Po co nam to było

Po zmianie ustawy o IPN i wspólnym oświadczeniu premierów Izraela i Polski wszyscy powinni być zadowoleni – tylko dlaczego trudno czuć ulgę?

02.07.2018

Czyta się kilka minut

Przed Marszem Pamięci w rocznicę  likwidacji krakowskiego getta, Kraków,  plac Bohaterów Getta, marzec 2014 r. / BEATA ZAWRZEL / REPORTER
Przed Marszem Pamięci w rocznicę likwidacji krakowskiego getta, Kraków, plac Bohaterów Getta, marzec 2014 r. / BEATA ZAWRZEL / REPORTER

Długo będziemy dochodzić, domysłami łatając materię przecieków, jakie były szczegóły przygotowań do błyskawicznej operacji uchwalenia przez obie izby parlamentu poprawek do styczniowej nowelizacji ustawy i jak się udało poskładać w jedną całość krzyżujące się interesy różnych frakcji politycznych w obu krajach – tym bardziej że rzecz odbyła się z rzadko spotykaną w Polsce dyskrecją. Co doprowadziło do szokująco sprawnego wyrzucenia na śmietnik zapisów przez tyle miesięcy sprzedawanych nam jako sedno polskiej racji stanu w wojnie na narracje historyczne?

Postawa petentów, pokornie proszących o wytłumaczenie nam tej „ustawki” Polski z Izraelem – czy ściślej: premierów obu krajów wraz z ich zapleczem politycznym – to czynność dość upokarzająca dla obywatelskiego rozumu w sprawie, która przecież rozpalała publiczne dyskusje przez dłuższy czas. Odwraca też uwagę od tego, co naprawdę warto wynieść jako morał z tej historii.

Antypolonizm i interes narodowy

Po pierwsze, Warszawa dostała od Tel Awiwu swego rodzaju świadectwo moralności, bo z treści wspólnej deklaracji premierów dla polskiego rządu liczy się to, że może wymachiwać światu przed nosem autoryzowanym przez Tel Awiw papierem, na którym oprócz „antysemityzmu” zapisano „antypolonizm”. Odległość między tymi słowami i ich kontekst były zapewne starannie negocjowane, nie mogło bowiem powstać wrażenie, że rządowi Netanjahu przyszło do głowy stawiać na równi te zjawiska – fala krytyki w izraelskich mediach wskazuje, że takie ryzyko istniało. Musiały zarazem stać na tyle blisko siebie, by PiS mógł antysemickiej części swojego elektoratu pokazać, jak bardzo zadbał o „interes narodowy”.

Że o te parę słów – oraz o dobitne podkreślenie, iż to Niemcy są sprawcami Holokaustu – polskim władzom chodziło, świadczyły zarówno komentarze formułowane na gorąco przez premiera Morawieckiego, jak również nieco późniejsze wywiady udzielane przez Jarosława Kaczyńskiego. Według obu tych polityków Polska pokazała światu, jakie są jej racje, i tytuł do niewinności. Ponoć zmusiliśmy wszystkich, żeby odrobili lekcję ze skali polskiego cierpienia w trakcie wojennej okupacji.

Z Morawieckiego i Kaczyńskiego biło szczere zapewne zadowolenie, jakby ten urzędowy dokument mógł być argumentem przed trybunałem światowej opinii publicznej. Owszem – niesprawiedliwym i skłonnym do uproszczeń, ale z pewnością niedającym się modelować przez ustawy i urzędowe wypowiedzi. I niechętnie nastawionym do polskiej narracji nie z powodu wydumanego spisku sił chcących poprzez pedagogikę wstydu pozbawić Polskę jej siły przetargowej, lecz przez dokładnie takie hece jak ta, która się u nas od stycznia przetaczała. Kaczyński i Morawiecki mogliby zapytać prof. Joanny Niżyńskiej, która w poprzednim numerze „Tygodnika” opisuje w szczegółach skalę zmarnowanej polskiej soft power w USA, czy jej się ten wynegocjowany kwit na cokolwiek przyda w odbudowie wizerunku Polski w amerykańskich środowiskach żydowskich.


Czytaj także: Joanna Niżyńska: Pejzaż po katastrofie


Za dwa tygodnie przekonamy się o kolejnym wyglądanym przez polskie władze owocu tego nagłego odwrotu. Podczas najbliższego szczytu NATO prezydent Andrzej Duda uzyska zapewne upragnione spotkanie z Donaldem Trumpem. Choćby było krótkie i pozbawione treści, jest teraz tym ważniejsze, że w okresie coraz mocniej zabagnionych relacji z Unią poklepanie nas po ramieniu przez prezydenta USA nabiera symbolicznego znaczenia. Jakbyśmy wspólnie w coś grali. Ma również znaczenie na forum samego NATO, którego cierpliwość ostatnio Warszawa postanowiła przetestować swoją ofertą ściągnięcia do siebie wojsk amerykańskich, z pominięciem Sojuszu właśnie. Tak więc niech obie brukselskie centrale patrzą i wyciągają wnioski: Polska się liczy i ma przyjaciela w Białym Domu!

Warto przy okazji zauważyć szczegół, może drobny, ale w tej dziwnej grze w aluzje i niedomówienia także detale są ważne: w wywiadzie dla „Gazety Polskiej” prezes PiS używał wyrażenia „władze w Jerozolimie”. Czy to zapowiedź, że wkrótce Polska dołączy do Trumpa w brzemiennej w skutki operacji uznania tego miasta za nie tylko faktyczną, ale formalną stolicę Izraela?

