Pod prąd

Jak płynąć pod prąd, by ani śmieciom nie towarzyszyć, ani beznadziejnie nie bić piany ze wzrokiem wpatrzonym w niedostępne idee?

15.06.2015

Czyta się kilka minut

Obraz Henry’ego de Groux przedstawiający Zolę po wyjściu z sali sądowej / Fot. Domena Publiczna
Obraz Henry’ego de Groux przedstawiający Zolę po wyjściu z sali sądowej / Fot. Domena Publiczna

W rozmowie z Adamem Michnikiem w 1981 r. Zbigniew Herbert, zapytany o stosunek do tradycji, odpowiedział: „Niestraciłem nigdy natury wędrownika, a wędruje się do źródeł. Płynie się zawsze do źródeł, pod prąd, z prądem płyną śmiecie. I czy się dopłynie, czy nie dopłynie, kształci to, wyrabia mięśnie”.

Kto płynął kiedykolwiek pod prąd, wie, jaki to wysiłek: najczęściej tkwi się w miejscu i rzadko kiedy własna siła przezwycięża potęgę nurtu. Gdy prąd rzeki jest silny, to prędzej czy później porywa śmiałka, który rzucił mu wyzwanie, i ten – jak Benjaminowski Anioł Historii – zaczyna pędzić bezwolnie z nurtem, mając jednak oczy odwrócone w przeszłość, ku oddalającym się źródłom, pożądanym a nieosiągalnym. Taka jest pułapka tej figury, jeśli potraktować ją dosłownie: jako niechęć do historii, jako radykalną odmowę uczestnictwa w przesuwającej się teraźniejszości.

Nie sposób płynąć pod prąd, jeśli nurt silny. Można, jeśli słaby, ale kto wówczas zechce się tym chełpić? Sam Herbert, gdy tylko kilka miesięcy po rozmowie z Michnikiem historia gwałtownie przyspieszyła, gdy przestała leniwie się poruszać w rytm socjalistycznego walczyka, zmienił kierunek i zaczął płynąć z nurtem, solidaryzując się z więzionymi robotnikami, zaglądając do pełnych kościołów, protestując w gazetach przeciwko reżimowi Jaruzelskiego. Rzeka czasu nie daje się powstrzymać, wierzgać przeciw ościeniowi czasu nie jest mądrze, lecz lekkomyślnie. Człowiek porwany przez nurt musi się niemało natrudzić, by nie roztrzaskać się o niewidoczne skały, by nie nabrać w płuca zbyt wiele wody, by znaleźć z prądem wspólny rytm.

W tym najogólniejszym znaczeniu – jeśli prąd rzeki jest metaforą uczasowienia ludzkiej egzystencji, która nie stoi, lecz rwie niepowstrzymanie naprzód, ku śmierci ostatecznie – płynąć pod prąd można tylko za cenę iluzji, że przeszłość ocala, że można odwrócić swoje życie, że można zawiesić teraźniejszość.

2.
Światło, olśnienie, zaślepienie. Takie metafory zaproponował u początku naszej kultury Platon, by mówić o tym, co można i naprawdę warto wiedzieć. My wszyscy, tutaj na ziemi, złudzeni tymczasowymi wyglądami, widzimy jedynie cienie prawdziwych przedmiotów, biorąc je za byty realnie istniejące. Kajdany przyzwyczajeń nas trzymają i nie wiemy, że tylko odblask, odbicie, odwzorowanie mamy przed oczami, a prawdziwe światło jest gdzie indziej. Gadamy sobie o tym, co widzimy, tak jakby to był rzeczywisty świat, a nie jego pozór.

