Planeta własnego wyrobu

Ewa Bińczyk, filozofka: Mówienie, że na ratowanie Ziemi jest już za późno, paraliżuje. A my nie potrzebujemy wehikułów czasu ani geoinżynierii. Mamy opracowane proste rozwiązania. Musimy tylko zacząć je wdrażać.

15.10.2018

Czyta się kilka minut

 / JONAS GRATZER / GETTY IMAGES
/ JONAS GRATZER / GETTY IMAGES

ADAM ROBIŃSKI: Nazwijmy parę faktów po imieniu. W świecie nauki panuje zgoda co do tego, że za współczesne zmiany klimatu na Ziemi odpowiada człowiek.

DR HAB. EWA BIŃCZYK: Tak. 97 proc. klimatologów jest tego pewnych. Odłamowcy to margines. Nie możemy mówić o istnieniu żadnej kontrowersji. Jesteśmy świadkami zmian klimatycznych wywołanych działalnością człowieka.

Naukowcy już od dawna nie pytają „czy”, tylko zajmują się badaniem skutków tych procesów.

Przy czym w debacie o antropocenie wyłania się więcej wątków. Dominuje zmiana klimatu, ale mowa jest też o przekroczeniu granic planetarnych, zanieczyszczeniu gleb, zakwaszeniu oceanów, wymieraniu gatunków. Mówi się o destrukcji systemów planetarnych lub wytrącaniu ich z równowagi charakterystycznej dla holocenu, a więc poprzedniej epoki geologicznej.

Fakt drugi: według Międzyrządowego Panelu ds. Klimatu przy ONZ (IPCC), wzrost średniej temperatury na Ziemi o 2 st. Celsjusza oznacza 50 proc. szans na przekroczenie owych granic planetarnych, czyli policzalnych parametrów, których naruszenie grozi destabilizacją planety. Klimatolodzy twierdzą, że nie da się już tego uniknąć. Racja?

W debatach badaczy z najróżniejszych dziedzin owe 2 st. C pojawiają się nieustannie.

Ale mówi się, że i 4 st. C nie są kwestią odległej przyszłości. Niektóre instytucje szacują, że przekroczymy próg 4 st. C około 2070 r. Jeśli więc dalej będziemy robić to, co robimy dziś, katastrofa klimatyczna będzie niewątpliwie problemem pokolenia pana dzieci.

Fakt trzeci: świat nie robi dziś nic, by temu zapobiec. Protokół z Kioto z 1997 r. okazał się nieskuteczny, z postanowień paryskich z 2015 r. wycofały się już USA Donalda Trumpa.

Z dzisiejszego punktu widzenia mamy fiasko działań na rzecz realnej, skutecznej, dającej nadzieję polityki niskoemisyjnej.

Paryskie porozumienie klimatyczne jest wspaniałym, pięknie napisanym dokumentem. Jego lektura pozwala choć na chwilę poczuć się dumnym z ludzkości. Ludzie płakali ze wzruszenia, gdy je podpisywali. Są tam wątki genderowe, jest obietnica wspomagania finansowego krajów rozwijających się przez kraje bogate. Ale to, co dzieje się za prezydentury Trumpa, to ogromny krok wstecz. Tak jakby Amerykanie odwrócili się od innych narodów. Panuje impas.

Choć otaczają nas slogany mówiące o zrównoważonym rozwoju, a Unia Europejska nie wypuszcza dokumentu, w którym nie byłoby o nim mowy, nijak się to jednak nie przekłada na ograniczenie konsumpcji i zmianę stylu życia, który prowadzimy, a który wiedzie do wysokich emisji.


CZYTAJ TAKŻE:

ZMIERZCH EPOKI CZŁOWIEKA: Kilka najbliższych lat będzie najważniejszych w historii ludzkiej bytności na Ziemi. Katastrofa klimatyczna nie będzie długotrwałym procesem. Po przekroczeniu punktu krytycznego nasz świat po prostu runie. Jego los decyduje się teraz – pisze Adam Robiński.


