Plebiscyt dla samobójców

Demokraci sprzyjają zniesieniu demokracji. Proeuropejscy politycy przyczyniają się do likwidacji Unii Europejskiej. Takie mamy czasy.

02.07.2018

Czyta się kilka minut

Marsz Wolności, Warszawa 2017 r. / JACEK TARAN
Marsz Wolności, Warszawa 2017 r. / JACEK TARAN

W wyniku sporu w obozie rządzącym jedna frakcja wykorzystuje morderstwo, które bulwersuje opinię publiczną, i proponuje przeprowadzenie referendum o karze śmierci. Pozostałe frakcje i opozycja zgadzają się na to. Nie chcą uchodzić za pobłażliwe wobec morderców i przeciwników woli większości. Referendum daje przewagę zwolennikom kary śmierci i stawia kraj przed wyborem: albo ignorować werdykt obywateli, albo opuścić Radę Europy i Unię Europejską, czego nikt wcześniej nie chciał. To hipotetyczny scenariusz dla Polski, o wiele bardziej realny niż powtórka z brexitu. Według podobnego scenariusza przebiegają obecne konflikty polityczne w kilku kluczowych krajach UE.

Brytania, Polska i Niemcy

W 2015 r. brytyjski premier David Cameron obiecał eurosceptykom w swojej partii przeprowadzenie referendum na temat członkostwa Wielkiej Brytanii w UE, aby zapewnić sobie ich poparcie w wewnątrzpartyjnych rozgrywkach. Był przekonany, że takie referendum skończy się gromkim „tak”, i że będzie po nim premierem z jeszcze silniejszym mandatem. Ale referendum skończyło się na „nie”. Cameron przestał być premierem. Mniejszość w partii, przed którą wówczas ustąpił, dziś jest większością i rządzi krajem.

Nie chodzi o to, że Cameron się pomylił – to każdemu politykowi może się zdarzyć. Chodzi o to, że konflikt w bardzo małej grupie wywołał daleko idące skutki dla całej Europy. Nikt potem nie był już w stanie ich kontrolować.

Cały spór o miejsce Wielkiej Brytanii w UE sprowadzono do prostego podziału na „zostać albo opuścić”. Wybrano więc taki sposób jego rozwiązania, który wykluczył jakikolwiek kompromis, tym bardziej że doprowadzono do skrajnego rozhuśtania opinii publicznej. Politycy obiecali szanować wynik referendum jako wolę narodu, tak jakby ta wola była niezmienna w czasie i niezależna od skutków własnych wyborów.

Warto o tym pamiętać przed referendum, które Polsce zamierza zafundować prezydent. Referendum nie polega na tym, że naród decyduje (większość i tak zazwyczaj nie idzie głosować), lecz na tym, że w najbardziej dla siebie korzystnym momencie rządzący zadają narodowi pytania, które uważają za słuszne. A potem interpretują odpowiedzi i wcielają je w życie tak, jak im się podoba.

W polskich warunkach dzięki referendum rządzący mogą sterować rządzonymi i dostać od nich carte blanche, z pominięciem innych instytucji i opozycji.

Od referendum w Wielkiej Brytanii upłynęły już dwa lata. Ale warto powrócić do tej historii również dlatego, że właśnie teraz w Niemczech, w obrębie małej grupy (liderów partii CDU i jej dotychczasowego bawarskiego partnera CSU) dochodzi do konfliktu, który obie strony sprowadzają do alternatywy między „proeuropejskim multilateralizmem” i „niemiecką własną drogą”. Obie strony próbują rozwiązać go metodami, które wykluczają jakikolwiek kompromis: za pomocą ultimatum i decyzji, kto z głównych antagonistów zachowa twarz i urząd. Czy minister spraw wewnętrznych Horst Seehofer, czy kanclerz Merkel. Niemiecka konstytucja nie pozwala na przeprowadzenie referendum. Dlatego sprawę rozstrzygną intrygi w elitach politycznych. Ale poziom rozhuśtania opinii publicznej jest obecnie podobny jak w Wielkiej Brytanii przed referendum. I obojętnie, jaki będzie wynik, żadnego problemu nie rozwiążą, lecz tak samo jak podczas brexitu, stworzą mnóstwo dodatkowych problemów.

