Kasprowy Wierch: 80-lecie kolejki

15 marca 1936 r. ruszyła najstarsza i jedyna wysokogórska kolej linowa w Polsce. Przypominamy wywiad z Barbarą Grocholską-Kurkowiak, 25-krotną mistrzynią Polski w narciarstwie alpejskim, zwaną także "Pierwszą damą Kasprowego".

02.08.2023

Czyta się kilka minut

Wagonik kolejki linowej na Kasprowy Wierch, Tatry, 08.10.2011 r. /  / Fot. Adam Brzoza/FOTONOVA
Wagonik kolejki linowej na Kasprowy Wierch, Tatry, 08.10.2011 r. / / Fot. Adam Brzoza/FOTONOVA

Dokładnie 80 lat temu pierwszy wagonik wwiózł turystów i narciarzy na liczący 1987 m n.p.m. szczyt Kasprowego Wierchu. Inwestycja została wówczas zrealizowana w rekordowym tempie, prace skończono 29 lutego 1936 r., 7 miesięcy po ich rozpoczęciu. Inicjatorem budowy kolejki był ówczesny wiceminister transportu, Aleksander Bobkowski. Po przebudowie w latach 2006-2007 wagoniki kolejki mogą wwozić jednorazowo 60 osób na dwóch odcinkach z Kuźnic na Myślenickie Turnie, a stamtąd na Kasprowy Wierch.


BARBARA GROCHOLSKA-KURKOWIAK: Przeczytam panu coś. „Czasami podczas wejść na szczyty i ciężkich podejść czułem jakiś rodzaj szczęścia w mięśniach, który pozwalał im działać w tak ciężkich warunkach”. Wie pan, kto to mówi?

BARTEK DOBROCH: Kto?

To Denis Urubko w pana wywiadzie dla „Tygodnika”.

Bardzo mi miło. Ale czemu go Pani przytacza?

Czytając, że słynny himalaista czuje szczęście w mięśniach, gdy stoi wymęczony, zastanawiałam się nad tym, co ja tak lubię w nartach. Miałam dni – wydaje mi się, że tak się mówi o łabędzim śpiewie – gdy raptem czułam tak niesamowitą precyzję w skręcie, jakbym była maszynką służącą do tego, by fizyk mógł opisać, jak człowiek ma być ustawiony, aby skręt zrobić najlepiej. Całą radość z tego, doskonałość w mojej jeździe, czułam w ostatnich zjazdach z Kasprowego.

Wchodzę do Pani domu i pierwsze, na co natrafiam, to sprzęt narciarski.

Niech pan zobaczy tę górkę za oknem. Córka co roku usypuje ją ze śniegu i jak mogę, przypinam narty i trochę sobie podchodzę. Jak w starej piosence: „I tak się trudno rozstać...”.

Od lewej: Barbara Grocholska, Józef Krzeptowski „Ujek”, Włodzimierz Czarniak i Jacek Woźniakowski – na przełęczy Zawrat / Fot. Archiwum Barbary Grocholskiej

Dosyć późno zaczęła Pani przygodę z nartami. W wieku 18 lat.

Bo musiałam najpierw odbyć powstanie warszawskie. W czasie wojny nie wolno było mieć nart, zresztą nie byłam w tym czasie w Zakopanem.

Jeździła Pani we wszystkich konkurencjach.

Najbardziej lubiłam bieg zjazdowy. Ale dziś byśmy pewnie na naszych nartach nie mogły w ogóle zjechać na tym lodzie, który teraz jest na trasach zawodów zjazdowych.

Jakie były wtedy, w latach 50., narty? 

Przed igrzyskami w Oslo w 1952 r. nie miałam nart do slalomu. Pojechaliśmy do Warszawy i poszliśmy do magazynu. To były czeskie narty, Rusy. Miały 2 metry 5 centymetrów. Na takich jeździłam slalom; 2,10 – bieg zjazdowy.

