Paul McCartney kończy 80 lat

Lennon czy McCartney – to jedna z tych kwestii, jakie lubi zadawać człowiek rachujący diabły na końcu szpilki. Przypominamy tekst pisany z okazji ostatniego występu Beatlesa w Polsce.

26.11.2018

Czyta się kilka minut

Paul McCartney podczas koncertu w Miami, lipiec 2017 r. / ALEXANDER TAMARGO WIREIMAGE / GETTY IMAGES
Paul McCartney podczas koncertu w Miami, lipiec 2017 r. / ALEXANDER TAMARGO WIREIMAGE / GETTY IMAGES

Rok 2018 zapisze się w annałach polskich fanów złotymi zgłoskami – oto w odstępie zaledwie pół roku pojawią się u nas członkowie dwóch najważniejszych kapel w historii rocka. Lipcowy koncert Rolling Stonesów na długo zapadnie w pamięci słuchaczy, już 3 grudnia zaś zagra w krakowskiej Tauron Arenie sam Paul McCartney. Nie będzie to pierwsza wizyta „Makki” w Polsce – poprzednio gościliśmy go w 2013 r., jednak jego występy sceniczne to za każdym razem prawdziwe misterium beatlemanii.

No właśnie, spyta złośliwiec, czy do końca prawdziwe? Wszak po klasycznym pytaniu: „Beatlesi czy Stonesi?” pojawia się sakramentalne: „A Beatlesi to raczej John czy Paul?”. Lennon czy McCartney – to jedna z tych bezsensownych kwestii, jakie lubi zadawać człowiek rachujący diabły na końcu szpilki. Bo choć spór między lennonianami a mccartneyanami trwa od lat, a sympozja beatlesologiczne generują kolejne sterty papieru, dla nas, fanów prostych, w centrum zainteresowań pozostaje muzyka – niezmiennie świetna, świeża i inspirująca.


Czytaj także: Paul McCartney to z legendarnej czwórki zdecydowanie najaktywniejszy i najbardziej spełniony w solowej karierze artysta – pisze GRZEGORZ TURNAU >>>>


Jej twórca, Paul McCartney, czy dokładniej James Paul McCartney, przyszedł na świat 18 czerwca 1942 r. w Liver- poolu, jako dziecko Mary, położnej w lokalnym Walton Hospital, oraz Jamesa, handlowca w branży tekstylnej. Urodził się ponoć w trakcie bombardowania (port w Liverpoolu był dla Luftwaffe łakomym kąskiem), co w pewnym sensie tworzyłoby odpowiedni entourage dla postaci tej miary.

Niestety, później niewiele znaków wskazywało na tę niezwykłość, wychował się bowiem w liverpoolskich szeregowcach, otaczających stadion F.C. Liverpool (choć rodzina niezmiennie kibicowała Evertonowi), chadzał do szkół, uczył się nieźle i, jak w przypadku większości bohaterów moich gawęd, zapewne wyszedłby na ludzi, gdyby na drodze nie stanęła mu muzyka. Po prawdzie muzyka otaczała go od dzieciństwa – miał w końcu irlandzkie korzenie, a jego ojciec Jim grywał ze słuchu na trąbce i fortepianie w Jimmy Mac’s Jazz Band i pisał własne piosenki. Najwidoczniej Jima nosiło wokół show-biznesu, gdyż udzielał się też jako oświetleniowiec w miejscowych teatrzykach rewiowych, a wedle relacji samego Paula, dom rozbrzmiewał dźwiękami rodem z varieté, radia i tradycyjnych śpiewników.

Wyspa skarbów

Idąc za ojcowską radą: „Naucz się grać na fortepianie, a ludzie zawsze będą cię zapraszali na imprezy”, Paul zaczął grać na trąbce, fortepianie, perkusji, gitarze, i być może skończyłoby się tylko na fazie hobby, gdyż Paul mógł dokonać awansu społecznego pokonując kolejne szczeble edukacji. Jednak nasz bohater trafił na koncert, po którym historia muzyki pobiegła inaczej. Wszyscy znamy tę opowieść, a legenda Beatlesów, sączona przez media, stała się nie tylko obiektem rozważań z pogranicza socjologii, muzykologii i psychoanalizy, ale i swoistej sakralizacji. Czym innym jest „McCartneya but” w piosence Perfectu, jeśli nie świętą relikwią?

