Po tej stronie Polski

"Każdy niemal dzień przynosi wydarzenia wzmagające napięcie. Panuje powszechne przekonanie, że wyjście z tego kryzysu możliwe jest tylko na drodze wspólnego wysiłku - pisał Jerzy Turowicz w "Tygodniku, który ukazał się we wtorek 8 grudnia 1981 r., a datowany był na niedzielę 13 grudnia.

14.12.2006

Czyta się kilka minut

Z prawej: pierwsza strona ostatniego wydania "TP" przed ogłoszeniem stanu wojennego; z lewej: pierrwsza strona wznowionego "TP", maj 1982 r. /
Z prawej: pierwsza strona ostatniego wydania "TP" przed ogłoszeniem stanu wojennego; z lewej: pierrwsza strona wznowionego "TP", maj 1982 r. /

Był to ostatni numer przed zawieszeniem pisma na pół roku. Tekst o tytule "Porozumienie czy konfrontacja?" znalazł się na pierwszej stronie. - Turowicz próbował w nim jak gdyby przywołać do porządku obie strony, nadmiernie krzyczącą "Solidarność" i władzę, która coraz bardziej, jak przewidywał, skłonna była doprowadzić do konfrontacji - wspomina Krzysztof Kozłowski, wtedy zastępca redaktora naczelnego. - Dylemat ukazany w tytule jest znamienny i chyba pokazuje postawę "Tygodnika". Sprowadzał się do dramatycznego apelu o troskę o wspólne dobro.

"Trzeba wybierać. Albo porozumienie, albo konfrontacja. Albo-albo. Innej drogi nie ma" - pisał wtedy Turowicz. Istotnie, ostatnie miesiące nie napawały optymizmem.

Tymczasem w poprzednich 16 miesiącach wielu ludzi z "Tygodnika" i "Znaku" włączyło się w euforię "Solidarności". Tempo pracy w redakcji nabrało przyspieszenia. "Oczywiście wszyscy przystąpiliśmy do »Solidarności« i ten akces wydał nam się czymś naturalnym, choćby dlatego, że wielkie cele, które postawiła sobie »Solidarność«: demokratyzacja, pluralizm, podmiotowość, to były idee, którym zawsze służyliśmy" - wspominał Turowicz.

Ale potem "w ostatnich tygodniach bardzo szybko rósł mój pesymizm. Właściwie nie miałem wątpliwości, że to się musi źle skończyć" - opowiadał później Turowicz o końcu 1981 r.

Godzina próby

13 grudnia i stan wojenny zastały wielu redaktorów "Tygodnika" w Warszawie, gdzie obradował Kongres Kultury Polskiej.

- Około siódmej rano włączyłam radio - mówi Józefa Hennelowa. - Wysłuchałam, co nadano, i zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, jaki to ma wymiar, podniosłam słuchawkę, żeby dzwonić do Krakowa. Usłyszawszy od centrali, że telefony są wyłączone, wyszłam szybko do Turowicza, który w tych dniach mieszkał na Nowym Świecie. Może się jeszcze nie obudził, może jeszcze nic nie wie...

Jerzy Turowicz wspominał: "Rano 13 grudnia ktoś przyszedł na moją warszawską kwaterę i powiedział, że wprowadzono stan wojenny. Poszedłem do kościoła Wszystkich Świętych, gdzie miała się odbyć Msza dla uczestników Kongresu".

- Na tej Mszy było już takie ustalanie, kogo zabrakło, kogo już zamknęli - mówi Hennelowa. - Orientowaliśmy się, że Władka już nie ma, Tadeusza nie ma...

Prócz Bartoszewskiego i Mazowieckiego, po Mszy próbowano weryfikować też pierwsze spisy internowanych. Pisano listy protestacyjne. Turowicz z kilkoma innymi uczestnikami Kongresu postanowili czekać na Prymasa Józefa Glempa, który jechał z Częstochowy.

Wszyscy jak najszybciej chcieli wrócić do swoich domów, rodzin. "Prosto z kościoła popędziłem na Dworzec Centralny, by zdobyć bilety do Krakowa. Była tam już Ziuta Hennelowa i Danuta Michałowska oraz inni krakowiacy" - pisze w swoim dzienniku Marek Skwarnicki, wtedy dziennikarz "TP".

