsmutniejszym i najbrzydszym barakiem w całym socjalistycznym obozie. Wyjeżdżając na ten lepszy Wschód, możemy podziwiać gulaszowy komunizm Kádára i stragany pełne pomarańczy w rządzonej przez Honeckera NRD. Nawet Czechom w latach 80. żyje się jakby weselej. Wciąż jesteśmy Polakami, lecz nasze wirtualne, zapośredniczone przez lektury i filmy zaangażowanie w ideową wojnę Reagana ze związkami zawodowymi, redystrybucją, państwem dobrobytu i zbyt liberalnym sądownictwem staje się bardziej realne niż wszelkie nasze tożsamości lokalne. Tam jest silna narracja, kino reaganowskie, tam są nasi bohaterowie. Tu jest patriotyczna grafomania podupadającego drugiego obiegu, rytualne msze za ojczyznę, tu Marek Koterski w "Życiu wewnętrznym" zadaje śmiertelny cios "szkole polskiej" i "kinu moralnego niepokoju". Z całym szacunkiem dla Wałęsy, Gwiazdy, Kuronia czy Morawieckiego, ale... w porównaniu z Chuckiem Norrisem jednoosobowo likwidującym całe dywizje Vietcongu czy Rambo zestrzeliwującym sowieckie helikoptery za pomocą strzał z eksplodującymi grotami, to co właściwie oni mogą?

Mimo że nigdy nie mieliśmy żadnej własności, w drugiej połowie lat 80. stajemy się wyznawcami reaganomiki. Mimo że nigdy w życiu nie wypełniliśmy żadnej deklaracji podatkowej (w PRL takich przecież nie było), popieramy walkę amerykańskich korporacji i klasy średniej z podatkowym wyzyskiem ze strony państwa-molocha. Chcemy też złamania wszechwładnej potęgi związków zawodowych (w tym momencie pojawia się przez chwilę w naszych głowach wątpliwość, czy pierwsza Solidarność nie była aby związkiem zawodowym, ale szybko dochodzimy do wniosku, że nie, nigdy nie była związkiem, bo związki są złe, duszą gospodarkę, zatem nasza Solidarność była ruchem narodowym i religijnym). W Krakowie podziemny kwartalnik "Arka" zaczyna imitować "Commentary" Podhoretza. Ryszard Legutko, kopiując neokonserwatywnych krytyków kultury ze Stanów Zjednoczonych, zachwyca się dawnymi westernami, przeciwstawiając ich prostą moralną wymowę dekadenckiej prozie Milana Kundery. A my, "pokolenie RR", czujemy się wreszcie spełnieni, bo już nie tylko kibicujemy reaganowskiej Ameryce - teraz już jesteśmy jej częścią. Rzuciliśmy na kolana zachodnie państwo dobrobytu, złamaliśmy wszechpotężny związek zawodowy amerykańskich kontrolerów ruchu lotniczego (jeden z pierwszych politycznych sukcesów Ronalda Reagana). Moment niepokoju przychodzi, gdy wychodzi na jaw sprawa pułkownika Kuklińskiego. Okazuje się, że jeszcze przed 13 grudnia 1981 r. przekazał on Ameryce Ronalda Reagana plany wprowadzenia stanu wojennego. Uznajemy go oczywiście za bohatera, jednak martwi nas trochę to, że plany stanu wojennego trafiły do Waszyngtonu, który Solidarność wspierał, ale nie trafiły do Solidarności, którą stan wojenny miał zniszczyć. Przeczytał je Ronald Reagan, który solidaryzował się z nami w telewizji i radiu, ale nigdy Wałęsa, Frasyniuk, Gwiazda czy Walentynowicz, którzy w stanie wojennym poszli do ciupy. Reagan tych planów Solidarności nie przekazał, bo potrzebował nas do kontrolowanego osłabiania "imperium zła", a nie do wywołania "wojny narodów", której nigdy nie chciał. I słusznie, bo jego własny naród w takiej wojnie też by ucierpiał. Ostatecznie uspokaja nas to, że ofiara złożona z Solidarności przyczyniła się do sukcesu rokowań pomiędzy Reaganem i Gorbaczowem w Reykjaviku, po których "imperium zła" szybko zniknie - najpierw z języka Ronalda Reagana, a potem w ogóle, z mapy świata.