Zaczęło się zatem na festynie dobroczynnym w Woolton, 6 lipca 1957 r., kiedy młody Paul McCartney spotkał nieco starszego Johna Lennona i jego zespół Quarrymen. Zewsząd dobiegał skiffle – brytyjska odpowiedź na amerykańskiego rock and rolla. Do jej grania wystarczała gitara, banjo, tarka do prania i zapał. Fascynacje muzyków Quarrymen bliższe były jednak postaciom takim jak Elvis Presley, Gene Vincent, Fats Domino, Little Richard, Jerry Lee Lewis czy Buddy Holly – to rockandrollowe natchnienie wszystkich okularników. Lennon, przynajmniej bez okularów, wyglądał na tyle groźnie, że ojciec Paula z pewnym wahaniem pozwolił im na robienie prób przy 20 Forthlin Road. Wkrótce do Quarrymen dołączy młodziutki gitarzysta George Harrison, po pewnym zaś czasie kapelę wzmocni przyjaciel Lennona ze szkoły plastycznej – basista Stu Sutcliffe.


Przeczytaj tłumaczenie piosenki „Jeden dzień z życia” (A Day In The Life) Lennona i McCartney'a AUTORSTWA STANISŁAWA BARAŃCZAKA >>>>


Prócz fascynacji muzycznych i młodzieńczego buntu, z Lennonem zbliżył McCartneya fakt, iż obaj utracili matki. Mary zmarła na raka piersi, kiedy Paul miał lat 14, a matka Lennona, Julia, zginęła w wypadku samochodowym niemal dokładnie rok po festynie w Woolton. Dodać jednak należy, że o ile po śmierci Mary Jim McCartney potrafił zapewnić Paulowi i jego bratu Mike’owi troskliwą opiekę, o tyle John, pozbawiony ojca, wychowywany od dzieciństwa przez siostrę matki Mimi, był w znacznie trudniejszej sytuacji.

Teoretycznie najlepszym gitarzystą był w tej stawce George Harrison, jednak to Lennon i McCartney zajęli się tworzeniem oryginalnego repertuaru. Ze skifflowego Quarrymen zmienili się w Johnny&Moon- dogs, by w końcowej fazie dojść do Long John and The Silver Beatles, jednak nawiązując do powieści Stevensona – zanim zdobyli swą wyspę skarbów, przeżyli niejedną wsypę. Musieli przepłynąć przez morze, z Liverpoolu do Hamburga, żeby tam, w niemieckich klubach muzycznych, przejść morderczy poligon. Dziesięciogodzinne sety, nocowanie w ponurych norach, tani alkohol, kobiety podejrzanej konduity i kilogramy benzedryny, dzięki której nie chciało się spać ani jeść. Co warto zaznaczyć, do Hamburga jechali już jako The Beatles, mając u boku perkusistę Peteʼa Besta. Za jakiś czas, w dość burzliwych okolicznościach, zmieni go Ringo Starr.

Bramy niebios

Kilka sezonów spędzonych w Hamburgu będzie dla nich doskonałą szkołą, stworzą repertuar, staną się zgraną maszyną. Co ważne, spotkają na swej drodze środowisko niemieckich Exis – „egzystencjalistów” – na czele z Astrid Kirchherr, fotografką, która odmieni nie tylko ich wizerunek artystyczny, ale także skradnie im Stu Sutcliffeʼa – ten wróci na studia plastyczne, swój bas oddając Paulowi. Niestety krótko po odejściu z zespołu Stu umrze na udar mózgu.

Kluby i speluny, pierwsi fani, energetyczne koncerty w liverpoolskim klubie Cavern, z kiepskim nagłośnieniem i fantastyczną publicznością, pozwolą im okrzepnąć, a tutejszy akcent – scouse – stanie się wkrótce symbolem nowej Wielkiej Brytanii, dynamicznej, aroganckiej i ostrej, dekonstruującej hierarchie, przesądy i towarzyskie konwenanse. Wcześniej jednak będą musieli spotkać kogoś, kto stanie się ich latarnią morską i holownikiem na oceanie show-biznesu.