Przy wzroście?

Niecałe 170 cm.

Ogromne!

Jak pierwszy raz jechałam na Nosalu na carvingach, to mi się wydawało, że jestem 20 lat młodsza.

Dziś dobieramy narty według promienia ich skrętu, mówimy o określonej twardości, taliowaniu, nacisku na krawędzie. Czysta fizyka.

Jak wzięłampo raz pierwszy krótkie narty, to momentalnie szpice poszły w górę i poleciałam na plecy. Tak też dziś w slalomach wywalają się zjazdowcy. W jednym wierszu napisałam: „być jeszcze raz przed szybkością”. To nawet nie ma związku z długością nart, ale z panowaniem nad nimi. Gdy komentator mówi, że któryś zjazdowiec „siadł na tyłach”, to znaczy, że on już nie jest przed szybkością. Widać, że te narty mu uciekły.

To właśnie prędkość powodowała, że najbardziej lubiła Pani zjazd? 

Chyba tak. Przypuszczam też, że przejście przez powstanie zostawia ślad na młodej psychice. Bardzo się denerwowałam na starcie i nie mogłam się uspokoić. Pamiętam, jak na Nosalu patrzyłam na zasypane dachy w kierunku Poronina i myślałam, jak tam ludzie żyją, co teraz robią, żeby odejść myślami od startu. Często leżałam na pierwszej lub przedostatniej bramce. Bardzo mało pamiętałam z trasy. Dzisiaj widać, jak zawodnicy się przygotowują na każdą bramkę...

...robiąc wizualizacje z zamkniętymi oczami przed startem.

Nie miałam dobrej pamięci. Jechałam i myślałam tylko: szybciej, szybciej...

Udział w powstaniu odznaczał się jeszcze w inny sposób. Rok przed olimpiadą w Squaw Valley powiedziano nam, że jak będziemy mieli dobre wyniki, to na nią pojedziemy. Trenowaliśmy we włoskiej Cervinii pod Matterhornem. Był Włodek Czarniak, ja i Zosia Brodkiewicz. Właściciel powiedział, że możemy za darmo jeździć na ich wyciągu. Któregoś dnia złapał mnie taki ból kręgosłupa, że w ogóle nie mogłam trenować, ale powiedziałam sobie, że muszę, bo jest za darmo. Jak mnie prasnęło, to skręciłam sobie kolano i musieli mnie w gips wsadzić. Po tygodniu siedzenia w tym gipsie pomyślałam, że muszę się ruszać. Najpierw chodziłam z kijkami. Później włożyłam buty narciarskie, podcięłam sobie gips, buty nie były takie wysokie jak dziś. W końcu przypięłam narty i przed hotelem na równym jeździłam, następnie zaczynałam kręcić, ale gips sięgał wysoko, więc ta jedna noga była sztywna. Któregoś dnia pomyślałam, że muszę pojechać na górę, a tam jest 10-kilometrowa trasa. I tak się nauczyłam jeździć z tą sztywną nogą, że włoscy instruktorzy wskazywali swoim klientom, że to jest ta Polka „ingessata” – zagipsowana. Po treningach mieliśmy jechać do Szwajcarii, do Grindelwaldu na coroczne zawody kobiece. Idę więc do doktora, żeby zdjąć gips, myślę, że jak trenowałam, to będzie fajnie. Staję i czuję, że noga jest jak z waty. Ja w płacz, doktor mnie pociesza. Naturalnie nie było żadnego masażysty. W Grindelwaldzie poszło mi fatalnie, ale potem dotarliśmy do Kitzbühel i świetnie mi się jeździło. Przyjechali też koledzy z Polski, zajmowałam się nimi i ta odpowiedzialność za innych mnie umocniła. Mimo dalekiego numeru, w biegu zjazdowym byłam jedenasta. Gratulowano mi, jakbym zwyciężyła. Pomyślałam: „Jadę do Squaw Valley”.

