Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W wielkiej amerykańskiej gazecie ukazała się całostronicowa reklama-manifest na cześć warszawskich powstańców. Zapłacił za nią koncern spożywczy produkujący pewien napój energetyczny. Trudno nie przypomnieć sobie zeszłorocznej wpadki producenta innego energetyku, który do reklamy użył powstańczych motywów w sposób prześmiewczy i miał z tego powodu tęgie problemy wizerunkowe. Porzućmy nierozstrzygalne spory o sens tego zrywu (przez innych zwanego ślepą masakrą) – zostaje tylko dylemat przed półką: cena ta sama, dwa dziewięćdziesiąt dziewięć, tylko którą markę wybrać?
Wybór skądinąd niełatwy, bo wszystkie działają tak samo i smakują tak samo obrzydliwie. To dla mnie niepojęte, jak bardzo trzeba siebie nie lubić, żeby na znużenie mięśni i drętwotę umysłu aplikować sobie świństwo z puszki, zamiast skorzystać z niezawodnej trójcy: kawa, prysznic, aperitif. W kwestii tego ostatniego Polska uczyniła również znaczne kroki do przodu, czy raczej: kolejny koncern uznał, że warto w nią zainwestować. Jak za dotknięciem różdżki parę lat temu nasze knajpy zaczęły świecić na pomarańczowo-różowo aperolem. Po dodaniu musującego wina i bąbelkowej wody mikstura ta poprawia, przynajmniej na chwilę, apetyt na obiad i na życie, byle nie przesadzić z lodem, co się u nas nagminnie zdarza. Co zabawne, zawojowała świat jako ikoniczny napitek z Wenecji – to tylko częściowo prawda, bo w tym mieście lubią, owszem, szprycery, ale ten nam najlepiej znany wcale nie jest jedyny. W porządnym barze zawsze zapytają was, czy nie chcecie go mieć z campari, boć to poważniejszy, starszy brat aperolu.
Na duszne, wilgotne popołudnia Wenecja ma inne jeszcze lekarstwo, wynalezione w legendarnym Harry’s Barze, pełniącym w zeszłym stuleciu rolę luksusowej przechowalni dla anglosaskich pisarzy, z Hemingwayem na czele. Jego szef, Antonio Cipriani, zmiksował raz brzoskwinię o białym miąższu i dolał szampana. Lekko różowawy kolor (dzięki skórce) przypominał mu ponoć róż występujący na obrazach Giovanniego Belliniego, stąd nazwa koktajlu – podobnie jak wynalezione przezeń danie z plasterków mrożonej surowej polędwicy wzięło nazwę od mięsnej czerwieni obrazów Vittore Carpaccia. Lubiłbym czasem zajść do lokalu, gdzie barmanowi wszystko kojarzy się z malarzami. – Podwójnego matejkę poproszę... nie, to zbyt ciężkie na upał, zrób mi czapskiego na soku pomarańczowym.
Rok mamy wybitnie brzoskwiniowy. Podzieliłem się zatem pomysłem na belliniego z naszą facebookową grupą, wywiązała się dyskusja, w której mój naczelny zasugerował, żeby pierwotny duet zastąpić kwartetem – dodając campari dla goryczy i cytrusów dla kwasowości, bowiem słoneczna brzoskwinia jest zbyt słodka. Z początku czułem opór, odzywał się we mnie strażnik świętego smaku – zupełnie jak zasuszony krytyk teatralny, który zrzędzi na tę całą awangardę, że zamiast grać, jak autor napisał od pierwszej do ostatniej litery, reżyserzy bawią się w wycinanki i pastisze.
Szybko się jednak zreflektowałem, że wycinanki i pastisze to właśnie to, co czyni dobre jedzenie (acz niekoniecznie dobrą literaturę czy teatr). W sukurs przyszedł mi tego samego dnia Trybunał Sprawiedliwości UE. Tak, tenże, który orzekał, że niezawisłość naszych sądów nie jest przesądzona, zatem ekstradycja podejrzanego do Polski nie musi odbyć się automatycznie. Musiał rozstrzygnąć jeszcze donioślejszą kwestię: czy smak może być „dziełem” w rozumieniu prawa autorskiego?
Rzecz wzięła się ze skargi holenderskiego producenta serków, że konkurent wprowadził ziołowy twarożek o tym samym smaku, przez co naruszył jego prawa autorskie. Potocznie nazywamy niejedno danie „dziełem sztuki” i jest to bardzo słuszna intuicja, jednak w świetle unijnego prawa, jak pisał rzecznik generalny Trybunału, dziełem może być tylko oryginalna ekspresja osobowości autora, którą możemy odbierać wzrokiem lub słuchem. Smak, węch i dotyk są dla prawnika zmysłami gorszego sortu. Zapewne dlatego, że doznania z nich płynące są „subiektywne”, nieprzekazywalne w języku, podczas gdy koń, jaki jest, każdy widzi. Dla mnie to akurat zaleta tychże doznań, więc cieszę się, że adwokaci zostawią je w spokoju.
To, co istotne dla smaku, jest zawarte w chwili, która ma zbyt wiele wymiarów, aby dało się to podać do protokołu. „Poza urokami Harry’s Baru / i czułościami Zanzibaru / była jeszcze ta droga / cicha i lotna jak motyl / któregoś dnia może lepiej ci to wytłumaczę” – sepleni duch Hemingwaya do barmana w piosence Paolo Contego. Nie bądźmy jak on, wiemy, jak źle skończył – pijmy belliniego, choćby i z cytrusem, i nie próbujmy się przed nikim z niczego tłumaczyć. ©℗
Skoro już mamy dobre brzoskwinie – te polskie, świeże, nie te zerwane niedojrzałe i przewiezione chłodnią z Grecji – to zaznajmy luksusu jak w Harry’s Barze. Nawet mikser jest niepotrzebny, tylko że wtedy musimy obrać ze skórki. Kroimy miąższ w drobne kawałki do miski (2 brzoskwinie na osobę), staramy się go rozbabrać jak najdrobniej widelcem (uwaga, będzie pryskać), potem tę pulpę przecieramy łyżką przez sito. Dolewamy wino w proporcji ok. 1:1. Jakie? Zbywa wam na szampanie? To dajcie, kto bogatemu zabroni. Ale dowolne musujące i raczej mocno wytrawne się nada (czyli raczej brut niż extra-dry), wcale zresztą niekoniecznie przereklamowane prosecco, które w wersji masowej bywa niegodne swojej ceny. Ważna sprawa! Bierzcie przykład z wenecjan, którzy do belliniego, jak i do spritza używają zwykłych szklanek, nie kieliszków. Pijmy, nie celebrujmy!