- Pamiętam, żeśmy na dworcu się zaczęli spotykać - mówi Hennelowa. - Ciągle nam nadawano rozporządzenia władz przez głośniki na dworcu. A równocześnie kolejarze zachowywali się wspaniale, jak gdyby ignorując ten nowy porządek: ktoś nie miał biletu, no to jedzie bez biletu. Miało się poczucie przedłużenia "Solidarności", każdy pomagał każdemu.

- Ten pierwszy czas wydaje mi się we wspomnieniach taki niegroźny. Wydawało mi się, że to jak gdyby nas nie dotyka. Wracałam sobie z krakowskiego dworca już po godzinie milicyjnej i miałam poczucie, że to wszystko jest zbyt absurdalne, żeby było prawdziwe... Potem jednak zaczęło się dziać już gorzej - dodaje Hennelowa.

W tym samym czasie Krzysztof Kozłowski był w drodze do Francji. Postanowił wybrać się po raz pierwszy w życiu za granicę na narty: w Alpy francuskie. Dowiedziawszy się, co się stało w Polsce, zamiast w góry pojechał do Paryża, by jeszcze tego samego dnia stawić się u Jerzego Giedroycia w Maisons-Laffitte.

Nie znalazł tam jednak zrozumienia. Redaktor "Kultury" powiedział mu, że Polacy powinni podjąć walkę, że trudno: muszą być ofiary, musi popłynąć krew. - Giedroyc nie widział innej drogi. Krzyczał, że inaczej naród zgnije - wspomina Kozłowski.

Kozłowski zaś, który przez te lata zmagał się z komunizmem "na miejscu" w Krakowie, inaczej postrzegał rzeczywistość. Nie znalazłszy zrozumienia w Maisons-Laffitte, postanowił na razie kontynuować cel wyprawy: następnego dnia zjeżdżał z alpejskich stoków.

Tymczasem w Rzymie ks. Adam Boniecki - od 1979 r. redaktor naczelny polskiego wydania "L'Osservatore Romano", a wcześniej redaktor "Tygodnika" - od rana uwijał się w redakcji. Do Rzymu docierały spisy internowanych. Używając watykańskiego teleksu, ks. Boniecki przesyłał je dalej, w świat. - Jak się dowiedział o tym dyrektor wydawnictwa "L'Osservatore Romano", wściekł się, że, jak powiedział, mieszam Watykan w niejasne sprawy - wspomina Boniecki.

13 grudnia w południe na placu św. Piotra Jan Paweł II mówił do Polaków: - Przypominam to, co powiedziałem we wrześniu: nie może być przelewana polska krew, bo zbyt wiele jej wylano.

Tekst przemówienia zdążył się jeszcze ukazać w składanym właśnie do druku polskim wydaniu "L'Osservatore", aby przed Bożym Narodzeniem dotrzeć do czytelników w Polsce.

Pierwsze dni

Po pierwszym szoku, od 14 grudnia fala strajków zaczęła obejmować kraj. Pojawiły się apele i ulotki. W kolejnych dniach władza nie wahała się używać siły do tłumienia oporu.

- Śledziliśmy, co działo się w Nowej Hucie. Przyszła wiadomość, że strajk został spacyfikowany i koleżanka ze "Znaku" Halina Bortnowska została internowana razem z hutnikami, ale na szczęście na krótko - wspomina Hennelowa. - Pojechałam do Huty zobaczyć, jak to wygląda. Widok był przejmujący. Czołgi. Rozwalona brama. Wszystko zdewastowane.

Kolejnym momentem, który dla krakowian stał się zderzeniem z brutalną rzeczywistością, była Msza z okazji rocznicy 1970 r., zaplanowana na 17 grudnia. - Po Mszy do akcji wkroczyły oddziały, było polewanie wodą, wszystkiemu towarzyszyło demonstrowanie broni. Strzelania nie było - mówi Hennelowa.

