Podróż w przeszłość, czyli życie w świetle czterech świątyń

Synagoga sąsiaduje z kościołem katolickim, a z prawosławnej cerkwi idzie się do ewangelickiej świątyni tylko pięć minut. Ale spacer przez przeszłość trwa tu znacznie dłużej. Co najmniej osiemset lat.

27.01.2010

Czyta się kilka minut

W podróż wybieram się z dr. Maciejem Łagiewskim, dyrektorem Muzeum Miejskiego Wrocławia. Krótka narada, skąd zacząć, ale zwycięża szacunek dla wieku i statusu patrona ulicy: od prawosławnej katedry przy ul. św. Mikołaja. Ulica jest jedną z najstarszych w mieście, rówieśnicą Rynku. Na jej końcu stała kiedyś brama wjazdowa do miasta, zwana Mikołajską [1]. Miała ciekawych mieszkańców: księcia z rodu Piastów, niemieckiego burmistrza Wrocławia, co kochał Polaków, widmowy chór dający przerażające koncerty w piwnicach jednej z kamienic, a nawet demonicznego karła, który podżegał do zabójstwa.

Książę, który mieszczaninem został

Wielu z nich zostało tu na zawsze, znajdując swój ostatni ziemski dom w gotyckim kościele św. Barbary [2] - dziś katedrze prawosławnej pod wezwaniem Narodzenia Przenajświętszej Bogarodzicy, jednej z czterech świątyń Dzielnicy Wzajemnego Szacunku. - Świątynia służyła cechowi tkaczy, a także białoskórnikom, mydlarzom i karczmarzom, którzy mieli tu nawet osobną emporę. Piękne, średniowieczne epitafia z Barbary oglądałem ostatnio w Muzeum Narodowym w Warszawie - mówi dr Łagiewski. - Także i to poświęcone księciu Wacławowi Żagańskiemu, który sześć wieków temu osiedlił się pod numerem 37, aby prowadzić życie spokojnego mieszczucha. Nie lubił wojaczki, nie walczył o rodzinną schedę, nie prowadził intryg politycznych. Za to został hojnym donatorem kościoła św. Barbary i założył bractwo, którego członkowie przygotowywali się na spotkanie ze śmiercią. Stara legenda mówi, że Wacław lubił siadywać na kamieniu, który leżał przy dzisiejszej ulicy św. Barbary, i dlatego ulicę nazywano czasem "Odpoczynkiem".

Broda i zegar kluskowy

Mieszczanin księciem - to brzmi dobrze, ale przyznaję się przed dyrektorem Łagiewskim, że bardziej imponuje mi mistrz białoskórnik Franz Hofer, właściciel brody, która wstrząsnęła cesarskim dworem. Wiedział, jak zmusić do uległości ludzi władzy...

A było tak. Pewnego razu na dwór cesarza Karola V w Wiedniu zjechało poselstwo mieszczan wrocławskich. Trafili akurat na sezonową atrakcję w postaci Włocha

z dłuuugą brodą. Wiedeńczyków tak zafascynowała ta ozdoba męskiej twarzy, że bez szemrania płacili za przyjemność jej oglądania. Zblazowani wrocławianie orzekli jednak, że ich ziomek, Franz Hofer, ma dłuższą i tak się nie chwali. Te wieści dotarły do cesarskich uszu i wówczas Karol V rozkazał sprowadzić do Wiednia Franza, obiecując, że jeżeli broda wrocławska okaże się dłuższa od włoskiej, białoskórnik może żądać, czego dusza zapragnie. Mistrz Franz przyjechał, pokazał, zwyciężył i poprosił o nagrodę - z rozkazu cesarskiego dostojna rada miasta Wrocławia miała odprowadzić go po śmierci na miejsce ostatniego spoczynku. I tak się stało. Gdy w 1558 r. Franz oddał ducha, za trumną wyniesioną z jego domu przy ulicy Białoskórniczej wyruszył do kościoła św. Barbary kondukt możnych rajców.

- Broda Hofera, owszem, była słynna - spiera się dr Łagiewski - ale zegar kluskowy bardziej! Spóźniał się w stosunku do innych zegarów w śródmieściu o ok. 10-15 minut. Krytykowano to nawet na posiedzeniu rady miejskiej w maju 1879 roku. Oficjalny powód spóźnienia: troska o uszy wrocławian, które puchły, gdy zaczynały jednocześnie bić znajdujące się blisko siebie zegary - ratuszowy, elżbietański i Marii Magdaleny. Troska o uszy okazała się przydatna dla żołądków. Wrocławianie, wielbiący kluski ziemniaczane, szybko odkryli, jak je dobrze ugotować: wrzucali do wrzątku, gdy biły główne zegary miasta, wyjmowali z wody, gdy odzywał się zegar na Świętej Barbarze. W tej sytuacji ów czasomierz musiał zostać "kluskowym"!