Platon wynalazł pojęcie, które od czasów nowoczesnych zaczęło określać życie publiczne. To opinia, doksa, zmienny pogląd, który zależy nie od tego, jak się rzeczy mają, jak widzi je filozof, który potrafi wyjrzeć poza jaskinię, gdzie tkwią inni, nieświadomi swego ograniczenia, ale od tego, z jakiego kąta się patrzy, jak się swoim ciałem człowiek w świecie umocuje. Prawdziwa wiedza o świecie, sugerował Platon, to episteme, dana nielicznym śmiałkom, którzy zechcą, bez zmrużenia oka, patrzeć prosto w źródło światła, oglądać rzeczywiste a nie zmyślone kształty, trwać przy niezmiennej prawdzie. Człowiek, który podążą za opinią, powiadał Platon, to ślepiec nieczuły na istotę rzeczy, pochopny entuzjasta, kurek na wietrze, który tańczy tak, jak mu zagrają. A grają mu do tańca sofiści, specjaliści od socjotechniki, społecznej manipulacji, zmieniając język gwoli własnym interesom.

Dla Platona strażnikiem prawdy jest filozof, jedyny sprawiedliwy w świecie pozoru. Ta figura mędrca znającego się na istocie rzeczy, wyniesionego ponad przypadkowe interesy motłochu, najtrwalej określiła los kultury publicznej w Europie nowoczesnej. Mędrzec nie płynie z nurtem, lecz wbrew niemu; nie dostosowuje się do opinii publicznej, lecz się jej przeciwstawia. Zobaczmy to na przykładzie, jednym z ważniejszych.

3.
W 1898 r. w dzienniku „L’Aurore” ukazał się oskarżycielski list Emila Zoli do prezydenta Republiki Félixa Faure’a, zaczynający się od wybitego wielkimi literami słowa „Oskarżam...!”.

List dotyczył rozpętanej cztery lata wcześniej tzw. „sprawy Dreyfusa”. Alfred Dreyfus, oficer armii francuskiej, alzackiŻyd, został oskarżony na podstawie absurdalnych, sfałszowanych zarzutów o szpiegowanie na rzecz armii niemieckiej, zdegradowany i zesłany na Diabelską Wyspę we Francuskiej Gujanie. Sąd wojskowy i wszyscy zaangażowani w proces najwyżsi oficjele wydali wyrok skazujący bez dowodów! Nikt jednak nie miał odwagi – mimo znalezienia prawdziwego szpiega, który przyznał się do winy, mimo rażących uchybień proceduralnych – przyznać się do popełnionej pomyłki. Potrzebowano kozła ofiarnego i łatwo go znaleziono: w atmosferze narastającego antysemityzmu Dreyfus był świetną ofiarą.

Opinia publiczna natychmiast podzieliła się na dwa obozy. Tzw. dreyfusardzi (słowo ukute na wzór „komunardów”, zwolenników Komuny Paryskiej z 1871 r.) opowiadali się za uniwersaliami: prawdą i sprawiedliwością. Występowali przeciwko histerycznej antyżydowskiej kampanii, z lubością podchwytywanej przez ludność Paryża, zachłystującej się okrzykami: „Śmierć Żydom!”. Antydreyfusardzi z kolei, narodowcy i monarchiści, bronili honoru armii, stojąc na stanowisku, że ledwie ćwierć wieku po niechlubnej klęsce w wojnie z Prusami jakikolwiek atak na wojsko może być przyczyną demoralizacji narodu.

Sytuacja stała się bardziej niż delikatna. Obrońcy Dreyfusa, tak jak po latach zwolennicy Snowdena, wybierali prawdę przeciwko narodowemu bezpieczeństwu, podczas gdy ich wrogowie, dzisiejsi zwolennicy rządowej inwigilacji, bezpieczeństwo przedkładali ponad wolność osobistą.

W takiej atmosferze Zola pisał swój list, w którym jednoznacznie odgrywał rolę bezinteresownego mędrca, wolnego od tymczasowych pokuszeń, platońskiego filozofa, dla którego tylko prawda ma znaczenie. Ujawniwszy wszystkie machlojki sądownicze, we wspaniałej retorycznie mowie oskarżycielskiej rzucał swoim wrogom w twarz: „Powtarzam to z coraz bardziej natarczywą pewnością: ofensywa prawdy się przybliża i nic nie jest w stanie jej zatrzymać. Sprawa zaczyna się dopiero dziś, gdyż dopiero dziś zaznaczyły się wyraźnie stanowiska: z jednej strony stoją winowajcy, którzy bronią się przed światłem – z drugiej ludzie miłujący sprawiedliwość, którzy gotowi oddać życie, by światło się stało”.