- Był szok. Stopniowo dowiadywaliśmy się o skali represji. Panowała dezinformacja. Pierwsze dni pamiętam jako nieustanną wędrówkę między naszymi dwoma redakcjami - wspomina Tomasz Fiałkowski, wówczas pracujący w miesięczniku "Znak". - Czuliśmy wielką potrzebę bycia ze sobą. Potrzebę zbierania wiadomości, kto jest aresztowany, kto internowany, gdzie siedzi. Nie było wiadomo, co będzie, jak długo to potrwa.

- Nastroje były rozmaite. Przypominam sobie rozmowę z Jackiem Woźniakowskim, który z ironią mówił, że pewnie będzie jak w latach stalinowskich: będzie można przeczytać mnóstwo książek, będzie można się zająć pracą nad sobą... - dodaje.

Dlaczego redaktorzy "Znaku" i "Tygodnika" nie zostali internowani? Czy była to decyzja polityczna? - Sądzę, że to był ochronny parasol Kościoła i Papieża, bo "Tygodnik" był traktowany w PRL jako część "stanu posiadania" Kościoła - zastanawia się Kozłowski. Ale strach był. - Myśmy tak naprawdę nie wiedzieli, czy będziemy internowani, czy nie - mówi Fiałkowski. - Ja przez jakieś pięć dni nie spałem w domu. Przeczytałem raz jeszcze "Władcę pierścieni" i "Wojnę i pokój". Po paru dniach jednak uznałem, że to nie ma sensu.

W tym czasie ks. Adam Boniecki pracował nad kolejnym wydaniem "L'Osservatore": polskie wydanie docierało do czytelników w kraju kanałami kościelnymi i w wysokim nakładzie 140 tys. egzemplarzy. "Słowa Ojca Świętego, odnoszące się do tego ostatniego wydarzenia, zawarte w tym numerze nie wymagają żadnych komentarzy" - pisał w nocie redakcyjnej.

Na pierwszej stronie grudniowego numeru "L'Osservatore" znalazło się zdjęcie Papieża zapalającego światełko "nadziei i solidarności" w dniu Wigilii i - ukazująca się odtąd stale - rubryka pt. "Stan wojenny w Polsce. Słowa Papieża". Zbierała ona wszystkie papieskie wypowiedzi stanowiące wsparcie i wyraz solidarności z krajem.

W pierwszych tygodniach stanu wojennego i wielokrotnie później ks. Boniecki odwiedza kraj. Zajmuje się zbieraniem wiadomości z Polski (m.in. spotyka ukrywających się działaczy podziemia) i Papieżowi dostarcza wiadomości z pierwszej ręki. Do kraju zaś wozi pochodzące z przyjaznych Polsce środowisk pieniądze, przeznaczone na pomoc dla osób represjonowanych i ich rodzin.

- Kiedy naród cierpi, a ktoś beztrosko jeździ na nartach, niechybnie czeka go zasłużona kara - wspomina po latach Kozłowski. W kilka dni po ogłoszeniu stanu wojennego dociera do niego wiadomość, że Tadeusz Mazowiecki nie żyje: miał umrzeć na zawał w ośrodku internowania. Kozłowski: - To był koniec dla mnie, zupełnie się wtedy rozsypałem.

Przychodzi pragnienie jak najszybszego powrotu do kraju. Ale wcześniej jeszcze wizyta w Rzymie. Kozłowski: - Co w takiej chwili mógł zrobić człowiek o "Tygodnikowym" rodowodzie? Oczywiście jechać do Papieża. Przed wyjazdem do Polski była jeszcze kolacja z Ojcem Świętym i długa rozmowa o istocie zła, o tym, że ono jest czymś zupełnie realnym, namacalnym. Zadałem pytanie: "Ojcze Święty, co zrobić, żeby człowieka nie zżerała nienawiść?". A on mnie pobłogosławił. Z tym błogosławieństwem mogłem wracać.

4 stycznia włoskim samolotem z darami wylądował w Warszawie.

Trwanie

Tymczasem na Wiślnej, mimo że gazeta nie wychodziła, życie toczyło się swoim, choć od półtora roku przyspieszonym rytmem. - Przez redakcję przetaczały się tłumy ludzi, właściwie każdy mógł przyjść i ogrzać się, w sensie duchowym przynajmniej - wspomina Józefa Hennelowa. - Ruch był niebywały. Ponieważ telefony nie działały, przychodzono po to, żeby czegokolwiek się dowiedzieć albo podzielić wiadomościami.

