PiS w Brukseli, czyli walka z cieniem

Jarosław Kaczyński traktuje Europę jako podmiot wrogi, działający metodycznie wedle szkodliwego dla Polski planu. Tymczasem najważniejsze zdarzenia na kontynencie świadczą o czymś przeciwnym.

15.01.2018

Czyta się kilka minut

Angela Merkel, Lech Kaczyński, Gordon Brown i Donald Tusk, Bruksela, marzec 2009 r. / UPPA / PHOTOSHOT / REPORTER
Angela Merkel, Lech Kaczyński, Gordon Brown i Donald Tusk, Bruksela, marzec 2009 r. / UPPA / PHOTOSHOT / REPORTER

Rekonstrukcja rządu miała być gestem władz polskich w kierunku Brukseli, zaproszeniem do zaprzestania wymiany ciosów, której żadna ze stron nie jest w stanie wygrać. Komisja Europejska nie nałoży na Polskę sankcji, bo nie znajdzie jednomyślności w Radzie Europy. Rząd nie przekona Komisji, że wprowadza reformy sądów zgodnie z prawem, bo faktycznie co najmniej w kilku punktach je łamie.

Ale nie o prawo tu chodzi, tylko o politykę, a jeszcze ściślej: o wizerunek. Najbliższe miesiące to będzie praca nad tym, jak z Polski – państwa, które lekceważy własne prawo i unijne zobowiązania – uczynić być może krnąbrnego, ale jednak wiarygodnego partnera. By uciszyć głosy porównujące Polskę do Rosji Putina i Turcji Erdoğana. Ta zmiana wizerunkowa nastąpi tylko wtedy, kiedy obie strony – Polska i KE, a w jej tle najsilniejszy członek Unii, czyli Niemcy – zrobią krok do tyłu i uznają, że warto. Nie zmieni to zasadniczo istoty sporu w dziedzinie reformy sądownictwa, jednak pozwoli go wyciszyć i być może znaleźć kompromis w jego rozwiązaniu.


Czytaj także: Andrzej Stankiewicz o rekonstrukcji rządu - rewolucja nakłada puder


Znacznie łatwiej o taki ruch w dziedzinie ochrony środowiska czy w sprawach związanych z migracją. „Zauważyłem wyraźną zmianę retoryki ­Jeana-Claude’a Junckera, jeśli chodzi o zależność pomiędzy budżetem UE a problemem uchodźców” – powiedział premier Mateusz Morawiecki po wtorkowym spotkaniu z przewodniczącym Komisji. Jeśli jeszcze dodatkowo zmieni się retoryka niektórych polityków ­PiS-u w sprawie uchodźców, a nowy szef polskiej dyplomacji będzie bardziej dyplomatyczny, zwłaszcza wobec Niemiec, niż jego poprzednik, to o poprawę relacji akurat w tej dziedzinie nie będzie trudno.

Niemcy zdają sobie bowiem sprawę, że ich reakcja na kryzys uchodźczy 2015 r. spowodowała wiele szkód nie tylko w ich kraju, ale w całej Unii. Pokazała również, jak złe skutki przynosi polityka nieprzemyślana i pozbawiona planu.

A jak trzeba będzie siłą?

Jedną z kluczowych dat w sekwencji zdarzeń, którą dzisiaj nazywamy „kryzysem migracyjnym”, był 13 września 2015 r. Dziesięć dni wcześniej Niemcy otworzyły granicę dla uchodźców nadciągających z Węgier przez Austrię. Nie, nie chodziło wówczas o milion ludzi. Granica została otwarta dla garstki uchodźców, którzy szli ze stacji Keleti w Budapeszcie w kierunku granicy austriackiej. Angela Merkel oraz austriacki kanclerz Werner Faymann zdecydowali wspólnie im pomóc: weźmy ich do siebie, podzielmy się nimi, połowa niech zostanie w Austrii, połowa niech idzie do Niemiec.

13 września granica jest wciąż otwarta, coraz więcej ludzi przybywa. Nikt jednak nie wykazuje politycznej woli, by powiedzieć: „Dobrze, pomogliśmy tym, którzy znaleźli się w dramatycznej położeniu, teraz koniec”.