Ta klasyczna opozycja, oświecenia i ciemnogrodu, związana była oczywiście z innym podziałem: na tych, którzy patrzą prosto w serce, i tych, którzy czytają gazety. „Zbrodnią jest także szukanie oparcia w nikczemnej prasie i oddanie się w obronę hołocie Paryża. Tak oto owa hołota bezczelnie tryumfuje nad pokonanym prawem i pokonaną ludzka uczciwością”. Zola z lubością widział siebie ponad motłochem, który, owszem, można opisać w powieści, ale z którym wspólnego języka mieć nie sposób.

4.
Pisarz nie mówił tego w próżni. Na rok 1900 zaplanowana została w Paryżu wielka Wystawa Powszechna, która wieńczyć miała wspaniały wiek XIX, wiek postępu i oświecenia. „Nie wyobrażam sobie – pisał w liście otwartym do żony oskarżonego – by mogło nastąpić otwarcie Wystawy, zanim Francja odzyska miano narodu sprawiedliwego”. Obrońcy Dreyfusa byli przekonani, że jego sprawa zaszkodzi międzynarodowemu wizerunkowi Francji i że wzmocni pozycję kleru oraz armii, dwóch antyreformistycznych filarów przeciwników demokracji. Przeciwnicy bali się z kolei, że zamach na autorytet armii doprowadzi do osłabienia państwa, tracącego już powoli znaczenie na arenie międzynarodowej. W gruncie rzeczy nie chodziło o sponiewieranego Alfreda Dreyfusa, lecz o pryncypia, o to, jaka ma być Francja w przyszłości, czy oddana sprawom społecznym i mniejszościowym, czy przeciwna jakimkolwiek reformom, faszystowska czy antyfaszystowska, kolaborująca z Niemcami w czasie wojny czy związana z podziemnym ruchem oporu, kolonialna czy antykolonialna, prawicowa czy lewicowa.

Opowiadając się za prawdą i sprawiedliwością, Zola stawał murem za jedną ze stron, odmawiając stronie drugiej jakiejkolwiek racji. Tym samym wplątywał się w paradoks: jeśli druga strona racji nie miała, dlaczego należało z nią walczyć, nie przebierając w retorycznym instrumentarium? Skoro prawda ma siłę wyzwalającą, to dlaczego trzeba jej tak bardzo pomagać, strasząc upadkiem państwa i cywilizacji, degradując zwolenników obozu przeciwnego do roli motłochu? „Ojczyzna rozpada się w gruzy, jesteśmy już tylko narodem kłamców i fałszerzy – pisał Zola w liście do Senatu Republiki – wszystkie instytucje chwieją się w posadach”. Naturalnym odruchem w takiej sytuacji jest, jak zwykle, gwałtowna potrzeba „natychmiastowego oczyszczenia”, aby „cały organizm odzyskał zdrowie i siły”.

5.
Sprawa Dreyfusa rychło przekroczyła swój lokalny zasięg. Zola po opublikowaniu oskarżycielskiego listu, który kosztował go utratę Legii Honorowej, sąd i wysokie rekompensaty zasądzone na rzecz domniemanych ofiar jego „oszczerstw”, otrzymał 30 tys. telegramów z całego świata, popierających jego walkę o prawa człowieka. Rzecz jednak znamienna: 32 deputowanych socjalistów (w tym Jean Jaurès, który padnie ofiarą zamachu w przeddzień Wielkiej Wojny) postanowiło, kilka dni po oskarżycielskim liście Zoli, zachować neutralność względem sprawy, uznając, że jest to wewnętrzna potyczka świata kapitalistycznego, podzielonego między oportunistów i zwolenników Kościoła. Tym samym socjaliści powstrzymali się od poparcia petycji przeciwko „pogwałceniu reguł prawnych w 1984 r.” i „zachowaniu gwarancji prawnych dla zwykłych obywateli”. Petycja ta, podpisana przez uczonych z Instytutu Pasteura i Sorbony oraz – głównie – młodszych pisarzy i artystów, zaczęła natychmiast przyciągać kolejnych sygnatariuszy, których nazwiska „L’Aurore” zaczęła systematycznie publikować pod szyldem „Manifest intelektualistów”.