- Z tego pierwszego okresu najwyraźniej pamiętam poczucie wspólnoty i mobilizacji. Że dokoła jest mnóstwo ludzi, którzy myślą tak samo. Którzy pomagają, wspierają. Nie wiem, czy nawet tego się mocniej nie czuło niż za pierwszej "Solidarności" - dodaje Fiałkowski.

"Dość szybko zaczęliśmy przez Kurię dostawać jakieś dary, więc dzieliliśmy je" - opowiadał Turowicz. Również liczni "Tygodnikowi" znajomi przysyłali paczki z zagranicy, nierzadko organizując całe transporty z pomocą: z Brukseli Kułakowscy, z RFN Reinhold Lehmann, z Rzymu Wanda Gawrońska i wielu innych. "Wróciłem z redakcji z mlekiem w proszku, kremem do golenia, pasztetem i mydłem. Tadzio Konopka przysłał z Rzymu" - napisał któregoś dnia Skwarnicki w swoim dzienniku.

Prowadzono też kolportaż wydawnictw podziemnych. - Tym się moi młodsi koledzy zajmowali namiętnie i chyba skutecznie - uśmiecha się Hennelowa.

- Przez "Znak" i "Tygodnik" przepływało mnóstwo bibuły, ciągle się coś przynosiło, sprzedawało, rozpowszechniało. I właściwie niespecjalnie się z tym kryto - opowiada Fiałkowski. - W którymś momencie też byłem ogniwem w tym łańcuchu. Dostawałem od wydawców przegląd całej bibuły, taką małą książeczkę, która później przekazywana była przez Instytut Francuski gdzieś na Zachód.

- W sumie to był wspaniały czas, ogromne zżycie ludzi. Ciekawe, że potem pozostają głównie pozytywne wspomnienia - konstatuje Hennelowa.

A co robili jako dziennikarze? Wtedy niewiele. "Jak zawsze przychodziliśmy do redakcji i spędzaliśmy tam długie godziny" - opowiadał Turowicz. W czwartki tradycyjnie odbywały się cotygodniowe spotkania redakcji.

Kiedy zaczęły się procesy, chodzili na rozprawy, wspierając oskarżonych i ich rodziny. Hennelowa: - Postanowiłam na nie chodzić, taką czułam powinność.

Odwiedzano internowanych: Kozłowski pojechał do Jaworza. - Wszedłem z plikiem papierów pod pachą, że niby to materiały do korekty dla Bartoszewskiego, i spędziliśmy tak chyba ze dwie godziny, oczywiście odkładając na bok to, z czym przyjechałem - wspomina Kozłowski.

Z czasem jednak nastroje zaczęły opadać. Mimo złożenia podania o "odwieszenie" pisma, decyzji nie było. Mijały dni, tygodnie. Zaczęły się problemy przyziemne. - Doszliśmy do granic możliwości utrzymania lokalu i płacenia ludziom, zaczynało brakować pieniędzy na pensje - mówi Kozłowski.

Dyskusja, czy starać się u władzy o zgodę na wznowienie wydawania pisma, toczyła się niemal od początku. Wznawiać czy nie? Nie po raz pierwszy Turowicz musiał zmierzyć się z pytaniem: czy pojawienie się pisma nie będzie akceptacją istniejącej sytuacji? Podobne dylematy były przecież w roku 1945 i 1956.

W końcu zdecydowano się ubiegać o przywrócenie "Tygodnika". "Wznawialiśmy to samo pismo z tą samą redakcją i tymi samymi poglądami" - Jerzy Turowicz nie miał wątpliwości, ale nie wszyscy tak sądzili.

- Te dylematy jeszcze czasami wracają do mnie, taki dreszcz. Nie trwogi... Że trzeba po prostu podjąć decyzję, zaryzykować - wspomina Kozłowski. - Gdyby w latach 80. wszystko potoczyło się potem odwrotnie, można by nas oskarżać łatwo, że przyczyniliśmy się do znieczulenia narodu.