Z każdym jednak dniem coraz więcej ludzi zmierza w kierunku Niemiec, rząd kanclerz Merkel podejmuje przygotowania do zamknięcia granicy. Policja dostaje konkretne rozkazy, jak przeprowadzić operację zabezpieczania porządku po wprowadzeniu blokady. Ale tuż przed rozpoczęciem operacji rozpoczyna się dyskusja w samym rządzie. Chodzi o prawne uwarunkowania zamknięcia granic. Poza tym niektórzy pytają, jak to będzie wyglądało w telewizji. Niemieccy policjanci będą odsyłać uchodźców spod granicy? A jak trzeba będzie użyć siły? Mamy się zachowywać jak Węgrzy?

I w ostatniej chwili, za pięć dwunasta, rozkaz dla policji zostaje zmieniony. Niemcy co prawda wprowadzają kontrole, ale ktokolwiek przekracza granicę i zadeklaruje, że jest uchodźcą i ubiega się o azyl, ma być wpuszczony do Niemiec.

Tak to mniej więcej wyglądało, jeśli wierzyć opisowi zawartemu w niedawno wydanej w Polsce książce „Angela Merkel i kryzys migracyjny. Dzień po dniu”. Jej autor, Robin Alexander, na co dzień dziennikarz „Die Welt”, nie jest wrogiem przyjmowania migrantów, nie nienawidzi też kanclerz Merkel, choć zachowuje wobec jej polityki stosunek krytyczny. Jego książka nie jest jednak zapisem uczuć autora. Alexander pokazuje jedną z najciekawszych i najsilniej obecnych cech współczesnej polityki, nie tylko niemieckiej. Chodzi o jej kunktatorstwo i przypadkowość, oportunizm, brak podstaw intelektualnych i fundamentów ideowych. Co więcej, tak budowana polityka wcale nie musi wiązać się ze spadkiem popularności lidera – po warunkiem, że trafi on/ona w emocje tłumu.

Po prostu się wydarzyło

– Miesiącami zastanawialiśmy się – mówił Robin Alexander w rozmowie, którą niedawno przeprowadziłem z nim dla radiowej Trójki – czy Angela Merkel, wykazując humanitaryzm wobec nieszczęsnych ludzi, jest może współczesną świętą, czy może odwrotnie: mamy do czynienia z jakąś diabelską czarownicą, która postanowiła wymienić naród niemiecki na uchodźców? Ale kiedy popatrzy się na fakty, to wszystko sprowadza się do serii przypadków, których nikt nie kontrolował. Żaden niemiecki rząd nie planował wpuszczenia miliona migrantów do kraju. To się po prostu wydarzyło.

To się po prostu wydarzyło? Kryzys uchodźczy wyzwolił dramatyczne pęknięcia między wschodem a zachodem kontynentu. W jego wyniku wzrosły w Europie nastroje protekcjonistyczne, prawicowe i lewicowe partie nacjonalistyczne zyskały tysiące nowych zwolenników, w samych Niemczech kryzys uchodźczy wpłynął na wynik wyborów, windując poparcie dla Alternatywy dla Niemiec. Nadwyrężył zaufanie Niemców do instytucji, które dotąd cieszyły się pełną wiarygodnością, zwłaszcza mainstreamowych mediów, pośrednio wpłynął na wynik referendum brexitowego w Wielkiej Brytanii. I to wszystko zdarzyło się przez przypadek?

Nikt w Polsce nie będzie zadowolony z wniosków wypływających z książki Alexandra. Ani ci, którzy uważają, że Merkel uwzięła się na wschodnich Europejczyków, zwłaszcza na Polaków, i razem z przewodniczącym Donaldem Tuskiem chcą nas zniszczyć, ani ci, którzy uważają ją za ostatnią nadzieję zjednoczonej Europy: mądrą, przenikliwą liderkę polityczną, która pozostaje wierna wyznawanym wartościom wbrew chwilowym kłopotom.