Brian Epstein, 27-letni kierownik pobliskiego sklepu płytowego NEMS, zaintrygowany zamówieniem płyty zespołu, którego nie znał, dowiedziawszy się, że można ich obejrzeć na żywo, zjawia się na koncercie i wsiąka. Epstein był zamożnym, ambitnym, nieszczęśliwym, niespełnionym artystycznie gejem – dodajmy, że do 1967 r. homoseksualizm podlegał w Wielkiej Brytanii karze więzienia. Zobaczył w nich gwiazdy: wierząc w nich, wspierając ich i kochając ich. To on otworzy im drzwi do kariery, to on pozwoli światu ich poznać, to on spłonie w ogniu, który rozpętał.

Mogło się zdawać, że beatlemania wybuchła jak błysk magnezji, jednak Beatlesi długo na nią pracowali: tłukąc swój materiał w mniejszych i większych klubach Liverpoolu czy Hamburga, odbijając się od BBC i Dekki. Dopiero wytwórnia Parlophone, odprysk EMI, w osobie Georgeʼa Martina zgodzi się dać im szansę. Zresztą za czas jakiś będzie Martin ich dobrym duchem i, jak mawiają, piątym Beatlesem.

Kwartety i duety

A potem – aż nie chce się wierzyć, że trwało to tak krótko – w kilka lat nagrali płyty, których tytuły poznał świat, w kilka lat przeskoczyli od skocznych dwuminutowych pioseneczek do imponująco rozbudowanych form. I choć się zdawało, że hamburskie doświadczenia nauczą ich być ponad męskie przepychanki, wszystkie te territorial pissings, okazało się, że Lennona już nie interesuje to, co ma. Znudzony statusem gwiazdy, graniem koncertów, na których pisk fanek zagłusza muzykę, na których lecące w stronę muzyków żelkowe misie rozmiękczają sens tego grania, szukał inspiracji, a zmęczony rozpadem pierwszego małżeństwa czuł, że powoli traci pozycję lidera. Japońska artystka Yoko Ono była tylko częścią większej układanki, w której chodziło o odnalezienie siebie. Tak jakby lata spędzone w trasie odsunęły bolesny moment samopoznania.

Postępujący rozpad zespołu, szukanie jego przyczyn w działaniach Paula, Johna, w machinacjach sprytnego managera Allena Kleina (przed którym ostrzegali zresztą Beatlesów prowadzeni przez niego Rolling Stonesi) sprawiły, że w braterskie więzi wkradły się knowania, w których poczesną rolę zajął wspomniany Klein. Jak się okazało, żaden z terapeutycznych pomysłów McCartneya, w rodzaju rozszerzenia składu o pianistę Billyʼego Prestona czy gwiazdę folka Donovana, nie przeszedł w głosowaniu. Podobnie odrzucono propozycje zagrania spektakularnych koncertów w Colosseum czy pod piramidami Egiptu. Było już za późno.

Mimo wspólnoty wykutej w hamburskich piwiarniach Paul musiał pójść z nimi na wojnę. Zwycięzcą w tej bratobójczej walce nie będzie jednak nikt poza bandą pazernych prawników i dziennikarzy, dla których każda tego typu potyczka jest jak zraniony lew dla zgrai hien.


Czytaj także: Dopiero po Presleyu pojawili się Bob Dylan, John Lennon, Paul McCartney, Mick Jagger, Jim Morrison, błyskotliwi poeci, muzyczni geniusze czy zgoła szamani rocka – pisze ROBERT KASPRZYCKI >>>>


Po rozpadzie The Beatles wraz z żoną Lindą McCartney założy zespół Wings. Linda nie była dobrą wokalistką, potrafiła za to sprawić, że Paul czuł się na scenie bezpieczny, akceptowany, mówiąc banalnie: czuł się w swoim żywiole. Ten rodzaj wymiany zresztą został mu do dziś, praca z drugą osobą – Dennym Lainem, Elvisem Costello, Padem Maloneyem i pewnie setką innych nazwisk – stanowiła klucz. Wystarczy posłuchać „Ebony and Ivory”, rozkołysanego duetu ze Steviem Wonderem, ciepłego i lekkiego „Say, Say, Say” z Michaelem Jacksonem czy „Cut Me Some Slack” z Dave’em Grohlem, Kristem Novoselikiem i Patem Smearem (ex-Nir­vana), za które w 2014 r. zdobyli Grammy za najlepszą piosenkę rockową – i nie był to jakiś odgrzewany kotlet, tylko pełen zgiełku i wrzasku kafar, mieszczący się w rejonach Led Zeppelin czy White Stripes.