Fiałkowski: - Panowało przecież powszechne odrzucenie tego, co oficjalne. I "Tygodnik" miałby wejść na to pole z takimi kwiatkami... Przecież nie można było udać, że nic się nie stało. Towarzyszyło temu jednak poczucie, że adresatem pisma będzie zmuszona do milczenia większość społeczeństwa. I to było ważne. Więc to nie miał być kompromis z władzą, ale próba bycia w takich warunkach, w jakich przyszło w danym momencie żyć, próba bycia legalnym głosem większości.

Aby nie zgiąć karku

Pod koniec maja, po prawie półrocznej nieobecności, w kioskach pojawia się kolejny numer "Tygodnika". Otwiera go tekst ks. Józefa Tischnera, który urósłszy do symbolu, stał się przedmiotem licznych opowieści.

Jedną z nich przywołuje Tomasz Fiałkowski: - Opowiadano, jak Tischner przyszedł do Pszona z pytaniem: Mieciu, co tu w ogóle napisać? A Pszon miał się we właściwy sobie sposób skrzywić się i powiedzieć: Napisz coś, Józiu, o ojczyźnie. I tak powstał tekst pt. "Polska jest ojczyzną", w którym Tischner wprost pisał: kto zdradza Polskę, umieszcza się poza obszarem polskiej nadziei. Kto się sprzeciwia temu, co dzieje się teraz w Polsce, czyni to w imię polskiej nadziei i przygotowuje grunt pod Polskę jutra. Potwierdzał w ten sposób rolę wznowionego pisma.

Nie była to jedyna rzecz w tym numerze, która miała rozwiać obawy czytelników. Właściwie wszystko było nieprzypadkowe: teksty i elementy graficzne komponowały się w całość. List Papieża z okazji uroczystości ku czci św. Stanisława i reportaż z ich przebiegu pod tytułem "Modlitwa dumnego narodu". Informacja jubileuszowa poświęcona Władysławowi Bartoszewskiemu. Recenzja sztuki Eliota "Mord w katedrze". Wymownymi symbolami okazały się także żałobna winieta, będąca odwróceniem dotychczasowej, i oznaczenia ingerencji cenzury. W każdym kolejnym numerze rubrykę "Obraz Tygodnia" zaczynało zdanie: "Minął kolejny tydzień stanu wojennego".

Na nowo rozpoczęła się gra redaktorów z czytelnikami. Fiałkowski: - Właściwie cały "Tygodnik" odbierało się jak jeden wielki rebus. Czytało się teksty, szukając w nich aluzji. Ale też patrzyło się na numer jako całość, jako zestawienie - komentuje Fiałkowski.

Czerwiec. Wizyta Jana Pawła II w Szwajcarii, podczas której wygłosił przemówienie na sesji Międzynarodowej Organizacji Pracy. Nieprzypadkowo znalazło się w nim słowo "solidarność", użyte przez Papieża kilkadziesiąt razy. Tekst w całości opublikowano w "Tygodniku"; cenzura miała tu związane ręce.

Lipiec. Rocznica tragicznej śmierci Antoniego Słonimskiego. Na pierwszej stronie ukazuje się tekst jego autorstwa "Sąd nad Don Kichotem". Kozłowski: - Pamiętam, że wywołał on piorunujące wrażenie. Słowa w nim zawarte cytowałem wiele razy: "O co chodziło? Prawie o nic. Aby zbyt łatwo nie zgiąć karku". Jeśli mówimy o stanie wojennym, te słowa oddają sytuację. Więc chodziło prawie o nic, ale o to właśnie, żeby zbyt łatwo nie zgiąć karku. I cała dyskusja o PRL w kręgach, w których się obracałem, sprowadzała się do tego, co to znaczy "zbyt łatwo".

Sierpień. - Pismo posądzane o antymaryjność po raz pierwszy drukuje kolorową ilustrację. Jest na nim Matka Boska Częstochowska, na całą stronę. Proszę sobie wyobrazić, jakie to robiło wrażenie w oknie kiosku - uśmiecha się Kozłowski. - Ale nasze granie z władzami nie sprowadzało się tylko do efektów wizualnych. Choć i one odgrywały rolę, np. zdjęcia Adama Bujaka z uroczystości religijnych: morze ludzi, transparenty z niekoniecznie cenzuralnymi napisami.