A jednak, jak twierdzi Alexander, jeden z najważniejszych procesów kształtujących współczesną Europę został zapoczątkowany wskutek politycznej abdykacji osoby uważanej – ciągle chciałbym wierzyć, że słusznie – za najwybitniejszego i najskuteczniejszego polityka na kontynencie. Co to mówi o pani Merkel i Niemczech, o Europie, o stosunkach z nią władz Polski, które, jak wiadomo, mają jasno określony plan wobec uchodźców? U nas nic w tej dziedzinie nie dzieje się przypadkiem; przypadki w tej dziedzinie zredukowaliśmy do zera.

Byle nie decydować

„Wydarzenia, mój drogi wydarzenia” – tak miał odpowiedzieć premier brytyjski Harold Macmillan na pytanie, co najbardziej przeszkadza jego rządowi w prowadzeniu polityki. Te słowa ilustrują pewną zmianę, która dokonała się w myśleniu polityków w ciągu ostatnich kilku dekad.

Polityka w tradycyjnym rozumieniu polega na realizowaniu zamierzonych wcześniej celów przy pomocy dostępnych instrumentów. Zwykle cele te nie są w pełni osiągane, bo na przeszkodzie stają „wydarzenia”, czyli normalne życie ze swoimi komplikacjami i nieoczekiwanymi zwrotami akcji, jednak trudno sobie wyobrazić polityka, który nie ma żadnych celów ani żadnego planu.

To znaczy, może jednak nie tak trudno. Jeśli popatrzymy na współczesną Europę Zachodnią, to właściwie większość skutecznych polityków trwa na stanowisku dzięki temu, że nic nie robią. A gdy dalej nie da się nic nie robić, to i tak odkładają decyzję tak długo, jak się da, licząc, że w międzyczasie jakieś inne „wydarzenia” spowodują, iż podjęcie decyzji okaże się zbędne.

Natychmiast przychodzi do głowy premier Donald Tusk i polityka ciepłej wody, która doskonale sprawdzała się przez osiem lat, lecz, jak się okazało w 2015 r., stała się rusztowaniem, po którym Jarosław Kaczyński wdrapał się na szczyt polskiej polityki i rozpoczął jej przebudowę. Rusztowanie runęło, zaczął się trwający do dziś rollercoaster. Ale Polskę zostawmy na koniec tego tekstu.


Czytaj także: Donald Tusk dla "Tygodnika": Spieszmy się kochać Unię


W świecie liberalnym planowanie, a co gorsza – realizowanie obietnic wyborczych prowadzi prostą drogą do porażki w kolejnych wyborach, albo co najmniej spadku notowań w sondażach. Tony ­Blair był jednym z najpopularniejszych premierów brytyjskich w historii, dopóki nie podjął decyzji o przystąpieniu do inwazji na Irak. Po niej Brytyjczycy znienawidzili go z równym entuzjazmem, z jakim wcześniej go wspierali. David Cameron – wbrew wielu przewidywaniom – wygrał wybory w 2015 r., po czym zrealizował swoją obietnicę wyborczą, rozpisując referendum w sprawie wystąpienia Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej. Jak się to skończyło – wiadomo.

Brexit jest zresztą przykładem chyba najbardziej kuriozalnego we współczesnej historii dramatu społeczno-politycznego. Piszę „kuriozalnego” nie po to, by umniejszać wagę decyzji Brytyjczyków. Jest wiele racjonalnych powodów, dla których Brytyjczycy nie czuli się dobrze w Unii, i być może w ogóle nie powinni byli do niej wstępować. Kuriozum polega na tym, że ich wyjście z Unii również odbyło się przypadkiem. Zaledwie 600 tys. głosów, które zdecydowało o wyniku referendum, zmieniło historię Zjednoczonego Królestwa w fundamentalny sposób, a konsekwencje tego wyboru Brytyjczycy będą poznawać przez wiele dekad. Nie stało się tak na skutek przemyślanej strategii polityków, wymyślnej kampanii ani ideowego żaru aktywistów zaangażowanych w kampanię „Leave”.