No i nie pojechaliśmy...

Na olimpiadę w 1960 r.

Powiedzieli, że nie mają pieniędzy. Żeby Włodek jeszcze zrobił jakiś wynik dobry... Ale mnie samej widocznie nie chcieli wysyłać, bo trzeba by było także wysłać trenera. Pojechali skoczkowie i biegacze. Mój brat z biegaczkami zaraz wszedł w konszachty. Napisali do mnie ogromną kartkę z pozdrowieniami.

 Brat, który po wojnie emigrował do Ameryki. Nie widzieliście się wtedy już od 15 lat. Czekał na Pani wizytę?

Najął się do deptaczy: deptał trasy, bo nie było jeszcze ratraków. Czasem 40-50 deptaczy szło – myśmy ich w Polsce nazywali „karawana złoczyńców”, to byli ludzie z bardzo przypadkowego naboru.

Mieliście wówczas małe szanse regularnego mierzenia się ze światową czołówką.

Były coroczne zawody kobiece w Grindelwaldzie i męskie w Wengen.

Żeby pan widział naszych chłopców w Wengen. Podziwiałam ich. Tam warto być i stanąć na starcie. Stoi się na czubku świata: ma się wszystkie piekielne, przecudowne masywy przed sobą, Eiger z niesamowitą ścianą. Widzę Jaśka Zaryckiego: rękawy podciągnięte, bo już gdzieś leżał, ale pruje, jak nie wiem co.

Myśmy miały jeszcze zawody w Kitzbühel w Austrii i we Francji – albo w Chamonix, albo w Morzine.

Pani bywała w pierwszej dziesiątce narciarek na świecie. Może jednak brakowało ciągłego startowania?

Na pewno. Choć Marysia Kowalska wygrała w Grindelwaldzie, a ja byłam dwa razy czwarta: w slalomie i w gigancie. Jeszcze tych wyciągów wszystkich w Polsce nie było. Na wiosnę w Świńskim Kotle w Tatrach jeździło się na „wyrwirączkach”. W Szczyrku do biegu zjazdowego podchodziło się na nogach. Owszem: dobrze człowiek trasę poznał, ale za to gorzej było ze zjazdem. Astma, którą miałam od dziecka, szczególnie łapała mnie właśnie w Szczyrku i w Szklarskiej Porębie. Trudno było podchodzić.

Trafiła Pani do Zakopanego z powodu astmy?

W Warszawie nie było jeszcze żadnych szkół – wszystko powalone po powstaniu. Ogłaszało się liceum gospodarcze w Kuźnicach. Ponieważ pewien młody człowiek, powstaniec, starał się wtedy o moją rękę, ojciec powiedział: „Najpierw maturę musisz przynajmniej zdać, żeby myśleć o zamążpójściu”. Zakochałam się w tych górach. Wyłaziłam, gdzie tylko można. W szkole zrobili nam kurs narciarski.

Pierwsi nauczyciele powiedzieli, że muszę się wziąć za narty, ponieważ jestem w tym dobra, ale po maturze, jako że chciałam iść na jakieś studia, Jacek Woźniakowski powiedział mi, żebym poszła tam, gdzie sama chcę – na psychologię. Cała ta nauka do matury była bardzo po łebkach, na kompletach. Pojechałam zdawać na studia do Krakowa, weszłam na salę, a tam siedzi dziesięciu profesorów. Stanęłam i tak jak czasem na starcie: nie miałam pojęcia o niczym.

Tak się skończyły moje studia. Wróciłam na nogach do Rabki, bo nie miałam pieniędzy. W Rabce mieszkała nasza wychowawczyni z Kuźnic. Dała mi dwadzieścia złotych, żebym mogła wrócić do Zakopanego.

Skąd się brał taki paraliżujący stres? Nic nie mogło być przecież bardziej stresujące niż strach o własne życie podczas powstania.

