Płacz na „Wałęsie”

Płakałam na „Wałęsie”, bo moje ciało przypomniało sobie grudzień ʼ70, sierpień ʼ80, grudzień ʼ81, trzecie maje z lat 80. Uświadomiłam sobie, że rok 1980 to moja historia założycielska, moje pokoleniowe Powstanie Warszawskie.

21.10.2013

Czyta się kilka minut

Nie płaczę w kinie, przecież wiem, że to nie naprawdę. Tym razem czułam od początku, że nie powstrzymam wzruszenia, nie przestanę aż do napisów. Gdyby pozostać przy twierdzeniu: film, który działa, jest wielką sztuką – „Wałęsa, człowiek z nadziei” Andrzeja Wajdy byłby jednym z największych filmów, jakie widziałam w ostatniej dekadzie. W trakcie oglądania okazało się, że poprzedni „Ludzie z...” należą do wąskiej grupy moich wyciskaczy łez, jednak mają mniejszą siłę. Dlatego w trakcie, bo Wajda pięknie sam je cytuje. Słabsze oddziaływanie wyjaśnia kalendarz: w „Człowieku z żelaza” i „Człowieku z marmuru” opowiedziane zostały czasy, które w najlepszym razie mogę uznać za prehistorię mojego osobistego kalendarza.

Niestety, nawet w ataku wzruszenia włączam analizę dzieła, taki mam spadek po formalnych studiach w okresie panowania późnego strukturalizmu i latach bycia akademiczką fazy krytycznej. Powiem więc od razu: film Wajdy wzruszył mnie przez aluzję do „tamtych czasów”, wziął mnie przez moją własną pamięć, zdeponowaną w ciele, nie w głowie. Potem głowa dokonała bolesnej dla filmu korekty.

Płakałam na „Wałęsie”, bo moje ciało przypomniało sobie najpierw grudzień ’70, a potem sierpień ’80, grudzień ’81, trzecie maje z lat 80. Wszystko naraz wyświetliło mi się przez archiwalne zdjęcia, ale i przez obraz mieszkania Wałęsów, przez jego rajd z dziecinnym wózkiem po robotniczej dzielnicy. Sceny walk ulicznych i strajkowego tłumu, wychodzenie Wałęsy przed ludzi... Każda z tych rzeczy, jak u Wajdy, patetyczna i piękna, szarpała mnie od środka. Wzruszałam się, w pewnym sensie podkradając pasmo nadawcze, ponieważ wszystko, co pamiętam, rozgrywało się w Szczecinie – tymczasem film opowiada historię skoncentrowaną tylko na metamorfozie robotnika w męża stanu, budując dla niego wyizolowaną przestrzeń.

Pisano o tym, więc tylko wspomnę i dodam od siebie – szkoda, że nie wiadomo, jak mają na imię towarzysze Wałęsy i jego dzieci. Ja żałuję utrwalenia przez film i tak dość powszechnego przekonania, iż Polskę zmieniło Trójmiasto. Ból, łzy i dzielność ludzi walczących w innych miejscach pozostaną w cieniu. Niesie to praktyczne skutki: właściwie tylko Trójmiasto ma środki polityczne i finansowe na upamiętnianie przeszłości. Gdzie indziej, także w Szczecinie, trzeba walczyć o okruchy. Film Wajdy kończy podział symbolicznego tortu, uczniowie będą się na nim uczyć najnowszej historii. W pamięć zapadną im frazy: „stanęło Mazowsze”, „górnicy są z nami”, „stoi całe Wybrzeże” – poświadczające siłę herosa, włączającego i wyłączającego kraj. Będą się dziwić śmieszności tego olbrzyma.

Jeśli był taki wielki – a moim zdaniem był, choć oczywiście nie działał w pojedynkę – po co go tak nachalnie bronić i zaraz potem ośmieszać?

Wajda broni go najdobitniej na początku, wprowadzając motyw lojalki. Wszystko w tej sprawie zostaje pokazane dosłownie i dobitnie powtórzone, zawisając echem nad kilkoma scenami filmu. Podpisanie na początku zamienia się w uparte niepodpisywanie później. Nie widać w tym żadnego dramatu moralnego, dramatu wyboru – raczej „chłopski rozum”: co raz źle zrobiłeś, tego nie powtórzysz.