Mała rzecz, nieobliczalne skutki

Istota niemieckiego sporu dotyczy kilku tysięcy imigrantów, którzy rokrocznie trafią do Niemiec, mimo że są już zarejestrowani w innych krajach UE. Niemcy mają prawo ich odsyłać tam, gdzie są rejestrowani, i tak też robią. Jest to jednak kosztowne i trwa długo. Wymaga też współpracy z krajami, które ich rejestrowały (głównie z Grecją, Włochami i Hiszpanią). Dlatego Seehofer chce ich odsyłać już z południowej granicy Niemiec do Austrii (a Austria musiałaby ich albo przyjąć, albo odsyłać dalej do Grecji lub Włoch). Liczba tych przypadków ginie w ogólnej liczbie ok. 80 tys. nowych przybyszy, którzy trafiają rocznie do Niemiec.

Problem jest więc niewielki i jego rozwiązanie – obojętnie w jaki sposób – nie rzutuje ani na globalne trendy migracyjne, ani na politykę integracyjną Niemiec. Prawnie rzecz biorąc, Seehofer może odsyłać już uchodźców z granicy, ale bez naruszenia prawa UE nie może tam wprowadzić kontroli granicznych. A jedno bez drugiego nie ma sensu. Ale o sens już od dawna nie chodzi.

Angela Merkel – w odruchu podobnym do tego, który skłonił Camerona do zgody na referendum – ogłosiła to sporem między „multilateralizmem” i „własną drogą”. Szefostwo CSU tę interpretację przyjęło za swoją. W następnym kroku uzależniła swój los od wyniku negocjacji z innymi przywódcami państw UE – tak jak zrobił to Cameron podczas negocjacji o nowej umowie z UE. Politycy, komentatorzy, media traktują ten spór jako zasadniczy konflikt „za czy przeciw” Unii Europejskiej, „za czy przeciw” multilateralizmowi, „za czy przeciw” zamykaniu granic. To podział, który w niemieckiej polityce dotąd nie istniał. Do pojawienia się Alternatywny dla Niemiec (AfD) w Bundestagu wszyscy zawsze szukali „europejskich rozwiązań”, negocjując je z innymi państwami, ścigając się wręcz o to, kto jest bardziej proeuropejski.


Czytaj także: Donald Tusk: Spieszmy się kochać Unię


Seehofer wprowadził nowy podział: teraz po jednej stronie stoją zwolennicy multilateralizmu i negocjacji, po drugiej zwolennicy narodowych rozwiązań, to znaczy próby zmuszenia innych państw do zmiany swojej polityki: albo pozostałe kraje zgodzą się na system ochrony granic, relokacji i przekazywania imigrantów, albo Niemcy stopniowo wprowadzą kontrole graniczne na swoich granicach. Kaskada podobnych decyzji innych państw spowoduje wtedy pojawienie się kontroli granicznych (zatorów i kolejek) wszędzie. Będzie to oznaczało zapaść systemu Schengen.

Podobne plany krążyły w Niemczech już w 2015 r., ale wtedy nikt nie odważył się na ich realizację. Wobec napływu ponad 800 tys.uchodźców w ciągu kilku miesięcy i braku infrastruktury policyjnej na granicach były one i tak mało realistyczne. Teraz jest inaczej, m.in. dlatego, że jest o wiele mniej uchodźców.

Kiedy liczba przybyszów na granicach była dziesięciokrotnie większa niż dziś, paniki nie było i Niemcy witali ich na dworcach prezentami. Teraz, kiedy napływu już prawie nie ma, wybucha panika, która rozgrzewa opinię publiczną do białości i grozi obaleniem rządu.

Szkoda narodu

Zmiany nastrojów społecznych mogą wynikać z wyobrażonych zagrożeń, to pewne. Od trzech lat „bezpieczeństwo” jest na ustach wszystkich, choć przestępczość w Niemczech maleje znacznie, miasta stają się bezpieczniejsze, a policja skuteczniejsza. Ale o wiele ważniejsze od tych mierzalnych trendów okazało się kilka głośnych zamachów terrorystycznych i kilka morderstw, które łączyło to, że sprawcy byli uchodźcami, ofiarami nieletni, a zbrodnia zdawała się mieć tło seksualne.

Jedna głośna zbrodnia, która nie rzutuje na ogólny trend, może silnie podkopać społeczne poczucie bezpieczeństwa, może wręcz doprowadzić do zaostrzenia prawa i do wiktymizacji całych grup jako kozłów ofiarnych. W krajach demokratycznych, z dużą konkurencją wolnych mediów i silnymi mediami publicznymi, można było takie ataki paniki konfrontować z rzetelną informacją. W erze mediów elektronicznych, internetu i mediów społecznościowych jest to o wiele trudniejsze, bo odbiorcy nie tylko sami decydują o doborze informacji, mogą się też zamykać we własnej bańce medialnej, dobierając tylko takie informacje, które potwierdzają ich stereotypy. Tworzą sobie wtedy świat, w którym np. liczba „odczuwalnych przestępstw” jest o wiele większa niż liczba realnych przestępstw w policyjnych statystykach. Liczba „odczuwalnych uchodźców” może wielokrotnie przerastać statystyki ministerstwa spraw wewnętrznych. Różnicę można sobie tłumaczyć teorią spiskową.