W czasie powstania wydawało mi się, że się niczego nie boję i niczym nie przejmuję. Kiedy mi powiedzieli, że ojciec jest ranny, to tak jakby mi ktoś powiedział, że ojciec poszedł do kawiarni z mamą i zaraz wróci. Dosłownie. Dwóch braci też było w powstaniu. Nic nie wiedziałam o jednym z nich, ale nawet przez moment się nie niepokoiłam. Jak to puściło, przekształciło się w nerwowość. Nie byłam nerwowa w ten sposób, że wybuchałam, tylko byłam wewnętrznie rozedrgana. Ale już na wspinaczkach byłam spokojna. Więc to konkurencja coś ze mną robiła.

Narciarstwo było też ucieczką od rzeczywistości PRL-u. Niewiele było możliwości wyjazdu.

Właściwie w ogóle nie było. Kto wyjeżdżał? Jakieś partyjniaki tylko. A sportowcy byli szalenie doceniani i można było jakoś żyć.

To przyciągało do sportu?

Na pewno. Ale były też rzeczy, które od niego odpychały. Siedzimy na Kalatówkach przed olimpiadą i słyszę: „Przyjechali panowie z Warszawy, będą was o coś pytać”. Myślę: „Brat jest za granicą, czy im mówić, czy nie mówić, na pewno wiedzą”. Po kolei nas wzywają. Wieczorem Marysia Kowalska [olimpijka, ośmiokrotna mistrzyni Polski – red.] przychodzi i płacze. Mówi: „Nic nie mogę ci powiedzieć”. Po jakiejś godzinie: „Tylko przysięgnij, że nie powiesz nikomu. Bo oni powiedzieli mi, że ja jestem w Gwardii, a to milicyjny klub, więc mam obowiązek im pomagać i będę musiała śledzić, czy koleżanki nie mają kontaktów za granicą”. Była młodą dziewczyną, że podpisała papier – czy to coś strasznego? Była tak przerażona, że wszystko by podpisała. Zastraszyli ją. Następnego dnia powiedziała, że idzie do domu, nie będzie startować. Ja jej mówię: „Marysiu, udawaj głupka. Wiadomo, że ty na nikogo nie doniesiesz”. Ale wie pan, jakie to nerwy? Jedzie na olimpiadę z garbem: ma śledzić najlepsze koleżanki.

Sama jednak nie miałam nigdy takiej propozycji. Przypuszczam, że wiedzieli o mnie i o mojej rodzinie wszystko, więc dali sobie spokój.

Nie robiono Pani problemów z racji szlacheckiego pochodzenia?

Uważali mnie pewnie za takiego rodzynka, na którego przykładzie można było dowodzić, że każdy u nas jest traktowany równo.

W PRL-u dostałam Złoty Krzyż Zasługi. Wielu ludzi pewnie by nie przyjęło, bo wręczali go ludzie, którzy rządzili i robili straszne rzeczy. Razem ze mną dostały ten Krzyż Wanda Rutkiewicz i kierowniczka schroniska nad Morskim Okiem, Wanda Łapińska. Nie było to jednak dla mnie polityczne odznaczenie. Prawdziwą Polskę miałam w sobie i to od niej było.

Za obronę tej Polski dostała Pani Krzyż Walecznych.

Jako młoda dziewczyna pomagałam w powstaniu jako sanitariuszka, ale nie uważam, żebym zasługiwała na Krzyż Walecznych. Dostałam jeszcze Wawrzyn Olimpijski, to jest brązowy medal za wydanie tomiku wierszy. I medal Kalós Kagathós w 2009 r. za ogólną sportową i pozasportową działalność. Bardzo doceniam te dwa medale, które dostałam za coś innego niż sport.

Góry rozbudzały te uczucia, które wiodły Panią do poezji?