Przyznaję, bardzo przydatny sprzęt AGD, choć została po nim tylko zdezelowana tarcza. - Ale ostatnio można było kupić na giełdzie staroci mechanizm zegara wieżowego. Gdyby go znów uruchomić... - rozmarza się Maciej Łagiewski. I, niestety, już czuję zapach klusek.

Pałac ze św. Jadwigą

Na szczęście kilkadziesiąt metrów dalej, na ulicy Pawła Włodkowica [3], knajpek nie brakuje. Dobre miejsce do spotkań dla wszystkich. Przewodniczący Reichstagu zbudował tu swój pałac [4], kupiec-filantrop ufundował najsłynniejszą szkołę rabinacką w Europie, a bracia franciszkanie wznieśli klasztor. Przy przedwojennej Wallstrasse mieszkali pruscy oficerowie, śląska arystokracja i zamożni Żydzi.

- Moja ulubiona ulica. Niegdyś była to część dzielnicy żydowskiej z siedzibą zarządu gminy i bogatych fundacji oraz synagogą, której nie powstydziłby się Berlin - mówi dr Łagiewski, znawca dziejów wrocławskich Żydów.

Moja też - z pałacem, w którym z przyjemnością bym zamieszkała. Pod czwórką. Należał do hrabiów Ballestremów z Pławniowic na Górnym Śląsku. Architekt musiał być zadowolony ze swego dzieła, skoro postanowił zostawić potomnym swój portret w sieni pałacu. Może sądził też, że część splendoru okrywającego hrabiego Franza Xavera Ballestrema, od 1898 roku przewodniczącego Reichstagu, spłynie na twórcę jego siedziby. Lubię pałac od ogrodu, bo z tego punktu widać umieszczoną w narożniku rezydencji figurę św. Jadwigi. Ballestrem wystawił swój pałac w dzielnicy żydowskiej, więc umieszczenie rzeźby patronki Śląska należy przyjąć za deklarację konfesyjną pana hrabiego!

- Eee, takich pałaców miejskich jest we Wrocławiu znacznie więcej, za to synagoga tylko jedna - mówi Maciej Łagiewski, przerywając mi kontemplację schodów z czerwonego granitu. I ciągnie do synagogi Pod Białym Bocianem [5], która znajduje się naprzeciwko siedziby Ballestremów.

Wystrojone pod Białym Bocianem

Jedna, ale jaka! Klasycystyczna fasada, przestronne, jasne wnętrze, doświetlane olbrzymią lunetą... Projektował nie byle kto, tylko Carl Ferdinand Langhans Młodszy, syn twórcy berlińskiej Bramy Brandenburskiej. - Odcisnęła swój ślad w pamięci św. Edyty Stein. Jej pobożna matka Augusta modliła się tu w najważniejsze żydowskie święta: Nowego Roku (Rosz-Haszana) i Dnia Pojednania (Jom Kippur). Kobiety gromadziły się w synagodze za ażurowym parawanem na galeriach obiegających główną halę - opowiada Maciej Łagiewski. - Stein­ pisze w autobiografii: "Nas, dzieci, ze sobą nie zabierała: dopiero w południe szliśmy po nią i razem wracaliśmy do domu. Ubierano nas wtedy w najlepszą odzież i buciki: na dziedzińcu pod synagogą spotykaliśmy wiele innych dzieci, które świątecznie wystrojone, czekały na swoich rodziców".

Gdy przyszła Noc Kryształowa, a w całych Niemczech zaczęły płonąć synagogi, "Biały Bocian" ocalał, gdyż świątynia stała w zwartej zabudowie i podpalacze obawiali się przeniesienia ognia na sąsiednie budynki. Po wojnie stała się miejscem kultu dla wrocławskich Żydów. Utracona w 1974 roku, odzyskana ponownie w 1996, stanowi znów ich centrum życia religijnego i ekumenicznego życia Wrocławia...

