Początek legendy

Młodym niesłychanie trudno wyobrazić sobie epokę, w której działał. A życie Giedroycia trwało długo i był on człowiekiem kilku epok.

13.09.2015

Czyta się kilka minut

Fot. dzięki uprzejmości portalu www.KulturaParyska.com /
Fot. dzięki uprzejmości portalu www.KulturaParyska.com /

Był bardzo aktywny już w międzywojennym Dwudziestoleciu. Pierwszy raz usłyszałem o nim, kiedy przyjechałem do Warszawy w latach trzydziestych: Stefan Napierski, poeta i redaktor „Ateneum” powiedział mi, że w ministerstwie rolnictwa jest młody urzędnik, bardzo przyjazny młodym poetom, i warto się z nim skontaktować. Redagowany wtedy przez Giedroycia „Bunt Młodych” to kolejny temat: dziwne pismo, warte wspomnienia, a nawet studiów, bo usytuowane z dala od utartych ścieżek i podziałów politycznych, przez całe Dwudziestolecie bardzo trwałych, choć sam Giedroyc zaliczał się niewątpliwie do nurtu piłsudczykowskiego.


Jego aktywność w czasie wojny, wstąpienie do Brygady Karpackiej, udział w walkach w Afryce, działalność w ośrodku oświatowym armii polskiej – przygotowywały do świata, który nastąpił po Jałcie. Wyobrażenie sobie skali zmiany, która nastąpiła w 1945 roku, jest dziś niemal niemożliwe. Dziwność tego świata, podział Europy na dwie części, uznanie przez zachodnich aliantów, że wschodnia jej część należy do Moskwy – to były rzeczy obiektywnie trudne do pojęcia. Wydawało się jednak, że tak pozostanie co najmniej przez sto lat. Nic dziwnego, że żołnierze armii Andersa byli tym przerażeni. Zwłaszcza że ta armia składała się z ludzi, których wywieziono na wschód, i którym po oswobodzeniu z łagrów czy zsyłki udało się dotrzeć do Andersa. Ci, którym się to nie udało, mieli potem – jak Jaruzelski – inne przygody...


Kiedy Giedroyc tworzył we Włoszech swój dom wydawniczy i pismo „Kultura”, ludzie od Andersa stanowili jego klientelę. Przekonanie Giedroycia, że trzeba przezwyciężyć wzajemne resentymenty i nienawiści, narosłe pomiędzy Polakami a Ukraińcami, Litwinami, Białorusinami, i że należy w tym celu wyrzec się Lwowa i Wilna, natrafiało na nieslychanie wrogą opinię emigrantów pochodzących z tamtych ziem. Lansował jednak swoją linię z uporem i obecne stosunki między Polską a sąsiadami w dużym stopniu są wynikiem jego działalności. Pracowała w tym kierunku niezliczona ilość artykułów w „Kulturze”, nie mówiąc już o takim przedsięwzięciu, jak drukowanie książek ukraińskich.
Bodaj dwadzieścia lat temu napisałem humorystyczne opowiadanie: jest wolna Litwa, uznała wreszcie wartość miejscowej arystokracji. Do Wilna przyjeżdża Giedroyc, olbrzymie zgromadzenie na uniwersytecie i Giedroyc przemawia do jego uczestników najczystszym litewskim, mówiąc: musiałem to ukrywać, bo Polacy by mnie zjedli. No i nastąpiło nieprawdopodobne spełnienie tego dowcipu: Giedroyc rzeczywiście dostał honorowe obywatelstwo Litwy i order Giedymina, choć do Wilna nie przyjechał, po litewsku nigdy nie umiał, a urodził się w Mińsku...

Iwaszkiewicz napisał do mnie kiedyś: emigranci wyobrażają sobie, że można wszystko zamrozić i potem znów będzie jak przed wojną – a przecież to niemożliwe. Byłem podobnego zdania. Ale Giedroyc nie uważał tego, co dzieje się w Polsce, za powierzchowną przemianę. Zdawał sobie sprawę z jej głębokości, starał się ją rozpoznać i wpływać na jej przebieg.


Młodemu pokoleniu trudno dziś wytłumaczyć, czym się różniły „Wiadomości Literackie” i środowisko londyńskie od Giedroycia – a różniły się bardzo. Mieczysław Grydzewski, który był niewątpliwym geniuszem redaktorstwa, dostosowywał się do swojej publiczności, a publiczność emigracyjna, czy to w Londynie, czy w Ameryce, zastygła w pewnym sensie w przedwojennej mentalności. Giedroyc natomiast starał się tę mentalność zmieniać, a przede wszystkim – nastawiał się na publiczność w Polsce. Oczywiście teoretycznie, bo do Polski docierała mała tylko liczba egzemplarzy „Kultury”, ale w jego wizji to kraj zasługiwał w pierwszym rzędzie na uwagę.