Tak, do poezji zawiodły mnie Tatry, ale też i narty, bo dużo wierszy napisałam związanych z jazdą.

Wiodły też do prozy. Zatytułowanej zresztą „Slalom gigant”.

To był konkurs na wspomnienia olimpijskie. Wygrałam pierwszą nagrodę, siedem czy dziewięć tysięcy złotych, to była wtedy kupa forsy. Ale moje tomiki wydawał Polski Komitet Olimpijski, bo jestem narciarką i poetką – gdyby nie to pierwsze, pewnie nikt by na te wiersze nie zwrócił uwagi.

To Tomek Gluziński wysłuchał moich wierszy, a gdy skończyłam czytać, powiedział: „Gratuluję i witam w gronie poetów”. Jak mi tak powiedział uznany już poeta, a oprócz tego nasz trener, to dla mnie była rzecz nadzwyczajna.

Debiutował zresztą w „Tygodniku Powszechnym”.

I obraził się potem na Jacka Woźniakowskiego strasznie, bo posłał jakieś wiersze i nie wydrukowali mu. A on powiedział, że nigdzie nie będzie wydawał, tylko w „Tygodniku”, bo Tomek był mocno walczący z PRL-em. Bardzo go to zabolało.

Jacek był żonaty z moją krewną, Marią Plater-Zyberk. Jego dziadek, Jan Gwalbert Pawlikowski, miał pierwsze wejścia na szczyty tatrzańskie, m.in. na Mnicha.

Widziałem Wasze wspólne zdjęcie z Jackiem Woźniakowskim na nartach. 

Nie wiem, czy myśmy wtedy nie szli na przemyt? Jest tam też Włodek Czarniak, który później ze mną startował. Jest Józek Krzeptowski, który już był po tych swoich Sybirach. Ach, to był dopiero dowcipniś!

Kiedyś byliśmy z Jackiem w Sylwestra na Kasprowym. Byli tam wopiści i filance. Dowiedzieliśmy się, że na Słowacji są pomarańcze, których u nas w ogóle jeszcze nie było. Pomyśleliśmy: „Idziemy po pomarańcze”. Co tu wziąć? Bo nie mieliśmy pieniędzy. Wzięliśmy połeć słoniny, bo na Słowacji naszą słoninę chętnie kupowano, oraz chleb i jabłka na drogę. Była cudowna wiosna, szliśmy na nartach, po drodze rozpalaliśmy ogień, topiliśmy tę słoninę, kładliśmy na chleb, popijaliśmy wodą i zajadaliśmy jabłkami. Jak się później dowiedziałam, że Jacek jest chory, miał coś z wątrobą, to pomyślałam, że jeszcze się tym otruje. Ale pewnie przez ten wysiłek fizyczny, nic mu się nie stało.

Przez Dolinę Koprową szliśmy w słońcu, mijając po drodze stado 30 kozic, w Polsce nigdy tak wielkiego nie widziałam. Zaszliśmy do schroniska, zostawiliśmy narty i poszliśmy na dół. Naturalnie na czarno, więc musieliśmy uważać. Spotkaliśmy filanca ze Słowacji, mówimy mu, że nas zapraszał, mówił, że są pomarańcze. A ten wystraszony: „Nie, nic nie ma, idźcie stąd, ja z wami nie mogę rozmawiać”. Nic z tego przemytu nie wyszło. Ale za słoninę przekupiliśmy chatara, żeby nas przenocował w schronisku.

Kasprowy był miejscem spotkań. Pani poznała wiele ciekawych postaci dzieki górom.

Ale byłam nieśmiała, bo tylko na nartach jeździłam. Z Karolem Wojtyłą, jeszcze jako kardynałem, jechałam kolejką, ale czułam się tylko jakąś narciareczką, więc nie miałam śmiałości się odezwać. A gdy już spotkałam go później we Włoszech, to okazało się, że wiedział, że jest taka Barbara Grocholska, która startuje w zawodach.