Od kiedy jesteśmy świadomi problemu?

To dobre pytanie. Już w XIX wieku, gdy pojawił się przemysł np. farbiarski, zaistniała wraz z nim refleksja intelektualistów, że za szybko wycinamy lasy. Wątek deforestacji był głośno omawiany w Anglii i we Francji. Już wtedy mówiono, że wpływ człowieka jest zbyt nasilony, że nie można ogołacać całych krain. Mieszkańcy okolic miast, w których – jak np. w Manchesterze – rozwinął się choćby przemysł włókienniczy, widzieli na własne oczy, jak wpływa na rzeki czy zatoki.

Naprawdę niepokojąco zaczyna się robić wraz z tzw. Wielkim Przyspieszeniem. Chodzi o czas po II wojnie światowej, kiedy nasiliły się procesy globalizacji, handlu międzynarodowego, a świat zaczął coraz więcej produkować i coraz ostrzej konsumować. I tym samym zanieczyszczać.

Dlaczego Międzynarodowa Komisja Stratygrafii wciąż nie może dojść do ładu z pojęciem antropocenu? Nadal nie zostało ono wpisane do tabeli stratygraficznej, jest więc ciągle pojęciem bardziej publicystycznym niż geologicznym.

Środowisko stratygrafów jest bardzo konserwatywne, nie do przyjęcia jest dla niego skala czasowa, o której mówimy. Geologia i stratygrafia operują setkami tysięcy, milionami lat, a my spieramy się dziś o dekady. Przejście od milionów lat do dziesięcioleci jest dla nich szokującą propozycją. Ale dziś merytorycznie uzasadnioną. W 2016 r. Grupa Robocza ds. Antropocenu na Międzynarodowym Kongresie Geologicznym zarekomendowała komisji ostateczne uznanie pojęcia antropocenu.

Dlaczego nadanie tej etykiety jest tak ważne? Czy zajmowanie się terminologią nie odwraca uwagi od meritum?

Nieważna jest sama nazwa, czy będzie to antropocen, anglocen czy kapitalocen. Ważne, że spór się toczy, bo nadaje rozgłos problemowi. Żyjemy w bezprecedensowym czasie. Mówimy o egzystencjalnym lęku, epoce nieodwracalnych strat. Każdego dnia tracimy szanse na to, by odwrócić bieg spraw.

„Antropocen” ma dla Pani wyłącznie negatywne konotacje?

Za dużo w nim anthropos, ciągle mówimy tylko o człowieku. Ale to lepsze niż nic. Alternatywne nazwy też mają swoje wady: kapitalocen zupełnie gubi wymiar planetarny i nadzieję na przebudzenie się całej ludzkości. Z kolei kolejną wadą pojęcia „antropocen”, czyli „epoki człowieka w ogóle”, jest to, że odpowiedzialność za kryzys środowiskowy zrzuca ono na wszystkich ludzi. To bardzo niesprawiedliwe wobec tych, którzy do zmian klimatu przyczynili się najmniej lub wcale.

Mówimy „my”, mając na myśli cały gatunek ludzki. W książce „Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu” podkreśla Pani, że to przekłamanie.

Na Ziemi żyje dziś 7,4 mld ludzi, z czego miliard najuboższych nie emituje do atmosfery niemal nic. Ci ludzie nie konsumują, ich ślad węglowy jest zerowy. Radykalne zmiany stylu życia muszą zajść w społeczeństwach zachodnich. Dobrze odżywionych, konsumujących dobra produkowane na całym świecie. Transport międzynarodowy, z którego jesteśmy tak dumni, to jeden z największych emiterów dwutlenku węgla. Gdyby potraktować go jako kraj, byłby szóstym największym producentem CO2 na Ziemi. Gdyby więc styl życia 20 proc. najbogatszych mieszkańców planety się zmienił, to byłaby szansa – no właśnie, na co? Celem walczących ze zmianą klimatu nie jest powrót do stanu sprzed epoki industrialnej. Na to jest już od dawna za późno. Przez kolejne 100 tysięcy lat będziemy odczuwać skutki tego, co już wyemitowaliśmy do atmosfery. Możemy je jedynie łagodzić, z pokorą i przezornością.