Jan Kapistran odnaleziony

Synagoga sąsiaduje z katolickim kościołem św. Antoniego - barokowym, z niezwykłą historią [6]. Przypomina kościoły przy rzymskich ulicach. Przetrwał kilka wojen, wybuch Wieży Prochowej i najazdy szabrowników. Jednak jakimś cudem (najprawdopodobniej św. Antoniego, patrona rzeczy zagubionych) zachowało się niemal pełne wyposażenie świątyni, a jej opiekunowie, ojcowie paulini, wciąż odnajdują nowe skarby. Ostatnio okazało się, że obraz wyciągnięty ze strychu to dzieło samego Michaela Willmanna. - Willmann należy do ekstraklasy europejskiego baroku. To śląski Rembrandt - ekscytuje się dr Łagiewski. Tymczasem mnie ekscytuje bohater obrazu mistrza Michaela, czyli św. Jan Kapistran. "Niskiego wzrostu, umartwionej postaci, suchego ciała. Łysy, na głowie miał tylko trochę białych włosów; za to nosił długą brodę... osobliwie długie miał ręce; sięgały po kolana". Gdy mówił, bezustannie nimi gestykulował. A mówił wspaniale, o czym wrocławianie przekonali się w Wielki Post 1453 roku. Jan Kapistran głosił do nich płomienne kazania z wykusza kamienicy na placu Solnym. Nawoływał do walki z husytami i Turkami, a potem trwożył serca wrocławian mówiąc o śmierci i sądzie ostatecznym. W efekcie jego słuchacze rozniecili ogromne ognisko, do którego wrzucali przedmioty zbytku, kości do gry i karty. Kilka miesięcy później spalili też wrocławskich Żydów oskarżonych o zlecenie kradzieży hostii (śledztwo ze strony kościelnej prowadziła komisja, w skład której wszedł Jan Kapistran).

- Ale to nie Jan Kapistran jest tu najważniejszy, tylko święty Antoni - studzi moje emocje Maciej Łagiewski. - Cała ulica dzięki niemu awansowała! Świątynia, której patronuje, bardzo podniosła jej rangę. W średniowieczu osiedlali się tu tkacze, a po wybudowaniu kościoła sprowadził się na przykład hrabia Gerhard Wilhelm von Strattmann, starosta ziemski księstwa wrocławskiego.

To prawda, na dodatek św. Antoni jest patronem całej ulicy. Dostał ten patronat dzięki interwencji ks. biskupa (w 1718 roku), który uznał widać, że taka świątynia nie może stać w Psim Zaułku. Teraz nawet wrocławianie łapią się za głowę, gdy muszą wyjaśniać, że kościół św. Antoniego stoi przy ul. św. Antoniego, a poza tym jest świątynią parafii św. Mikołaja.

Świątynia z katastrofą w tle

Od Świętego Antoniego już tylko kilka kroków do ostatniego przystanku naszej wędrówki po Dzielnicy Czterech Świątyń, czyli do ewangelicko-augsburskiego kościoła pw. Opatrzności Bożej (dawniej Dworskiego) przy ul. Kazimierza Wielkiego [7].

Dr Łagiewski ogląda go codziennie, bo świątynia sąsiaduje z Pałacem Królewskim, będącym siedzibą Muzeum Miejskiego Wrocławia. Jej historia zaczęła się wielką katastrofą.

Nieszczęście ściągnęła wieża prochowa [8], która stała tuż przy murze fortyfikacyjnym, na dzisiejszej ul. Włodkowica. Nocą 21 czerwca 1749 roku niebo rozdarły błyskawice i w wieżę uderzył piorun. Eksplodowało 557 cetnarów prochu strzelniczego, przechowywanego w ponad 200 beczkach. Wybuch uniósł w górę osiemnastometrową basztę, a potem rzucił o ziemię, rozwalając ją na kawałki. Zniszczenia były straszne. Zmiotło z powierzchni ziemi 43 domy, a ponad 50 miało tak poważne uszkodzenia, że trzeba je było rozebrać. W gruzach legł także budowany od dwóch lat kościół Dworski. - Katastrofa poruszyła środowiska kalwińskie nie tylko w prowincjach pruskich, ale także w Szwajcarii, Holandii, a nawet Anglii i Szkocji, skąd zaczęły napływać hojne datki. Kościół tak szybko odbudowano, że jego poświęcenie odbyło się już w rok po katastrofie - mówi z podziwem Maciej Łagiewski.

Ja podziwiam staranną renowację kościoła, którą przeprowadzili jego obecni użytkownicy. Piękną fasadę z motywami ornamentalnymi fryderycjańskiego rokoka i organy, które brzmią tak jak żadne inne we Wrocławiu. Warto posłuchać.

Beata Maciejewska jest dziennikarką "Gazety Wyborczej Wrocław". Autorem logo "Dzielnicy" jest Szymon Obertaniec.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2010