Dzisiaj uwielbiam spotkania Ludzi Kasprowego, które organizuje Rafał Sonik na Kondratowej i Mszę św. na szczycie. Bo w końcu znów wyjeżdżam w góry. Jestem na swoim miejscu.

Pani na tym Kasprowym mieszkała, była na nim pierwszą damą.

Ludwik Ziemblic, który prowadził restaurację na Kasprowym – dziwaczysko, olbrzymi gość – powiedział, że mogę tam pracować i trenować na nartach. Rano skoro świt szłam do Kotła Gąsienicowego, stawiałam slalom, a on potem brał tubę, którą obwieszczano na zawodach, kto ma jechać, i wołał: „Barbara, do bufetu!”. Nie miałam nic na głowie, pracowałam w bufecie, wodę z sokiem wydzielałam młodzieży i jeździłam na nartach. To był 1949 r., jeszcze przed moim wejściem w poważne narciarstwo.

Pewnego razu przyjechał człowiek z prikazem, że Wojskowy Klub Sportowy chce mieć narciarzy. Wobec tego wszystkich lepszych z Sekcji Narciarskiej Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego wzięli do tego klubu, zaczął się normalny trening, wyjazdy do Czechosłowacji na zawody.

Cudowne było też moje wejście w góralskość. Bo górale nie każdego miło przyjmowali. Jak Józek Daniel Krzeptowski, świetny kombinator, powiedział: „To jest nasza Basia”, to dopiero poczułam się przyjęta. Tak samo Jan Gąsienica-Ciaptak...

Razem dzierżycie palmę pierwszeństwa w liczbie zdobytych tytułów mistrza Polski – było ich 25.

Pamiętam ostatni start, mistrzostwa Polski w Szczyrku w 1968 r. Raptem dostałam znowu ataku astmy. Wyjeżdżam na górę, oglądam trasę i myślę sobie: „Głupia, stara babo, tyle masz lat i astmę, a bierzesz się jeszcze za start”. Jechałam tak, żeby prawie nie oddychać. Na mecie rzuciłam numer, nawet nie spytałam o wynik. Później jadę wyciągiem po zostawione u góry narty, a tu któryś z dziennikarzy mówi: „Gratuluję, pani Barbaro!” „A czego?” „Wygrała pani”.

Bardzo się cieszę też z olimpijskich wyników z Oslo. Ja nie umiałam przecież wtedy jeździć.

Zwróciłem uwagę w Pani wierszu na słowo „trud”!

Ten trud jest cudowny, kiedy człowiek potrafi go polubić. Pojechałam kiedyś na ostatnie moje narty do Białki z kuzynem. Już wyciągiem nie wyjechałam, bo bałam się zjechać z samej góry, tylko podchodziłam i zjeżdżałam. A on mówi: „Taka dobra zawodniczka, a cieszy cię to, że podchodzisz?”. Była piękna pogoda, wiosenny śnieg, zjeżdżam już marnie bardzo, bo kolana i stawy skokowe źle pracują. Ale samo podchodzenie sprawia mi ogromną radość.

Kiedy dawniej trenowaliśmy na Kondratowej, musieliśmy sami wydeptać sobie stok slalomowy. Dwie godziny deptaliśmy.

Startowałam jeszcze, ale już szkoliłam dzieci jako trenerka. Wyjeżdżałam z dziećmi do Morskiego Oka, szliśmy pod Mnicha i tam jeździliśmy slalomy. One akceptowały ten trud.

Zjeżdżaliśmy też pod Palcem, czyli pod kolejką tuż pod szczytem Kasprowego.

Tam jest stromo i wąsko. 

I zawsze beznadziejny śnieg. Ale bardzo dbałam, żeby te dzieci się nie bały. Chodziliśmy też na skocznie. Wychodziliśmy od dołu i pytałam dzieci, skąd chcą jechać. Siostry Tlałki, jak byłam pierwszy raz z nimi, z miejsca spod progu szusowały.