Patrzenia na świat z punktu widzenia człowieka nie unikniemy.

Kołakowski pisał, że nie ma studni tak głębokiej, żeby człowiek zaglądając do niej nie zobaczył na dnie własnej twarzy. Jesteśmy przesiąknięci swoimi wartościami i nawet mówiąc o ocaleniu Ziemi, mówimy przecież o takim świecie, który nam odpowiada.

Cały czas tkwimy w antropocentryzmie. Ale nie bądźmy w nim aroganccy. Mając wiedzę o skali destrukcji, której dokonujemy, spróbujmy zlokalizować granice arogancji. Zostawmy tylko tyle antropocentryzmu, na ile możemy sobie pozwolić.


TAKI MAMY KLIMAT: Rząd przedstawił trzeźwą diagnozę skutków zmiany klimatu, ale wciąż nie ma strategii, jak jej przeciwdziałać. Walka ze smogiem nie musi oznaczać, że będziemy emitować mniej dwutlenku węgla. Tekst Piotra Siergieja.


W Chile pojawił się pomysł ochrony rzek poprzez nadawanie im osobowości prawnej. To właśnie niearogancki antropocentryzm?

To ruch w bardzo dobrą stronę. Czynniki pozaludzkie, inne gatunki czy wartościowe ekosystemy powinny być traktowane jak podmiot posiadający prawa. A one powinny się stać częścią regulacji środowiskowych i przede wszystkim modeli gospodarczych. Te współczesne są ślepe na to, że gospodarka potrzebuje zasobów odnawialnych. A żeby się odnawiały, musimy im to umożliwić. Nie możemy więc takich pomysłów wyśmiewać. Powinniśmy uczynić np. Puszczę Białowieską podmiotem prawa.

Kto będzie bronił tych praw?

Wiadomo, że puszcza nie przemówi w swoim imieniu. Ale już rzecznicy środowiskowi, za którymi stałoby prawo, mogliby wprowadzić reprezentację ekosystemów na arenę międzynarodową. To się dziś wydaje bardzo odległe, ale ludzie nie są całkiem obojętni na kwestie zmian klimatu. Psychologia klimatyczna bada postawy obywateli w różnych krajach. Robią to choćby moi koledzy z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Świadomość problemu jest bardzo duża. Generalnie ludzie są prośrodowiskowi. Tylko nie bardzo wiedzą, co mają robić. Na kogo naciskać. Na kogo głosować. Sama nie mogę zrozumieć, dlaczego w Polsce nie ma partii, która z postulatami proekologicznymi przejęłaby władzę. To logiczne z punktu widzenia racjonalności człowieka.

Temat ochrony środowiska w partyjnych programach pojawia się incydentalnie.

Demokracja to system naczyń połączonych. Z tym rzekomo najlepszym systemem, jaki znamy, na pewno coś jest nie tak. Nie generuje długofalowego impulsu planowania i troski o dobro wspólne w zakresie szerszym niż nasze zyski, inwestycje, miejsca pracy tu i teraz. Partie polityczne chcą przetrwać tylko cztery lata.

Powtarzana data 2050 roku kiedyś była bardzo odległa, dziś jest bliska.

A w dyskusji pojawiają się też daty bliższe. Choćby całkowite roztopienie się Arktyki latem, szacowane na lata 2020-30. Musimy pamiętać, że raporty IPCC są ostrożne. A i tak przerażające. Rozwój wydarzeń pokazuje zaś, że zmiany następują szybciej, niż je prognozowano. Mówienie, że i tak jest już za późno, paraliżuje. Jest trochę tak, że im człowiek bardziej zajmuje się tematyką antropocenu, tym bardziej popada w marazm. Bo jeśli jest za późno, to nie ma sensu się wysilać.