Tak oficjalnie zrodziła się nowa klasa społeczna: intelektualiści, których jedynym spójnym wyróżnikiem jest opór przeciwko pogwałceniu praw człowieka przez rząd, wspierany przez zachowawczą Akademię Francuską. W oczach przeciwników intelektualiści – wśród nich pisarze: Zola, France, Proust – to oczywiście ludzie bez honoru, pozbawieni uczuć patriotycznych, prowadzeni na pasku zagranicznych spisków, mówiąc krótko: wynarodowieni Żydzi. Symboliczny koszt powstania tej grupy był przewidywalny: utożsamienie krytyki rządu z wynarodowieniem i zrównanie mniejszości umysłowej z etniczną. Jeśli krytykujesz armię i państwo, musisz być Żydem, musisz być obcy, a jeśli tak, to nie ma dla ciebie miejsca pod opiekuńczym niebem Matki Francji.

Francuzi wynaleźli wolność, równość, braterstwo, ale upaństwowili też antysemityzm i wynarodowili intelektualistów.Nie przypadkiem jedną z najpopularniejszych francuskich książek w drugiej połowie XIX wieku była „La France juive” (1886) Édouarda Drumonta, starająca się uczynić z antysemityzmu podstawy polityczne epoki.

6.
W tym sensie Zola i jego zwolennicy płynęli pod prąd. Z prądem natomiast płynęły miliony czytelników gazet. „L’Aurore” z oskarżycielskim listem Zoli wydrukowano w nakładzie 200 tys. egzemplarzy. Cóż to jednak mogło znaczyć wobec 500 tys. egzemplarzy „La Libre Parole” czy 1,5 mln egzemplarzy „Le Petit Journal” wydawanych przez przeciwników Dreyfusa? Gdy założona w lutym 1898 r. Liga Praw Człowieka zdołała zebrać 8 tys. podpisów, jej oponentka, Liga Ojczyzny Francuskiej, założona w grudniu tego samego roku, natychmiast przyciągnęła 100 tys. zwolenników. Regis Debray wysunął tezę, że wbrew pozorom i uczestnictwu Zoli, France’a i młodego Prousta w ruchu obrony praw człowieka, sprawa Dreyfusa podzieliła inteligencję francuską wedle czytelnego wzorca. Z jednej strony nauczyciele (naukowcy z Sorbony i Instytutu Pasteura), z drugiej pisarze z zapleczem wysokonakładowych gazet i poparciem Akademii (Barrès, Lemaître, Coppée). Nie bez winy był tu sam Zola, utożsamiający swój głos z uniwersalną prawdą, całkowicie opuszczając lokalny teatr zmagań. „Myśleliśmy o narodzie i sprawa Dreyfusa natychmiast się rozszerzyła, stała się sprawą społeczeństwa i ludzkości” – pisał do kolejnego prezydenta Republiki.

Cena, jaką zapłacili dreyfusardzi, była ogromna. Kto chce się przypodobać ludzkości, traci z oczu człowieka. Kto chce płynąć pod prąd opinii publicznej, zajętej lokalnymi problemami bezpieczeństwa i honoru, daje się wtrącić w obojętne łożysko prawd uniwersalnych, a przez to – niestety – mało związanych z teraźniejszością, ojczyzną działań politycznych.

Na tym polega pycha liberałów: klęskę w teraźniejszości muszą obracać w zwycięstwo wiecznych wartości. Obrażanie się na teraźniejszość jest nie tylko znakiem egzystencjalnej wyniosłości, ale też świadectwem politycznej głupoty. Politykę robi się skutecznym działaniem, a nie pogardą dla motłochu.