Od Hegla do Tea Party

Latem 2008 r., dwadzieścia lat po zakończeniu prezydentury Reagana i upadku "imperium zła", trafiłem do miasta Dixon w stanie Illinois. W jednej z biedniejszych dzielnic znajduje się tam muzeum urządzone w małym, białym domu, gdzie przyszły prezydent spędził większą część swojego dzieciństwa. Muzeum ilustruje amerykański mit o pucybucie stającym się prezydentem mocarstwa. Największe wrażenie wywiera w nim na odwiedzających lodówka dla biedaków: zardzewiała, metalowa szafa, której "agregatem chłodzącym" była bryła lodu kupiona za jednego centa u obwoźnego sprzedawcy. Ojciec Reagana sprzedawał buty, ale jego alkoholizm sprawił, że nie był w stanie utrzymać rodziny. Rodzinie kilka razy groziła eksmisja na bruk. Religijna matka Reagana całe dnie spędzała w więzieniu po drugiej stronie ulicy, żeby z kryminalistami rozmawiać o Bogu. Niektórzy z nich swoje pierwsze dni na wolności spędzali w domu Reaganów i wtedy mały Ronald musiał się przenosić do pokoju brata. Jego pierwszym płatnym zajęciem była praca posługacza w miejscowym klubie country. Gdy bogatsi rodzice jego szkolnych kolegów grali w golfa, on ciągnął za nimi wózki i donosił koktajle. Potem pracował jako ratownik na kąpielisku i niezbyt utalentowany komentator sportowy. Dopiero potem wyjechał do Hollywood w poszukiwaniu szczęścia.

Po wielu latach, jako prezydent i symbol epoki, Reagan odwiedził Dixon razem z członkami swojego gabinetu i dziennikarzami. W błyskach fleszy najpotężniejszy przywódca świata wyjął z podłogi cegłę i ze znajdującego się tam schowka wyciągnął pudełeczko z miedzianymi centowymi monetami, które kilkadziesiąt lat wcześniej ukrył przed bratem. Tak domknął się mit człowieka, który zmienił swój los, przy okazji wpływając na dzieje świata.

Reaganowska rewolucja oglądana z pewnego dystansu nawet ludzi z "pokolenia RR" powinna zmusić do skorygowania własnego entuzjazmu i idealizmu z lat 80. Upadek zachodniego państwa dobrobytu był prawdopodobnie nieunikniony, ale nadal nie było wiadomo, co je zastąpi. Reaganomika była katastrofą. Reagan zgodnie z obietnicami obniżył podatki, ale nigdy nie udało mu się zapanować nad wydatkami państwa, co już w czasie jego prezydentury doprowadziło do trzykrotnego wzrostu deficytu budżetowego Stanów Zjednoczonych. Pomysł finansowania budżetu globalnego supermocarstwa z niczego, czyli z deficytu, realizowany później konsekwentnie przez kolejne dekady tryumfu "rewolucji konserwatywnej w Ameryce", okazał się detonatorem największego kryzysu finansowego w dziejach kapitalizmu.

Zwycięstwo Reagana nad "imperium zła" i nowy świat, jaki powstał w jego wyniku, mogą być przykładem "chytrości rozumu". Zgodnie z tą formułą, rozwiniętą przez Hegla w "Fenomenologii ducha", nawet najwięksi przywódcy oddziałują na bieg historii zupełnie niezgodnie ze swoimi świadomymi intencjami. Reagan został 40. prezydentem Stanów Zjednoczonych po to, aby odbudować dawną, dumną i suwerenną Amerykę, a także po to, by ocalić tradycyjne wartości i indywidualistyczny, liberalny etos. Pozostawił po sobie państwa narodowe i politykę zdominowane przez globalny rynek, jednostkę postawioną samotnie przed anonimowymi mechanizmami ekonomicznymi i społecznymi. Gest Reagana powtarzają dziś bezradnie jego późne wnuki z Tea Party. Chcą dawnej Ameryki, w której będzie praca (najlepiej w przemyśle), gdzie podatki będą niskie, rynek krajowy dobrze chroniony, dolar mocny... Ale od nikogo takiej Ameryki nie mogą już dostać.

Pozostaje więc obalenie przez Reagana (na spółkę z Papieżem) "imperium zła". Przy wszystkich moich wątpliwościach co do kształtu świata, który przyszedł później, ten efekt jego prezydentury muszę docenić, bo w "imperium zła" przeżyłem pierwsze 25 lat własnego życia. Może nie było aż tak dramatycznie, jak wskazywałaby na to użyta przez Reagana fraza, ale miejsce naprawdę nie było przyjemne.

CEZARY MICHALSKI jest pisarzem, publicystą, współpracownikiem "Krytyki Politycznej" i "Newsweeka", członkiem redakcji dwumiesięcznika "Europa".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2011