Jednak ten, dość prosty, wywód na temat „Bolka” ma swe walory: w końcu film powinni obejrzeć i ci, którzy łatwo wydają wyroki, a nic nie wiedzą o przeszłości. Scena na komisariacie, przemoc, zalążki konspiracji – są to sprawy, o których film niewiedzącym dużo mówi. Osłonięty przed głosami zza kadru, Wałęsa jest jednak niestety śmieszny, wydany na pastwę widzów. Robert Więckiewicz – aktor z pewnością wybitny – korzysta tym razem niemal wyłącznie ze środków komediowych.

Rozmawiałam o grze Więckiewicza z wieloma osobami, czytałam komentarze zachwyconych widzów. Brzmią zwykle – film zbyt czytankowy, ale Więckiewicz okazał się lepszym Wałesą od Wałęsy, chociaż byłemu prezydentowi się nie podobał. Dziwi to kogoś? Lech Wałęsa zobaczył na ekranie świetnie skrojoną własną karykaturę. Nie chodzi o podobieństwo fizyczne, którego uzyskanie jest godne podziwu. Chodzi o naśladowanie głosu i sposobu mówienia, znane raczej z kabaretu niż kina biograficznego. Zwłaszcza w tym przypadku, w którym charakterystyczne emploi postaci wprowadza w konfuzję, nie przypomina bowiem typu „mąż stanu”, szarża na podobieństwo była moim zdaniem decyzją osłabiającą film. Ludzie bowiem będą w kinie śmiać się, a w najlepszym przypadku budować poczucie własnej wyższości – kto bowiem wymawia jak Wałęsa, mędrkuje jak Wałęsa? I patrzcie, mur przeskoczył.

Jest także kłopot z melodramatycznym rysem tego filmu, czyli prowadzeniem motywacji między rodziną a sprawą. Sprawdzony w hollywoodzkim kinie sposób opowiadania o tyle tu nie działa, że Agnieszka Grochowska niewiele dostała do zagrania, głównie kroi chleb i powstrzymuje wybuch pretensji. Związek między parą jest raczej umowny, nie wiadomo, skąd przybywa w ich domu dziecko po dziecku. Oczywiście nie postuluję zrobienia filmu o prywatności Wałęsów, ale nie przekonuje mnie wykorzystanie tej prywatności w filmie Wajdy. Koncepcja „nie chcem, ale muszem”, zostawianie żonie obrączki i zegarka, kupowanie chleba po drodze z zebrania z opozycjonistami – wszystko to ciekawe ornamenty i wskazówka, że Wałęsa był w środku człowiekiem domowym i tylko wyzwania historii zmusiły go do działania. Otóż sprawy domowe na tamtym etapie nie były pierwszoplanowe, czasy były mocno patriarchalne, miłość rodzinna nie zatrzymywała ojców rodzin w kapciach. Napisała o tym Danuta Wałęsa, są i inne na ten temat wspomnienia kobiet.

Mimo wszystko płakałam. Uświadomiłam sobie, że rok 1980 to jest moja historia założycielska, moje pokoleniowe Powstanie Warszawskie. W 1970 r. miałam zaledwie 7 lat, jakieś rozmazane powidoki płonącego Wojewódzkiego Komitetu PZPR mogę w sobie wyświetlić. Rok 1980 i następne, stan wojenny i uparte wychodzenie na ulice 13 grudnia oraz 3 maja. Wszystko to, brama stoczni szczecińskiej, ZOMO, ucieczki przez podwórka, znane tylko mieszkańcom dzielnicy. Strach, rozpacz i duma. Do opowiedzenia tego Wajda jest reżyserem doskonałym, nikt jak on nie potrafi zagrać na nutach duszy, patetycznie i nostalgicznie, wydobywając z rzeczywistości elementy konkretne, polityczne, a czasem trywialne.

Mogłam w kinie płakać, chociaż moja pamięć została z filmu wykreślona, nie jest nawet tłem. W porządku, wiem przecież, że to film o Lechu Wałęsie, nie o całym procesie dochodzenia do wolności. Jeśli jednak mam oddać ten mój kawałek historii jako suplement czegoś większego, wolałabym, żeby Więckiewicz zdecydowanie pozostał przed granicą parodii, którą w wielu miejscach bez trudu przekracza. Jakoś boimy się zrozumieć, co i jak się stało, wolimy uśmierzyć dezorientację opowieścią życzliwą, a miejscami nawet śmieszną. W porządku. Jak zwykle – w głównonurtowym kinie można pożywić się ukradkiem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2013