7.
Gdzie więc szukać ciekawych wcieleń naszej metafory? Jak płynąć pod prąd, by ani śmieciom nie towarzyszyć, ani beznadziejnie nie bić piany ze wzrokiem wpatrzonym w niedostępne idee? Jedną sugestię już mamy: płynąć pod prąd to trzymać się z dala od przekonania, że jesteśmy bezstronnym głosem prawdy, której ciemne siły nie pozwalają dojść do głosu. Ale to także trzymać się z dala od przekonania, że głosem prawdy jest większość. Tu każdy ciągnie w swoją stronę i ani afera Dreyfusa, ani afera Snowdena nie ma z góry ustalonych zwycięzców. Spierają się ze sobą – gdy pominąć sprawy czysto prawne – dwie skale wartości, które nie zachodzą na siebie: potrzeba prawdy i potrzeba bezpieczeństwa, potrzeba sprawiedliwości i potrzeba spokoju, roszczenie uniwersalne i roszczenie lokalne.

Sprawa Dreyfusa, owszem, zrodziła intelektualny opór, ale odrodziła także platońskie przekonanie, które przyciągnąć miało tylu intelektualistów do bolszewickich jaczejek – że masa ludzka to motłoch niewarty uwagi, że tylko prawdy uniwersalne mogą zapewnić szczęście, a kto tego nie wie, to w szeju jewo i won. Partykularność starannie skrywana pod płaszczem idei powszechnych to pierwszy krok do tyranii ducha i ciała.

8.
Znacznie ciekawszą i skuteczniejszą technikę podsuwają pisarze. Ale nie ci, którzy mierzą siłę prozy liczbą sprzedanych egzemplarzy, lecz ci, którzy nie biegną głównym polem, lecz czmyhają w bok, przystając w narożniku albo wymykając się zwodem na skrzydle. Świetnym przykładem jest młody Marcel Proust, uważny obserwator sprawy Dreyfusa, zaangażowany intelektualista, zbierający podpisy pod petycją w obronie praw człowieka, ale jednocześnie piszący na boku powieść „Jean Santeuil”, w której proces alzackiego oficera zajął sporo miejsca.

Choć, jak powiedziałem – piszący nie wprost, a raczej półgębkiem i z lekka dziwacznie. Otóż autobiograficzny bohater Prousta, Janek Santeuil, uczestniczy w procesie Zoli, codziennie, z kanapkami i kawą w termosie, zasiada w ławach dla publiczności i obserwuje z napięciem kolejne sesje. Ale, wbrew naszym oczekiwaniom, jego uwaga skupiona jest nie na Zoli, który w ogóle się nie pojawia w notatkach (powieść nie została skończona i w związku z tym nie ma wyrazistej struktury), i nie na Dreyfusie. Młodego narratora interesuje najbardziej zewnętrzność naszego życia, którą narrator „W poszukiwaniu utraconego czasu” nazwie światowością. Ma w tej sprawie bardzo jasny pogląd: człowiek żyje w dwóch wymiarach – wewnętrznym i zewnętrznym, w samopoznaniu i gestach. Kto żyje wyłącznie w świecie, żyje na powierzchni i nie zna drogi do siebie samego, ba!, życie na powierzchni jest koniecznym warunkiem zapomnienia o sobie, albowiem samopoznanie zakłada wysiłek, który ze światowego życia jest wyjęty. „Nie trzeba jednak ani wysiłku, ani dobroci, ani jakiegokolwiek wkładu osobistego, aby umieścić swoje nazwisko pod jakimś manifestem, choćby wyrażał najpiękniejsze zasady sprawiedliwości i miłosierdzia” (przeł. P. Hertz).

Młody Proust jednoznacznie wiązał politykę ze światowością oraz towarzyskością. I miał rację. Sprawa Dreyfusa ściśle związała te dwie sfery, a raczej to powiązanie odsłoniła. Jak powie pani Verdurin w „W poszukiwaniu”: poparcie dla Dreyfusa było politycznie słuszne, ale towarzysko kompromitujące. Rozszczepienie to, dręczące panią Verdurin, dowodzi istotnego powinowactwa między obydwiema sferami, zakładanego przez salon. I tu, i tam człowiek chętniej wiąże się z innymi nie dlatego, że uważa to lub tamto, ale że znajduje się w tej samej przestrzeni namiętności. Przynależność grupowa, pisze Proust, czy to polityczna, czy artystyczna (partyjność jako zasada), opiera się na braku jakiegokolwiek jednostkowego wysiłku i jest gestem czysto zewnętrznym, dlatego ludzie słabego rozumu chętnie zgodzą się z tym, co mówią inni, nawet wtedy, gdy jest to wymierzone przeciwko nim. W istocie gest ten widać w trzech ściśle związanych ze sobą dziedzinach pozoru: snobizmie, obmowie i konwenansie, gdzie to, co powierzchowne, brane jest z zasady za głębię, której nigdzie nie ma. Nie ma różnicy między salonem i sądem, Pudelkiem i Platformą: tam gdzie ceremoniał zastępuje introspekcję, wszystko wystawione jest na zewnątrz, wszystko jest na sprzedaż, wszystko prowadzone jest na smyczy opinii publicznej, która nie przychodzi po fakcie, ale fakt tworzy od samego początku, pozbawiając go jakiejkolwiek substancji.