Oczekujemy na koniec?

Tak, mamy tendencję do melancholii, nostalgii, godzenia się z tym, że jako ludzie nie zasługujemy na ratunek. Dlatego nazywam optymistów klimatycznych desperatami. Oczekiwanie, że jako cywilizacja zmienimy się po kolejnej wielkiej katastrofie, nie brzmi jak optymizm.

Brzmi jak noworoczne postanowienie.

Debata o zmianach klimatycznych ma wymiar eschatologiczny: u kresu czasu patrzymy na samych siebie i oceniamy, jaki był sens tego wszystkiego. Dokąd dotrwaliśmy? Kim jesteśmy? Właśnie dlatego jestem zdumiona, że tak mało filozofów zajmuje się dziś tematyką zmiany klimatu. Ludzkość nie stała jeszcze przed tak wielo­aspektowym problemem. Jest zarazem przyrodniczy, polityczny, etyczny, religijny i ekonomiczny. Papież ­Franciszek w encyklice „Laudato si” podkreśla, że nierówności ekonomiczne, problemy ­przyrodnicze i polityka są ze sobą sprzężone, tworzą gęsty galimatias, który prowadzi do katastrofy. Kim więc my jesteśmy, że na to pozwalamy?

Sama również bywam zdegustowana ludzkością. Podczas otwartych wykładów słyszę czasem, że przeniesiemy się na Marsa i po kłopocie. To oburzająca idea. Nie mamy moralnego prawa zasiedlać innych planet, dopóki nie zrobimy porządku na własnej.


KS. ADAM BONIECKI: Jeśli za trzydzieści kilka lat spadną na mieszkańców Ziemi trudne do wyobrażenia kataklizmy, jeśli to zagraża wszystkim mieszkańcom „wspólnego domu”, Ziemi, to jaki sens mają wojny, bezwzględna i okrutna rywalizacja gospodarcza, wynoszenie się jednych nad drugich?


Są jakiekolwiek powody do optymizmu?

Mało, ale są. Jest przykład Protokołu Montrealskiego z 1987 r. jako skutecznej reakcji świata na problem dziury ozonowej. Udało się uzyskać globalną, solidarną reakcję. Ale historycy zaraz studzą głowy, tłumacząc, że freony wyszły z użycia, bo chemiczny koncern DuPont wiedział już, jak produkować lodówki bez freonów, i jak na tym znowu zarobić. Sukces możliwy był tylko dzięki temu, że koncern znalazł nowe źródło zysków.

Jestem akademiczką, rzadko wychodzę na ulicę protestować. I dlatego mam ogromny szacunek dla tych, którzy to robią. Obserwując działaczki i działaczy na rzecz środowiska widzi się ich dużą frustrację i to, że odchodzą od działań na skalę państwową do spraw lokalnych, co zwiększa ich skuteczność, ale jest dużą stratą z punktu widzenia wyzwań stojących przed całą ludzkością. Tak czy inaczej, to właśnie w aktywistach i młodych ludziach jest nadzieja. Tylko że zderzają się oni z geopolityką i mechanizmami finansowymi sprzyjającymi przemysłowi paliwowemu. Według noblisty Josepha Stiglitza w USA na każdego kongresmena przypada sześciu lobbystów. To już nie jest demokracja, tylko forma plutokracji. Rządy najbogatszych. Prawo jest pisane pod koncerny wydobywcze, energetyczne i motoryzacyjne.

Skoro w nauce nie ma kontrowersji co do przyczyn zmian klimatycznych, to kiedy pojawiły się one w przekazie medialnym?

