Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ci właśnie starsi panowie zadecydują w najbliższych tygodniach o Waszym losie. Jak to możliwe, pytacie – toć Londyn daleko, a w miastach przez Wisłę wstęgą opasanych ślini się po nocach ołówki, sumując, owszem, posłów, ale raczej tych, których PiS-owi zabraknie jesienią do większości konstytucyjnej. Chcieliście Zachód, no to go macie: szalenie to dla nas ważne, kto zostanie nowym brytyjskim premierem.
Wcale nie mówię, że da się przewidzieć, jak dalszy rozwój brexitowej kołomyi przełoży się na różne aspekty naszego funkcjonowania – a nie chodzi tylko o wskaźniki gospodarcze czy perturbacje ze zbytem profili dwuteowych walcowanych (z całym szacunkiem dla tychże), ale o trudniej mierzalne skutki dla nastrojów klasy politycznej w reszcie Europy. Która to klasa na razie nie korzysta z okazji, żeby wykazać się wymaganą w tej robocie mieszanką odwagi, wyobraźni i zimnej krwi. Przynajmniej ja dostrzegam na razie tylko typowy dla aparatczyków odruch pudrowania status quo nawet w chwili, kiedy ono prysło i dymi jak grafit na dachu reaktora we wspaniałym serialu „Czarnobyl”. Podobne – przy wszystkich dziejowych różnicach – tępo wylęknione szare twarze, jak na tamtych odprawach politbiura. Dziś mandaryni dzielący stanowiska w Unii mają tylko lepsze garnitury i nikt już nie ośmiela się zapalić (przepyszne są te kryształowe popielniczki w serialu, esencja socwnętrza, wielkie brawa dla scenografa).
Rzadko kiedy w warunkach pokoju i spokoju widać tak dobrze jak dziś, do jakiego stopnia w każdym zakątku rzeczywistości czyha zasada niezamierzonych konsekwencji. Nie przywiązywać się do planów, nie czekać na „lepszy moment”, nie rozglądać się dookoła za innym (domyślnie: lepszym) życiem. Gdyby na fali obecnego wzmożenia władza chciała powołać Narodowy Instytut Coachingu, sugerowałbym wdrożenie treningu na rzecz niepewności jutra. Przydaje się w sferze publicznej, tak jak przydaje się w codzienności, na parterze życia, czego nieustannym dowodem jest choćby to, że uchodzę za człowieka umiejącego gotować.
Mnie samego to nieraz dziwi. Nie kończyłem kursów, owszem: tyrałem w paru kuchniach i innych, nieraz ekstremalnych miejscach, gdzie się karmi zbiorowo ludzi, ale bez systematycznego zapału czeladnika, ciągnącego dzień po dniu „naukę”. Mam dość toporne paluchy, nie pytajcie, jak wyglądały ostatnie pierogi, które ulepiłem – było to jeszcze za rządów Tuska, ale rodzina ma do tej pory kłopoty z przeponą nadszarpniętą wówczas od śmiechu. Z koordynacją ruchową też kiepsko, podśmiewam się z kursów nożowniczych knife skills, ale w duchu wiem, że to przez czarną zazdrość, też bym chciał umieć pokroić w pół minuty marchew w zapałkę z dokładnością co do mikrometra. Kubki smakowe? Przeciętne, może tylko taką mają zaletę, że dość wyczulone na niuanse w mdłych rejestrach, bo skoro mało solę i z umiarem pieprzę, to się język nie zdążył otępić.
A jednak bywam diabelsko skuteczny, bo wchodzę do kuchni i nie pytam wysokiej komisji w niebie lub telewizorze, czy mi na pewno wolno i jak sobie poradzę. Nie boję się, że coś nie wyjdzie albo pójdzie niezgodnie z planem lub zasadami. Jeszcze czuję w kościach euforię po zabawie, do jakiej zaprosiły naszą redakcję koleżanki z kwartalnika „Przekrój” (na zdjęciu część naszej reprezentacji wraz z Miładą Jędrysik) – w zielonej enklawie domków na Jazdowie zrobiły festiwal, którego atrakcją miał być warszawsko-krakowski pojedynek kuchenny.
Zasada była prosta: organizatorzy nakupowali mnóstwa produktów i przygotowali całkiem porządne stoły ze sprzętem, ale żaden z dwóch zespołów nie wiedział dokładnie, co zastanie. O podanej godzinie należało rozpoznać bojem spiżarnię i zdecydować z marszu, co będziemy robić. Cóż to była za euforia, puścić się na żywioł! A jeszcze ten moment, kiedy zaczął nawalać prąd i palniki indukcyjne zamarły... Podziwiam sprawność, z jaką szybko zażegnano ten kryzys, czapki z głów, drodzy przekrojowcy! Zanim jednak się udało, było to ekstatyczne doświadczenie – zmierzyć się z sytuacją, kiedy potencjalnie większość pierwotnego planu trzeba zawiesić na kołku. Zamiast czekać, aż prąd wróci i wszystko będzie „jak należy”, zajęliśmy się tym, co było wykonalne. Bo jeśli coś w ogóle w tej kwestii „należy”, to tylko przeżyć każdy dzień tak, żeby ludzie nie odeszli od nas głodni.©℗
Wespół z Moniką Ochędowską i Markiem Rabijem zaimprowizowaliśmy w niedzielę obiad złożony z warzywnego curry oraz frittaty z cukinią. Przepisem na świetne curry Marek – mam nadzieję – podzieli się na naszej facebookowej grupie Smaki, o sekretach dobrej frittaty już tu pisałem nieraz. Opowiem wam więc, jaką jeszcze z marszu Marek wymyślił sałatkę, którą w trakcie wykonania udoskonaliłem, łapiąc to, co było pod ręką. Proporcje na średnią miskę dla 6 osób. Z 3 pęczków botwinki odcinamy łodygi i osobno liście (buraczki zostawiamy na coś innego). Rozgrzewamy na patelni czosnek w 3 łyżkach oliwy, dodajemy posiekane drobno łodyżki plus łodygę selera naciowego. Podlewamy paroma łyżkami wody, dusimy kilka minut, dodajemy posiekane liście i sól, doprawiamy tymiankiem, dusimy krótko, żeby tylko nieco zwiędły. Przekładamy do dużej miski, studzimy. Doprawiamy skórką startą z 1 cytryny i wyciśniętym z niej sokiem. Dodajemy puszkę cieciorki i sporą garść kiełków z buraka. Mieszamy, polewamy oliwą, doprawiamy ewentualnie pieprzem i jeszcze zakwaszamy wedle gustu. Na wydaniu każdemu kładziemy po kilka kostek fety (tzn. serka sałatkowego, który uzurpuje sobie tę nazwę, ale do sałatki wystarczy).