Wydawałoby się więc, że Proust, w swoim pragnieniu widzenia rzeczy takimi, jakie są, a nie jak je widzi powierzchowny salon (prawicowy czy lewicowy to obojętne: salonu z literaturą uzgodnić nie sposób z zasady; istnieje oczywiście literatura salonowa, którą poznać można najlepiej, gdy chce zniszczyć salon przeciwnika), wpada w pułapkę moralizatorstwa. Tak jednak nie jest, czego dowodzi jeden z najciekawszych fragmentów „Jeana Santeuila” – „Z opery komicznej do Pałacu Sprawiedliwości”. Bohater, poproszony przez diuka de Réveillona o załatwienie czegoś w operze, idzie tam przed swoją zwykłą wizytą w sądzie i wciela się w autora, którego sztukę mają wystawić w operze, lecz który wprowadzony za kulisy nieodwołalnie owładnięty jest masą trywialnych detali. Wydaje mu się, że „to wszystko w ogóle nie ma znaczenia, że liczy się tylko dzieło i tylko ono przetrwa, bez jakichkolwiek dodatków”, ale się myli. O dziele samym nie dowiadujemy się niczego, za to wszystko o jego wystawieniu, o rozmowach za kulisami, o garderobie i scenie, słowem o życiu, które okazuje się znacznie ważniejsze od samej prawdy. Tak jak ważniejsze od tego, co myślą inni ludzie, a co pozostaje dla nas trwale niedostępne, jest to, jak rusza się ich ciało, jak się układa i co – często wbrew woli świadomego sprawcy – mówi.

Proust odwraca myślenie o polityce, która powstaje z zapomnienia mówiącego ciała, i każe nam pilnie obserwować rzeczywistość, odrzucając puste znaki powierzchownej towarzyskości, znajdując sens nie tam, gdzie chcą upozorować go salonowcy.

9.
Kto zmaga się z prądem, niczego nie bierze za oczywistość i nic nie jest mu dane zawczasu. Kto płynie pod prąd, nie bierze hucpy za prawdę, a okoliczności za objawienie, lecz pilnie baczy, by umiejętnie ułożyć dłoń zagarniającą wodę. Wie, że tak po prostu jest i inaczej być nie może. Kto zaś płynie z prądem, o, dla tego kogoś, jak słusznie pisał Proust, snobizm, obmowa i konwenans – społeczne praktyki ucieczki od siebie samego – tworzą chyżą tratwę, na której żegluje powierzchowne nic, biorące pęd rzeki za własną cnotę.

Coraz łatwiej, niestety, o literaturę pędzącą z nurtem, i coraz trudniej o taką, w której objawia się brak ekonomii, w której pojawia się coś, co – jak się zdaje na pierwszy rzut oka – niepotrzebnie zajmuje miejsce. Niepotrzebnie? Na tym przecież polega literatura: na pokazywaniu, że to, co niepotrzebne, jest najbardziej potrzebne, że zysk jest tam, gdzie najmniej można się go spodziewać, że konfuzja i pogmatwanie szyków są nie najgorszym początkiem. ©

MICHAŁ PAWEŁ MARKOWSKI (ur. 1962) jest profesorem na Wydziale Polonistyki UJ oraz Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of Illinois w Chicago. Dyrektor artystyczny Festiwalu Conrada. Współpracownik „Tygodnika”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2015

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad (01/2015): Pod prąd