Dlaczego warto połknąć żabę

Aż trudno uwierzyć, ile musi być wart taki handshake (bo ważkie decyzje, czy wziąć na serio propozycję baz wojskowych nad Wisłą, Biały Dom nie podejmuje na podstawie aktualnego stanu relacji Polski z Izraelem). Dla niego – okazuje się – warto posłać do diabła pięć miesięcy zaciskania zębów, bezsensownej obrony własnej pomyłki i zjeść jednym kęsem żabę, którą można było przez parę miesięcy przetrawić ze znacznie mniejszym uszczerbkiem dla godności. Pięć miesięcy obóz rządzący powtarzał, że nikt z zewnątrz nie będzie narzucał suwerennej Polsce rozwiązań prawnych. Okazało się, że może – a fakt, iż jawna część spektaklu trwała tak krótko, jeszcze to wrażenie zmiany dokonanej pod dyktando świata umacnia. Premier mówił w środę o „mądrości etapu” i chyba nawet nie zdaje sobie sprawy, jak celnie ściągnął z historii skojarzenie. Cóż więcej mówić o szacunku ­PiS-u dla własnej bazy i twardego elektoratu: etap się zmienił, a to, co wczoraj było białe – jest czarne.

Żeby jednak wyjść z tego kręgu domysłów: warto sobie odpowiedzieć na pytanie, co wiemy na pewno i z czym wychodzimy dalej. Po pierwsze, dzięki awanturze wznieconej pod koniec stycznia pospadało trochę masek i dowiedzieliśmy się, jaki jest aktualny kurs waluty antysemityzmu na polskiej politycznej giełdzie. Całkiem wysoki, okazuje się – i to też jest szkoda wizerunkowa, której żadna deklaracja premierów nie wymaże.

Można też ironicznie zauważyć, że dzięki błyskawicznej akcji w środę przekonaliśmy się, iż mamy sprawnie funkcjonujące e-państwo, skoro pan prezydent zdołał złożyć swój podpis pod ustawą przebywając za granicą. Nie można było czekać, aż wróci do kraju ze swoim wiecznym piórem: na szóstą był już zamówiony telemost z Tel Awiwem i każda godzina zwłoki groziła, że z jakiegoś kąta politycznej sceny wybije jednak antysemickie szambo, na tyle wredne, że popsułoby cały pozytywny efekt szybkiej zmiany.

Ile czasu zajęło panu prezydentowi skonsultowanie ustawy z prawnikami (czego dokonał, jak informuje urzędowym tonem Kancelaria)? Jak pamiętamy, „niezwłocznie” to w jego przypadku pojęcie rozciągliwe, tym razem jednak nie musiał się długo namyślać, doskonale ­bowiem wiedział, co dostaje do podpisu: był częścią (nie wiemy na razie, jaką) całego procesu tkania środowej operacji.


Czytaj także: Karolina Przewrocka-Aderet: Izrael ustąpił Polsce


Nic o niej nie wiedzieli natomiast zagonieni naprędce rano na nadzwyczajne posiedzenie klubu posłowie – i to jest kolejna obserwacja, z którą powinniśmy pozostać. Niezależnie od tego, że zmiana w ustawie likwiduje koszmarny błąd, trudno się z niej cieszyć, kiedy przyjmuje ją maszynka do głosowania, w którą Sejm został zamieniony tak brutalnie jak nigdy dotąd w tej kadencji. Sprawa była wielokrotnie dyskutowana, zarówno na sali sejmowej, jak i w licznych gremiach okołopolitycznych oraz w mediach, także w łonie partii rządzącej ścierały się różne postawy i strategie. Ale – i to kolejna lekcja – sposób jej ostatecznego rozstrzygnięcia pokazuje dobitniej niż naruszanie trójpodziału władzy i majstrowanie w sądownictwie, że PiS po prostu nie lubi demokratycznych procedur i zasad. Potrafi je zdeptać – jak w tym przypadku – nawet gdy robi krok w dobrze pojętym interesie nas wszystkich.

I wreszcie gwiazda premiera Morawieckiego: niewątpliwie świeci mocniej, ale czy aż tak, jak przedstawiają to pochlebcy? Bez względu na to, czy był pierwszym poruszycielem w tej misternej układance, fakt, że wszystko zostało rozegrane tak, by to był jego triumf, wskazuje, iż jego pozycja na szczytach pisowskiego układu władzy jest jeszcze mocniejsza. Opowiastka o twardym pragmatyku, który rozgrywa skutecznie swoje karty przeciwko wewnętrznym konkurentom i osiąga trudne, ale owocne kompromisy międzynarodowe, byłaby może nawet krzepiąca, gdyby nie to, że akurat ten kompromis utopił on zaraz w nieznośnej tromtadracji, która wykraczała poza konieczne w takich razach robienie dobrej miny do złej gry. Spór z Unią Europejską o zmiany w sądownictwie pokazuje zresztą, że licencję na kompromis jego polityczny patron dalej wydziela mu skąpo i po uważaniu. ©℗

Artykuł jest rozbudowaną wersją tekstu, który ukazał się w serwisie "TP" bezpośrednio po deklaracji obu premierów

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2018