Główną rolę odgrywały przypadkowość i bezwład. Bezwładni byli zarówno przegrani, jak i wygrani. Brexit nastąpił, bo David Cameron zmęczony ciągłą walką z anty­unijnie nastawionymi członkami własnej partii postanowił się ich pozbyć. Zapomniał przy tym wymyślić plan działania, nie wziął pod uwagę, że w referendum możliwe są dwa wyniki, źle obliczając swoje siły wypuścił z butelki dżina politycznego chaosu, nad którym od 23 czerwca 2016 r. nikt nie panuje.

Najłatwiej rządzić dyktatorom

Czy wszystko w światowej polityce dzieje się przypadkiem? Oczywiście, że nie. Niemcy mają spójny polityczno-gospodarczy plan budowy rurociągu Nord Stream 2 i realizują go, jak dotąd, skutecznie. Wcześniej, nie odstępując nawet na jotę od swoich interesów, rozwiązały kryzys finansowy w Europie. Każdy kolejny prezydent V Republiki próbował reformować rynek pracy i każdy – Emmanuel Macron jest jak dotąd wyjątkiem – odstępował od planu pod naporem ulicy.

Są również państwa, w których nic nie dzieje się przypadkiem. Oficjalnie zakończona niedawno interwencja Rosji w Syrii była politycznym majstersztykiem, doskonale przemyślaną i wyegzekwowaną realizacją planu wzmocnienia wpływów rosyjskich na Bliskim Wschodzie. Dopiero w jej kontekście widać, jak jałowa była i ciągle jest polityka amerykańska w tym regionie. Rosjanie stosunkowo niewielkim kosztem w sprzęcie i ludziach przetestowali swoich żołnierzy w teatrze wojennym, wzmocnili pozycję wojskową i gospodarczą, stali się jednym z głównych rozgrywających w Syrii, a równocześnie – mimo że nie rozliczyli się z zarzutów o zbrodnie wojenne – uważani są na Bliskim Wschodzie za aniołów pokoju.

Chiny mają swój własny plan rozwoju i realizują go od lat 70. bez względu na zdanie kogokolwiek. Ba, nawet Korea Północna trwa dzięki trzymaniu się kurczowo rozbudowy programu broni jądrowej – jedynego planu, jaki pozwala temu krajowi przetrwać w obecnej formie. Turcja bez oglądania się na innych buduje autorytarny system łączący elementy politycznego islamu i kemalizmu. Jakże musiał ucieszyć się prezydent Erdoğan, gdy na początku 2016 r. kanclerz Merkel pielgrzymowała do niego po prośbie, by ratować Europę przed zalewem uchodźców i migrantów. Z jednej strony autorytarny dumny władca, z drugiej upokorzona, nieznosząca go osobiście najważniejsza liderka na kontynencie.

Oczywiście nie każde planowanie polityczne czy społeczne ma sens, o czym historia ludzkości doskonale nas przekonuje. Realizowano w niej plany zbrodni i ludo­bójstw, realizowano narodowe i między­narodowe spiski, w wyniku których ginęły tysiące ludzi i zmieniała się globalna scena polityczna. Często też plany polityków są po prostu niemądre i lepiej, gdy rzeczy dzieją się wbrew nim.

Łatwiej także planować politykę w państwach autorytarnych niż w liberalnych. W liberalnych każde działanie polityczne można zastopować przy kolejnych wyborach.

Bezpieczna wycieczka

Ale jest jeszcze jeden czynnik. Liberalne demokracje nie znoszą łatwo „polityków z wizją”, bo na Zachodzie panuje przekonanie, że nie potrzeba już wielkich planów. W takich krajach jak Niemcy, Wielka Brytania, Francja czy USA ideałem jest postęp rozumiany jako proces negocjowany przez różne grupy społeczne przy możliwie najmniejszych kłopotach dla obywateli, i to nie tylko większości – zadowoleni mają być wszyscy. Życie w demokracji liberalnej ma być pozbawione ryzyka, dyskryminacji i innych trudności – na tym m.in. polega jego urok. Postęp w wersji liberalnej polega na tym, by coraz więcej ludzi nie musiało się o nic martwić, a życie było bezpieczną wycieczką, na której człowiek wybiera sobie potrawy z menu dostępnego dla coraz większej liczby klientów.