To nie jest pierwsza sfabrykowana kontrowersja w historii. W podobny sposób funkcjonowało kwestionowanie tezy o szkodliwości azbestu, a potem palenia i biernego palenia. Dzięki procesom sądowym w USA, które przegrał koncern Philip Morris, wiemy, że koncerny tytoniowe sponsorowały produkcję wątpliwości wobec tezy o szkodliwości palenia. Przemysł tytoniowy już w latach 50. XX w. wiedział, że palenie szkodzi, a jednak cały czas sponsorowano quasi-naukowców, którzy podważali wiarygodność danych empirycznych. Współczesne studia nad nauką i technologią badają wszelkie naukowe kontrowersje. Obserwują ich dynamikę. Dzięki niemu jesteśmy w stanie wyłapywać kontrowersje sfabrykowane. Takie, którym ktoś pomógł.

W swojej książce wymienia Pani konserwatywne instytuty badawcze i think-tanki typu Heartland Institute czy Cato Institute – jako sponsorowane przez przemysł paliwowy.

To profesjonalni handlarze kontrowersjami. Firmy, które kiedyś pracowały dla koncernów tytoniowych, dziś robią to samo dla przemysłu paliwowego. Kontekst amerykański jest nam najlepiej znany, bo mamy najwięcej źródeł. Temat zmian klimatycznych zgłaszany był tam do Kongresu już w latach 50. jako poważne zagrożenie cywilizacyjne. To były jeszcze spekulacje, bo nie mieliśmy profesjonalnych narzędzi, klimatologia rozwinęła się dopiero dzięki rozwojowi komputerów i instrumentów pomiarowych. W tamtych czasach opór przeciwko regulacjom środowiskowym związany był z lękiem przeciwko jakimkolwiek odgórnym nakazom. Wie pan, kim jest arbuz?

Nie wiem.

Arbuzy to ci, którzy tylko z wierzchu są zieloni, a w środku czerwoni. Komuniści. Tak się mówiło. Jeśli ktoś podkreślał zagrożenia środowiskowe, musiał być komunistą. Podobne mechanizmy psychologowie znajdują w Polsce. Zazwyczaj osoby niechętne regulacjom prośrodowiskowym są niechętne silnemu państwu. A my potrzebujemy nawet nie jednego silnego państwa, tylko ich absolutnej solidarności.

Prześledźmy więc argumenty bagatelizujące problemy antropocenu. Choćby oświeceniową wiarę w kolejne pokolenia i to, że dzięki dalszemu postępowi unikną katastrofy klimatycznej.

Na wykładach pokazuję rysunek. Przyszłość, rok 2100, może 2150, nieważne. Ludzkość buduje wehikuł czasu. Podpis głosi: „jak stworzymy ten wehikuł, to cofniemy się do 2018 roku i wprowadzimy podatek paliwowy”. Bo my nie potrzebujemy wehikułów czasu, geoinżynierii, transhumanizmu. Mamy opracowane proste rozwiązania, musimy tylko zacząć je wdrażać.

Argument drugi: ludzkość ma ogromną zdolność adaptacji, więc poradzi sobie w nowych realiach.

Z niego najbardziej drwią badacze nauki o systemie Ziemi, która jest w samym centrum debaty o antropocenie. Oni patrzą na planetę jak na zintegrowane, sprzężone ze sobą układy. I wykazują, że skala tych interwencji – wykorzystanie zasobów wody pitnej, chemiczne zanieczyszczenia, wyprowadzenie oceanów ze stanu równowagi, zaburzenie prądów oceanicznych – jest taka, że nie mamy szans na adaptację. Po przekroczeniu punktu przełomowego kaskada konsekwencji w nieprzewidywalny sposób odbije się na całej planecie. Utracimy stabilną równowagę warunków życia, które znamy z holocenu. To warunki, do których przystosowane są nasze rośliny. Ludzka zdolność adaptacji ma swoje granice. Nawet jeśli nasza kreatywność sięgnie zenitu, nie przeskoczymy pewnych spraw, takich jak dostęp do wody pitnej. Pytanie brzmi też, jaka jest stawka w grze. Czego się boimy? Utraty tego, co znane. Nieodwracalności. W nieodwracalny sposób stracimy wszystkie rafy koralowe. Ktoś powie „co z tego”, ale to utrata ontologiczna. Świat z rafami i świat bez raf to są dwa różne światy.