Drukowane są teksty osób internowanych. Ukazują się wiersze Wiktora Woroszylskiego, niektóre pisane w "internacie". Teksty Bartoszewskiego o Powstaniu Warszawskim.

- Po tych pierwszych numerach nie było wątpliwości, po której stronie Polski stoi "Tygodnik" - wspomina Fiałkowski. - Byłem wtedy raczej jego czytelnikiem, pracowałem w miesięczniku "Znak". Znałem mnóstwo ludzi, którzy "Tygodnik" czytali i nie przypominam sobie ani jednego głosu, który był przeciw. Raczej wszyscy pismu kibicowali.

Na przełomie lat 1982-83 ukazuje się polemika między rzecznikiem rządu Jerzym Urbanem a Turowiczem. Wywołuje ją tekst Jerzego Urbana, który ukazał się w "Tu i teraz", a przedrukowany został we fragmentach w przeglądzie prasy "Tygodnika" w grudniu 1982.

Warto przytoczyć fragmenty tej polemiki.

Urban pisał: "»Tygodnik Powszechny« rytualnie liczy tygodnie stanu wojennego i ludowi katolickiemu pokazuje straszliwe, krwawiące blizny po morderczych ciosach zadawanych mu z mocy rozdziału 11, artykułu 7, punkt 4. Całe pismo składa się jednak z samych złośliwości wobec »oprawców«. Jak poezja - to Woroszylskiego sygnowana w ośrodkach odosobnienia. Jak entuzjastyczna recenzja - to z książki Najdera, szefa Wolnej Europy. Jak malarstwo - to prezesa Puciaty, jak chrystianizacja - to na Rusi. (...) Jednocześnie, ten jednotematyczny, wszechaluzyjny, okropnie zbolały »Tygodnik Powszechny« pod pewnym względem jest jak dobra powieść: kreuje własny świat. Pokazuje on otóż, że w Polsce są różne Polski, że żyć tu można w zupełnie innych wymiarach rzeczywistości. Na łamach »Tygodnika« oglądam całkowicie inny od tego, w którym żyję: świat sztuki, przeżyć, myśli, zdarzeń, historii".

"Pan ma zupełną rację, Panie Ministrze - odpowiadał Urbanowi Turowicz. - My tu w »Tygodniku« istotnie żyjemy w innym świecie, w świecie, którego kształt i wymiary określają takie wartości, jak godność i prawa osoby ludzkiej, podmiotowość człowieka i społeczeństwa, czyli możność decydowania o własnym losie, demokracja i pluralizm, szacunek dla prawdy, tolerancja dla odmiennych przekonań, rozwiązywanie trudności na drodze autentycznego dialogu. W tym świecie obecna jest także świadomość potrzeby państwa, nawet silnego państwa i szacunek dla racji stanu, pod warunkiem jednak, że to państwo będzie służyć prawdziwym, powszechnie akceptowanym interesom całego społeczeństwa, całego narodu".

Do Arki, bo gdzież się podziejecie

Stan wojenny to także napływ nowych autorów. - Szybko się okazało, że opublikowanie tekstu w "Tygodniku" stawało się rodzajem manifestacji, po której się jest stronie - mówi Tomasz Fiałkowski.

Teksty przysyłali dziennikarze z różnych pism, którzy zostali wyrzuceni z pracy po 13 grudnia lub sami nie chcieli poddać się tzw. weryfikacji. Twórcy, którzy jeszcze niedawno mieli legitymacje PZPR, a zdecydowali się je oddać po 13 grudnia. Zbuntowani działacze PAX-u. Były członek Rady Państwa Ryszard Reiff, który jako jedyny głosował przeciw wprowadzeniu stanu wojennego.

Fiałkowski: - Dziś jest raczej skłonność do wyciągania grzechów z przeszłości. Wtedy było poczucie, że jeśli ktoś się nawrócił, okazuje skruchę i nagle stanął po naszej stronie, to mu się właściwie wszystko zapominało. To też element klimatu, kompletnie dziś zapomniany, że kto nie przeciw nam, ten z nami.