A po tym przeszłam prawie na wczasy: do szkoły narciarskiej na Nosalu. Wszyscy – instruktorzy, instruktorki – byli jak moje wnuki. Za to młodzież była trochę buntownicza, że starsza pani ma ich uczyć, a oni już przecież umieją jeździć.

Kiedyś Rosjanin przyprowadził do mnie syna, żebym nauczyła go technicznie jeździć. Widziałam, jak ten chłopak krzywo na mnie patrzy. Powiedziałam mu, że byłam zawodniczką, nawet na olimpiadzie startowałam. Trochę zmiękł. Pokazałam mu parę nowych elementów, których nie znał, carvingowych. Zaczął jeździć, na drugi dzień przyszedł z ojcem podziękować. To było prawosławne Boże Narodzenie, więc mówię, że to ich „prazdnik”, czyli święto, a ojciec na to uradowany, że syn tak świetnie jeździ: „Ty jesteś nasz prazdnik”. To było równie miłe, jak ten chłopiec, który naprawdę powiedział do mnie kiedyś: „Jesteś najmilszą panią”.

Długo Pani szkoliła?

Jeszcze w 2008 r. tam jeździłam.

Narciarska długowieczność.

Na pewno mogłabym jeździć dalej, ale mnie dotknęło porażenie nerwów strzałkowych w łydkach. Dawniej nie było prawdziwej opieki lekarskiej. Dziś podziwiam, że ktoś miał straszny wypadek, pourywał sobie to czy tamto, a na przyszły rok już normalnie startuje. Jak choćby Hermann Maier.

Śledzi Pani narciarstwo alpejskie w telewizji?

Z córką i z mężem, też byłymi zawodnikami, siedzimy jak przykuci, oglądając dzisiejsze zawody. Wszyscy mówią, że Norweg Svindal jest najlepszym narciarzem na świecie, ale jego jazda niespecjalnie mi się podoba. Może dlatego, że on jest taki ogromny. Amerykanin Ligety to z kolei pchełka. Coś niesamowitego, jak jego nogi chodzą. U innych dużo bardziej widać przechodzenie z narty na nartę, a on ciągle jakby jechał na desce.

Nadzwyczajnybył też Didier Cuche, taki spokojny, miły niedźwiedź. A przed nim genialny Norweg Aamodt, o którym raz komentator powiedział: „O nim nie mówię, bo on nie jest z tej planety”.

Czy współczesna masowość nie zabija romantycznego podejścia do narciarstwa? 

To, że człowiek za szybko zjada ten Kasprowy? Na pewno. Ileż razy podchodziłam tam na piechotę. Halny, słońce od czechosłowackiej wówczas strony, trasy nieprzejechane, bo kolejka nie chodzi, a tu z góry zjeżdża cała rzeka śniegu, wiatr ją niesie. Człowiek stawał jak zaczarowany. Jak pan wychodzi na przełęcz pod Kasprowym, to jeżeli jest duży mróz i padają takie drobniusieńkie pyłki śniegowe, na tle Doliny Cichej widać coś, co wygląda jak rój pszczół – złoty i wszystko się w nim międli od załamania tych promieni i pyłków. Nazywa się to słup słoneczny. Każdego, kto dużo jeździ na Kasprowym, pytam się, czy to widział. Niewielu widziało.


Wiersz Barbary Grocholskiej-Kurkowiak

„Szkoła narciarska”

Dziś powiedział chłopiec:
„jesteś najmilszą panią”
a ja tylko
wzięłam go w opiekę na stromej górze 
we mgle wskazałam drogę
nie śmiałam się gdy upadł
i mówiłam:
że dobrze jest polubić trud
właściwie nic
a on zobaczył skrzydła osłaniające
i wziął mnie za anioła stróża.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2014