Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
To znaczy będą felietony, będzie wybór, ale tak naprawdę piszę i komponuję wszystko od nowa. Będzie tam kilka opowieści meandrujących i wokół różnych spraw tego świata owiniętych. Będzie seks, przemoc, sensacja i sceny, od których oczy Wasze zwilgotnieją. Będzie to po części moja autobiografia i w ogóle nie. Jakby dziennik, ale jakby esej. Jakby esej, ale jakby proza poetycka. Słowem: przygotujcie się na coś, o czym sam nie mam pojęcia.
Sporo dopisuję, mam też mnóstwo rzeczy ponotowanych na rozmaitych kartkach i karteluszkach, także w komputerze, i zamierzam z tego zbioru skorzystać. Ja w ogóle jestem homo scribens, to znaczy – jak nie zanotuję, to zapominam. Pamiętam tylko wczesne dzieciństwo, resztę zapomniałem. O tym, co się działo na przykład tydzień temu, nic nie wiem, chyba że mam zanotowane. A mam zanotowane, że byłem z Małgosią w odwiedzinach u Mandarynki i jej rodziców, i że oglądaliśmy Wróblewskiego, a Janek opowiadał, jak go kupił. I że w końcu przy tej opowieści prawie się rozpłakał, a ja to dobrze rozumiem, bo jedyną uczciwą odpowiedzią na wielką sztukę jest płacz. To znaczy wszystkie interpretacje są dobre, niektóre bywają naprawdę pomocne, ale płacz – jako ostateczny wyraz zachwytu i niemocy – jest jednak najlepszy. Poza tym przywiozłem od Mandarynki tytuł mojej następnej książki poetyckiej „Trzydziestu zuchów” – na jej cześć, bo Mandarynka jest drużynową.
Ja nawet z internetu ręcznie przepisuję. Najchętniej dialogi, bo ja pies na dialogi jestem. Na przykład w któryś Wielki Piątek z profilu pisarki Gai Grzegorzewskiej przepisałem następującą rozmowę. Gaja: „Na trzech kanałach msza, na każdym inna”. Joanna: „Konkurencja na rynku, to zdrowo”. Marta: „Zawodowo dementuję plotki. :) Dziś akurat jedyny dzień w roku, kiedy mszy nie ma. :P”. Gaja: „To co to jest w takim razie?”. Joanna: „Może jakieś powtórki lecą...”.
Felietony w „Tygodniku” zacząłem pisać z końcem 2007 r., najpierw co tydzień, potem co dwa, na przemian z Andrzejem Stasiukiem. Nie ma żadnej rocznicy, dlatego pomyślałem, że mogę o tym napisać. Na spotkania autorskie coraz częściej przychodzą ludzie, którzy znają mnie głównie jako felietonistę. Oni akurat pamięć mają dobrą, zdarza się, że ktoś podnosi rękę: „Pan w marcu 2009 napisał w felietonie to i to. Co pan miał na myśli?”. A ja już nie pamiętam, choć niby mam zapisane. Felieton to jest trochę dziennik, ale też trochę łże-dziennik; to określenie, jak wiadomo, wymyślił Konwicki. Felieton to jest wszystko i nic. Ja się na początku bardzo obawiałem tej formy, myślałem, że nie uciągnę i że się nie porozumiem, i że to będzie literacka klęska. Tymczasem bywały klęski i bywały momenty chwały. Pamiętam, jakoś tak na samym początku spotkałem Marka Skwarnickiego, a on mi mówi: „Dobrze pan pisze, ale te felietony są za długie. Felieton ma być krótki: wychodzi pan z domu, coś zaobserwuje, wraca i o tym pisze”. „Panie Marku, a jak wyjdę i nic ciekawego nie zobaczę?”. „To pan z głowy coś uszyje. To akurat pan potrafi”.
Z felietonem jest – na odwrót niż w znanym powiedzeniu – że jak musisz, to chcesz. Jest termin, jest miejsce, jest mus. I wtedy zjawia się ochota. Oczywiście, raz wyjdzie lepiej, raz gorzej, ale samo doświadczenie jest ciekawe. Bo mówimy o gatunku, który w dziennikarstwie uchodzi za najpełniejszą ekspresję wolności. A rodzi się z musu. W piątek rano wstaję z gorączką, bo wiadomo – około południa zadzwoni redaktor prowadzący. I następuje coś takiego, że człowieka samo to postawienie pod ścianą nieoczekiwanie wyzwala. Jakby nie stał pod ścianą, toby nie napisał.
I doceńcie to: inni tak robią politykę. A ja jedynie felieton. ©