Legenda Giedroycia, która teraz się rozprzestrzenia w mass-mediach, jest dla mnie niesłychanie pouczająca. Bo widziałem, począwszy od 1951 roku, kiedy schroniłem się w Maisons-Laffitte, jakie to było ubożuchne, malutkie przedsięwzięcie. Można zastanawiać się nad przekształcaniem się malutkich wydarzeń w legendę i nad ich oddziaływaniem. Ostatecznie wymarsz z Oleandrów w 1914 roku też był malutkim wydarzeniem, które później obrosło w legendę.


Legenda rosła już w PRL: „Kultura” przedstawiała się ubekom jako potężna amerykańska instytucja, która penetruje Wschód. A w rzeczywistości Giedroyc utrzymywał dystans w stosunku do amerykańskich instytucji. Kiedy powstał Kongres Wolności Kultury, proponowano, żeby „Kultura” stała się jednym z jego organów. Giedroyc odmówił, bo chciał zachować niezależność – w rezultacie „Kultura” przeżyła o kilka dziesiątków lat „Kongres” i wszystkie wydawane przezeń pisma.


Było to więc malutkie przedsięwzięcie, w dodatku ze stałym cudem finansowym. Jeden przykład: na początku pobytu we Francji „Kultura” wynajmowała zaniedbany dom w Maisons-Laffitte przy avenue Corneille. W pewnej chwili musieli się wyprowadzić. I kupili nowy dom, mimo że wydawało się to niemal niemożliwe – znaleźli się bogaci przyjaciele. Cała seria małych cudów, dzięki którym pismo ciągle trwało, choć oczywiście miało swoją bazę w postaci prenumeratorów. Punktem honoru „Kultury” było płacić honoraria – niewielkie honoraria, nie były one mocną stroną mojego budżetu, ale Giedroyc zawsze uczciwie je płacił.

Nasze współżycie na emigracji było z początku trudne – z mojej winy. Bo powiedzmy sobie szczerze, że literaci w powojennej Polsce uważali emigrację za coś niższego, skazanego na zagładę. Był to rodzaj towarzyskiej opinii – a twierdzę, że PRL opierała się w dużym stopniu na towarzyskich mentalnościach swoich elit. Sam znajdowałem się pod wpływem tej mentalności, kiedy zdecydowałem się pozostać na Zachodzie. I podczas pierwszego pobytu w Maisons-Laffitte byłem bardzo niemiły...


A przecież jestem winien Giedroyciowi dozgonną wdzięczność za stanowisko, jakie zajął w tak zwanej „sprawie Miłosza”. „Sprawa Miłosza”, która dzisiaj wydaje się absurdalna, była w istocie bardzo poważna. Nie chodziło tylko o to, czy może zostać przyjęty do grona emigrantów człowiek, który przez pięć lat służył reżimowi komunistycznemu. Sednem było co innego: podejrzenie, że jestem sowieckim agentem, przysłanym, żeby rozkładać emigrację. I podczas prowadzonej przeciwko mnie kampanii, która mogła mnie doprowadzić do samobójstwa, Giedroyc stanął twardo po mojej stronie, zrywając nawet ze swoim bliskim przyjacielem Ryszardem Wragą, który utrzymywał, że jestem agentem NKWD.


Giedroyc był człowiekiem ascetycznym, oddanym jednej idei i pełnym wciąż nowych pomysłów. Nasza korespondencja składa się przeważnie z jego listów-instrukcji: komuś trzeba pomóc uzyskać stypendium, kogoś polecić właściwej osobie, interweniować u jakiegoś polityka we Francji czy w Ameryce i tak dalej. Dziewięćdziesięciu procent jego próśb nie mogłem spełnić...


Był człowiekiem przekonanym o swoich racjach, posiadał rzadką cechę uporu. A ja należałem do tych, którzy wierzyli, że imperium sowieckie się rozpadnie, ale nie za naszego życia. I rozmaite działania Giedroycia nie budziły mojego entuzjazmu. Bliższe było mi zdanie Kota Jeleńskiego, który na przykład do przerzucania książek „Kultury” przez Tatry, zakończonego tak zwanym „procesem taterników”, odnosił się niechętnie, uważając, że nie trzeba narażać ludzi.
Tak więc wobec Giedroycia miałem podwójne uczucia: podziw graniczący z uwielbieniem i sceptycyzm przeradzający się czasem w irytację. Jego zasługi dla kultury są ogromne, choć działania swoje podejmował w celach politycznych. Rozumiał jednak politykę w sposób poważny i głeboki, z pełną świadomością, że piśmiennictwo w języku polskim stanowi wielki atut.


Powiedział kiedyś: „Wyrzekłem się życia osobistego”, i nie było w tym żadnej przesady. „Kultura” mogła istnieć tylko dlatego, że stał za nią zespół czworga ludzi, którzy utworzyli malutki falanster, komunę ze wspólnym mieszkaniem i wspólnym kotłem, rezygnując z wielu rzeczy dla jednej sprawy. To także trudno zrozumieć młodym dzisiaj, kiedy modny jest indywidualizm...

Notował: TF

Tekst pochodzi z archiwalnego numeru "Tygodnika Powszechnego" z 2000 roku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]