Będziemy więc żyli na innej planecie.

Planecie własnego wyrobu. Ten lęk związany jest też z utratą znanego nam ładu polityczno-gospodarczego. Bo nawet jeśli jakiś odsetek ludzkości będzie w stanie przetrwać, to w jakich warunkach? Chodzi zatem o lęk przed barbaryzmem i militaryzmem.

Zapytam jak zagubiony człowiek filozofkę: jak być człowiekiem w czasach antropocenu?

No i teraz przechodzimy do trudnych pytań. Przemyśleć na poważnie zmianę stylu życia. Chodzić na głosowanie i nie popierać tych partii, które w ogóle nie poruszają tematów środowiskowych. Zostaje margines, ale to nic. Odmieńmy to. Poza tym trzeba rozważyć redukcję czerwonego mięsa w diecie, przesiąść się na rower, zrezygnować z turystyki lotniczej. I równocześnie mieć poczucie, że to za mało. Nie ma co obwiniać jednostek. Indywidualnie możemy niewiele. Myślenie o wspomnianych problemach w kategoriach jednostkowych jest utopijne.

Czyli jesteśmy skazani na porażkę.

Nie do końca. Nie jesteśmy ślepcami we mgle. Rozumiemy, co jest nie tak i kto nami manipuluje.

Autorytet nauki ma wymiar instytucjonalny. Dziś łatwo sprawdzić, kto jest wiarygodny, a kto nie. I nauka daje nam recepty. Czasopismo „BioScience” w 2017 r. opublikowało list podpisany przez 15 tys. badaczek i badaczy z całego świata. Tych podpisów ciągle przybywa. Nazywa się on „Drugim ostrzeżeniem naukowców świata dla ludzkości”.

Pierwsze ostrzeżenie było kiedy?

W 1992 r. W jednym i drugim przypadku za ostrzeżeniem idą recepty. Przede wszystkim naukowcy nawołują, byśmy przestali subsydiować paliwa kopalne. Odeszli od nich całkowicie. Zalesiali i tworzyli rezerwaty. Odeszli od konsumpcji mięsa. Ograniczyli rozrodczość. Problemem jest to, że nie słuchamy naukowców.

Są też wizje innego ładu gospodarczego, innego pojmowania pojęć nowoczesności, rozwoju, dobrobytu. Znajdują się na marginesach ekonomii, ale istnieją. Jak ruch postwzrostu, który mierzy się z pytaniami o to, jak przemeblować nasz świat z korzyścią dla wartości takich jak czas wolny, wspólnotowość, szczęście. Do szczęścia potrzebujemy relacji, a nie dóbr materialnych. Przebudowa naszych światów społecznych to najlepsza odpowiedź na problem zmiany klimatycznej i związanej z nią potrzeby redukcji emisji. Klimatyczne korekty kapitalizmu powstają i trzeba je nagłaśniać.

Nie boi się Pani, że za dziesięć lat siądzie przed Panią inny dziennikarz i będzie musiała mu Pani powtórzyć to samo?

Nie, bo widzę postęp. Jeszcze pięć lat temu spierałam się ze wszystkimi, że w ogóle jest jakiś problem. To już jest na szczęście za nami. Udało się zdemaskować działania dezinformacyjne branży paliwowej. Jesteśmy krok do przodu. Musimy tylko zacząć wreszcie słuchać naukowców. ©

FOT. UMK

DR HAB. EWA BIŃCZYK jest profesorem Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, kierownikiem tamtejszego Zakładu Filozofii Nauki. Zajmuje się współczesną filozofią nauki i techniki, studiami nad nauką i technologią, a także socjologią wiedzy naukowej. Niedawno ukazała się jej książka „Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu” (PWN).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2018