Angela Merkel nie podejmowała decyzji w sprawie uchodźców, bo nie wiedziała, jak zareagują Niemcy. Kiedy we wrześniu 2015 r. zaczęli przyjeżdżać na dworzec w Monachium, Niemcy masowo wylegli na ich powitanie. Odkrywali siebie jako naród gotowy pomagać, otwarty na innych, wykazujący humanizm, chrześcijańskie miłosierdzie

I w tej reakcji – jak przypomina Robin Alexander – leży klucz do zrozumienia tego, co robiła Merkel. Niemiecka kultura gościnności nie została narzucona przez władze, tylko po prostu była naturalnym wyrazem aktywności Niemców. Merkel chciała być liderką, bo to daje jej popularność. Rząd nic nie ryzykował. To władza szła za ludźmi, nie na odwrót.

Plan Kaczyńskiego

Co prowadzi nas znów do Polski i jej obecnego miejsca w Unii. Bo to właśnie w podejściu do ryzyka politycznego i odmiennego poglądu na liberalną politykę należy upatrywać fundamentalnych powodów starcia Warszawy z Brukselą. Krucjata polityczna prowadzona przez PiS jest w centrum Unii tak silnie krytykowana, bo nikt do końca nie rozumie jej powodów, albo nie wierzy w jej rządowe wytłumaczenie. Jarosław Kaczyński otwarcie mówi, że przebudowuje Polskę po to, by zlikwidować większość instytucjonalnej i kulturowej spuścizny ostatnich 28 lat. W rozumieniu wielu Europejczyków (w tym Polaków) robi to nie tylko niezgodnie z prawem, ale też bez racjonalnych przyczyn. Neguje bowiem owoce wieloletniego rozwoju Polski, którego skutkiem była gospodarcza i polityczna pozycja kraju w 2015 r. Tłumaczenie, że chodzi o likwidację jakichś złogów po komunizmie, jest w Europie kompletnie niezrozumiałe. Abstrahuję od tego, że dla wielu Europejczyków doświadczenie komunizmu jest czysto abstrakcyjne, a w Parlamencie Europejskim zasiada wielu posłów, którzy walczyli o wprowadzenie komunizmu we własnych krajach.

Jest jeszcze czynnik czasu: komunizm skończył się w Polsce w 1989 r. Od tego czasu odbyło się wiele wolnych wyborów na różnych szczeblach władzy, Polacy urządzili sobie kraj, tak jak chcieli, więc o jakiej dekomunizacji mamy mówić w 2018 r.?

To są oczywiście sensowne argumenty, które – jak przypuszczam – nie interesują Kaczyńskiego, ponieważ on w ogóle słabo zna i mało interesuje się światem. Jego wizja przebudowy Polski odbywa się jeśli nie w opozycji, to obok Europy, która traktowana jest przez PiS jako siła zewnętrzna – coraz bardziej wroga.

Kaczyński ma plan dla Polski, nie dla Unii Europejskiej, i nie zamierza z niego rezygnować nawet wobec silnego sprzeciwu Europy. Czy dla nas lepiej byłoby, żebyśmy nigdy nie doświadczyli „planu Kaczyńskiego”? To zależy, co jest na jego końcu. Dziś wydaje się, że cena, którą Polska płaci za jego realizację, jest zbyt wielka, ryzyko zbyt duże. Wielu Polaków tęskni za pewnością poprzednich rządów, kiedy Polska nie miała co prawda żadnych rewolucyjnych planów, za to lubiano nas w Europie.

Na szczęście w demokracji każdy plan można kontynuować albo zmienić. W Polsce, podobnie jak w Niemczech czy w Wielkiej Brytanii, wystarczy pójść do następnych wyborów. Oby tylko były wolne i demokratyczne. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dariusz Rosiak (ur. 1962) jest dziennikarzem, twórcą i prowadzącym „Raport o stanie świata” – najpopularniejszy polski podkast o wydarzeniach zagranicznych (do stycznia 2020 r. audycja radiowej „Trójki”). Autor książek – reportaży i biografii (m.in. „Bauman… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2018