Sprzyjają temu politycy, którzy zamiast wyjaśnić sprawę, domagają się, aby „obawy obywateli brać poważnie”, niezależnie jak dalekie są one od rzeczywistości.

Politycy lubią podsycać takie lęki, domagają się zaostrzenia prawa, które miałoby tym urojonym zagrożeniom zapobiec. Znamy przykłady, kiedy całe plemiona, grupy etniczne i państwa oszukały się same, wmawiając sobie szkodliwe przesądy, na podstawie których podejmowały zbiorowe decyzje przynoszące im szkody. Dzięki metodom demokracji bezpośredniej takie decyzje są podejmowane szybciej i w sposób nieodwracalny.

W wyniku krótkotrwałej, zbiorowej paniki mogą zapaść daleko idące decyzje, których nikt przy zdrowych zmysłach by nie podjął. A już na pewno by nie podjął, gdyby mógł przewidzieć ich skutki. Przypieczętowane plebiscytem stają się nieodwracalną „wolą narodu”, nawet wtedy, kiedy temu narodowi ewidentnie szkodzą.

Jak tnie ostrze noża

W wyniku tej „demokracji dramatu”, jak nazwał to już 16 lat temu belgijski socjolog Mark Elchardus, partie proeuropejskie w Niemczech mogą przyczynić się do rozpadu UE. W Wielkiej Brytanii wszystko odbywało się w ramach demokracji i wśród demokratów. Ale połączenie „demokracji dramatu” z demokracją bezpośrednią w rękach władzy dążącej do autokracji daje jeszcze bardziej piorunujące efekty. Pozwala na likwidację demokracji demokratycznymi metodami i z pełnym poparciem zwolenników demokracji. Kiedy bowiem rząd albo prezydent ogłaszają referendum w kontrowersyjnej, dzielącej obywateli sprawie, to przekierowują skomplikowany i nastawiony na zawieranie kompromisów system polityczny na prosty podział na tych, którzy są za, i tych, którzy są przeciwko. Tego podziału nawet najbardziej zagorzali zwolennicy demokracji nie podważają. Co najwyżej wzywają do głosowania na „nie”, ale sensu plebiscytu nie kwestionują, bo przecież demokratom nie wolno oponować przeciwko demokratycznym procedurom!

Dedykuję to prezydentowi Rzeczypospolitej, ale też wszystkim tym, którzy uważają, że skomplikowane, wymagające kompromisów problemy polityczne, od aborcji przez in vitro aż do uchwalenia nowej konstytucji, można łatwo rozwiązać za pomocą referendów. Mimo najlepszych chęci mogą się nie tylko rozczarować i osiągnąć wynik odwrotny do zamierzonego. Demokratyczni zwolennicy referendów mogą się też obudzić w zupełnie innym państwie i w innym ustroju. Stawiając wszytko na ostrzu noża, można się nieźle pociąć. Propagując demokrację bezpośrednią, demokraci zakładają na siebie pułapkę, w którą z łatwością złapią ich przeciwnicy demokracji.

Od dawna wiadomo było, że posiadanie swoistych hamulców dla władzy wykonawczej i ustawodawczej daje niektórym państwom przewagę w negocjacjach w ramach UE, bo pozwala im się wiarygodnie zasłaniać argumentem, że niekorzystny wynik negocjacji nie będzie potem mógł być wcielony w życie w kraju. Mogą go przecież zablokować silny Trybunał Konstytucyjny albo opozycja za pomocą referendum. W niektórych krajach prowadziło to do dyskusji nad wprowadzeniem referendów w sprawach europejskich (np. w Austrii), w innych (na Węgrzech) do mnożenia takich referendów. W jeszcze innych – np. w Holandii przy ratyfikacji Traktatu Konstytucyjnego UE – uznano za wiążące nawet referendum, które zgodnie z konstytucją było tylko doradcze. Okazało się, że „wola narodu” jest wiążąca i nieodwracalna nawet wtedy, kiedy jest tylko opinią. Dzięki tym krajowym hamulcom mamy dziś UE, która jest mniej zdolna do podejmowania wspólnych decyzji niż kiedykolwiek.