Debiutowało wtedy także wiele osób znanych i popularnych, jak Ewa Szumańska, dotąd znana z programu radiowego "60 minut na godzinę" (jako "młoda lekarka"). W 1982 r. zadebiutowała felietonem wspominającym tamtą audycję: "Było to dawno i w innej epoce" - pisała. W podobny sposób pojawiła się Wisława Szymborska, pisząc wiersz "Do Arki": "Zaczyna padać długotrwały deszcz / do Arki, bo gdzież wy się podziejecie...".

Trudno było nie odnieść tych słów do zjawiska "chronienia" się licznych autorów w redakcji na Wiślnej. Kozłowski: - Praktykowaliśmy w tym czasie różne sposoby osłony ludzi przed systemem. Jedni zostawali autorami, innych lokowaliśmy na różnych dziwnych stanowiskach, np. w administracji. Musieliśmy wynająć dodatkowe pokoje, bo w redakcji brakowało miejsca. Pewną osłoną było też wpisanie do stopki. Pojawiają się wtedy nazwiska Bartoszewskiego, Marcina Króla, Henryka Krzeczkowskiego... a także Andrzeja Micewskiego.

Redakcja ulega też odmłodzeniu, przychodzą ludzie młodzi. Jednym z nich był Roman Graczyk, wtedy student dziennikarstwa. Graczyk: - Tak się złożyło, że musiałem odbyć praktykę i postanowiłem zrobić to w "Tygodniku". Byłem chyba jedynym, który wtedy w taki sposób zetknął się z tym pismem. Praktyka była latem 1983 r. I potem oni powiedzieli: zostań z nami. Zostałem gońcem.

Jednym z zadań gońca było kursowanie między redakcją, cenzurą i drukarnią. Dzięki temu mógł on zapoznać się z metodami cenzury. Graczyk: - Fascynowało mnie, jak to wygląda od wewnątrz.

- Cenzura, będąca narzędziem partii, miała interes, żeby jak najmniej puścić, jak najwięcej ingerować, ale też zostawić jak najmniej śladów - opowiada Graczyk. - W czym się to objawiało? Np. ingerencji było 12, ale pozwolono zaznaczyć tylko 4. W tym momencie zaczynały się negocjacje. Robili to Pszon i Kozłowski. Cenzorzy powoływali się na prawo, my też.

Chodziło o wyszukiwanie kruczków, jak np. ten z wyrokami sądu administracyjnego: nie podlegały one cenzurze i można było publikować je w całości. Nie omieszkano takiej sposobności w "Tygodniku" wykorzystać. - W efekcie było to lepsze niż sam artykuł - mówi Graczyk.

***

Z upływem czasu coraz częściej pojawiało się pytanie, jak długo jeszcze to wszystko będzie trwać? - Mniej więcej od połowy lat 80. coraz intensywniej odczuwane było zmęczenie i rosło poczucie beznadziei - wspomina Fiałkowski.

- I w sumie ta słabość obu stron oraz brak instrumentów na tyle skutecznych, żeby potrafiły przeważyć szalę jednej czy drugiej strony, doprowadziły w końcu do Okrągłego Stołu. To było spotkanie dwóch słabych stron. I godne uznania jest to, że obie strony uznały tę swoją słabość. W wyniku czego postanowiły usiąść i rozmawiać - dopowiada Kozłowski, jeden z uczestników Okrągłego Stołu wiosną 1989 r.

"Jako cel naszego spotkania i dalszej pracy postawiono porozumienie narodowe" - mówił Jerzy Turowicz na posiedzeniu otwierającym Okrągły Stół.

Od grudnia 1981 r. minęło ponad siedem lat. Zaczynał się nowy rozdział.

Ilustrujące tekst facsimile archiwalnych numerów "TP" pochodzą z cyfrowego reprintu roczników "TP" 1945-2005 (wraz z archiwum cenzury) dostępnego na płytach CD, które można zakupić w redakcji. Dla bibliotek możliwe jest dofinansowanie przez Fundację Tygodnika Powszechnego. Więcej informacji:

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (51/2006)