Dobre wieści dla polskiego rządu

Polski rząd nie może się już wiarygodnie zasłaniać oporem Trybunału Konstytucyjnego, kiedy chce blokować decyzje Brukseli – a wobec olbrzymiego poparcia dla UE w Polsce tylko polityczny samobójca może chcieć przeprowadzić referendum na temat udziału w UE. Ciężar blokowania niechcianych decyzji w Brukseli spoczywa teraz na ministrach i na premierze. Mogą tam robić, co im sumienie albo centrala partii nakaże, ale z bardzo słabych pozycji.

Dotąd sprawy europejskie w większości krajów europejskich nie były kontrowersyjne, a elity mogły pracować nad rozszerzeniem i pogłębieniem integracji nawet przy niesprzyjających nastrojach. Istniało bowiem coś w rodzaju cichego przyzwolenia. To się zmieniło dramatycznie podczas kryzysu strefy euro, kiedy Europa spierała się, czy ratować Grecję. Teraz mamy podobny spór o politykę wobec migracji, ale w o wiele mniej sprzyjających warunkach. Na Stany Zjednoczone (które uczestniczyły w ratowaniu Grecji) nie ma co liczyć, obecny prezydent jest zdeklarowanym przeciwnikiem integracji, zwolennikiem protekcjonizmu i wydał UE wojnę handlową. Wielka Brytania jest zajęta brexitem i jego skutkami.

Niemcy, tradycyjny moderator konfliktów w UE, odpadają na wiele miesięcy lub nawet na lata, bo w warunkach rozbratu części elity politycznej z multilateralizmem żaden rząd nie będzie w stanie odgrywać roli arbitra w UE, obojętnie, kto będzie kanclerzem i w jakiej koalicji.

Stąd dobre wiadomości dla polskiego rządu. I złe dla Polski. Za rok zapanuje inny układ w Komisji Europejskiej i w Parlamencie. Ugrupowania prawicowo-populistyczne i eurosceptyczne mogą uzyskać negatywną większość, która pozwoli im blokować decyzje (ale nie pozwoli na podejmowanie wspólnych decyzji przeciwko innym), albo mniejszość blokującą. W skrajnym przypadku komisarzem odpowiedzialnym za kwestie praworządności może być wtedy zausznik Jarosława Kaczyńskiego i Viktora Orbána.

Jedyna instytucja, która może się wtedy jeszcze poważnie zajmować praworządnością w Polsce, to Trybunał Sprawiedliwości – jeśli ktoś uprawniony odważy się tam złożyć skargę. W obliczu wojny handlowej między Stanami i resztą świata, brexitu, spięć w obrębie strefy euro i rozpadu strefy Schengen, nikt nie będzie wyręczać polskiej opozycji w walce o praworządność, dopóki ona sama się nie zjednoczy.

Z tego wynika druga dobra wiadomość dla polskiego rządu: ze słabymi, niezdolnymi do podejmowania decyzji instytucjami UE przyjdzie czas, kiedy Komisja będzie siedzieć cicho, Parlament Europejski będzie się tylko kłócił, a Trybunał Sprawiedliwości zostanie zatkany wielką liczbą wzajemnych skarg instytucji i państw.

Zła wiadomość dla Polski brzmi tak: taką Europę jest bardzo łatwo rozgrywać Rosji, Stanom Zjednoczonym i Chinom. W takiej Europie, która nie podejmuje decyzji i gdzie strefa Schengen (w dalszym planie także Wspólny Rynek) przestaną funkcjonować, płatnicy netto nie będą mieli już powodu płacić na rzecz mniej zasobnych członków.

To nie musi być zła wiadomość dla rządu, bo po pierwsze, wraz ze zniknięciem funduszy europejskich znikną też możliwości wywierania presji przez Unię.

Po drugie, jak pokazują liczne przykłady w Afryce, Chiny też są gotowe opłacić dostęp do rynków innych krajów inwestycjami w infrastrukturę i kredytami – nie stawiając politycznych warunków. W takim świecie zewnętrzne naciski na przestrzeganie zasad praworządności, praw człowieka i demokracji stają się bezskuteczne. Rząd, który nie zamierza ich respektować, będzie mógł zawsze uciec przed finansowymi, dyplomatycznymi i ekonomicznymi konsekwencjami swojej polityki wewnętrznej pod skrzydła Chin lub Rosji. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor nauk społecznych na SWPS Uniwersytecie Humanistyczno–Społecznym w Warszawie. Bada, wykłada i pisze o demokratyzacji, najnowszej historii Europy, Międzynarodowym Prawie Karnym i kolonializmie. Pracował jako dziennikarz w Europie środkowo–wschodniej, w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2018