Dość zabawnie brzmi w tym kontekście tak krytykowana u „Makki” umiejętność pisania na zamówienie. Daj Boże każdemu napisać bondowskie „Live and Let Die”, dzięki któremu rodzina Broccoli otrzymała trzy piosenki w cenie jednej, i którego nawet GunsʼnʼRoses nie potrafili spartolić. Słodycz „Yesterday” potrafił McCartney zrównoważyć przejmującym „Maybe I’m Amazed” czy energetycznymi „Jet” i „Band On The Run”. I co prawda to Lennon zdobył opinię eksperymentatora i rewelatora dzięki „I Am the Walrus” i „Revolution 9”, Harrison zaś umiejętnie łączył elementy Wschodu i Zachodu, ale to najodważniejsze dzieło Paula, „Carnival of Light” z 1967 r., zamówione przez hipisowski klub Roundhouse na jedną z wczesnych imprez rave – jak mówi McCartney: najdłuższe improwizowane, psychodeliczne i szalone nagranie – nie zostało nigdy wydane.

Ani budyń, ani pudel

Żeby nie było aż tak poważnie i okołomuzycznie – jest Sir Paul bohaterem miejskiej legendy: oto prawdziwy Beatles zginął w 1966 r. i został zastąpiony przez sobowtóra, kanadyjskiego policjanta Williama Campbella. Ba, wielbiciele tej teorii potrafią znaleźć dziesiątki, jeśli nie setki argumentów i dowodów – na okładkach płyt, w teledyskach i w nagraniach, ze wskazaniem wersji puszczonej od tyłu.

Swoją drogą należy uznać, iż wzmiankowany Campbell musi być wyjątkowo zdolną bestią, skoro singiel z piosenką „Mull of Kintyre” z roku 1975 sprzedał się w nakładzie ponad 2 mln egzemplarzy, czyli wyższym niż wcześniejsze single Beatlesów, a na poziom wokalny kanadyjskiego policjanta nie skarżyli się ani Stevie Wonder, ani Michael Jackson. Ba, plotka podtrzymywana jest przez szereg publikacji nie tylko prasowych i książkowych, ale także przez film stworzony na podstawie domniemanego testamentu Georgeʼa Harrisona, który na taśmie zdradza, iż McCartney miał zginąć w wypadku samochodowym w listopadzie 1966 r., a brytyjskie służby rzecz zataiły w obawie przed epidemią samobójstw wśród fanów. Aż strach pomyśleć – boli jak cios w szczepionkę.

W kontekście wzmiankowanego filmu i ostatniej popularności „Bohemian Rhapsody” nieco dziwi nieobecność wątku Beatlesów na srebrnym ekranie. Poza „Backbeat”, skupionym na postaci basisty Stu Sutcliffeʼa, i „Chłopcem znikąd”, poświęconym młodemu Lennonowi, nie ma praktycznie żadnego filmu, który przyjrzałby się fenomenowi zespołu. W sumie może to i dobrze, bo jak atrakcyjnie pokazać, że „Let It Be” się McCartneyowi po prostu przyśniło?

Z drugiej strony być może pewnym tropem fabularnym byłby filmik, na którym widzimy wspomnianego wcześniej Daveʼa Grohla, który nastukany jak telegrafista siedzi w studiu i wymachując flaszką, bełkocze z pijackim żalem, że grał kiedyś w Nirvanie, najważniejszej kapeli lat 90. Nie wiemy, do kogo mówi, nie wiemy, czy to ustawka, wiemy jednak, że już wkrótce odłoży flaszkę, wstanie i założy Foo Fighters, zespół może nie tak znany jak Nirvana, ale żywy, energetyczny, charyzmatyczny. I wbrew pozorom wszystko jest tutaj bliskie – McCartney po rozwiązaniu zespołu udał się do swej szkockiej posiadłości i trudno założyć, że przez dwa tygodnie liczył tam wyłącznie owce.

Bo jest w nim jakaś zaskakująca twardość – w pozornie kruchym ciele tkwi jakiś tytanowy szkielet, który sprawia, że choć musi przez tę nieszczęsną ładną buźkę udowadniać, że nie jest, jak to ujął, „budyniem z collegeʼu” czy chcącym wszystkich zadowolić emocjonalnym pudlem (to z kolei określenie Lennona), to zawsze wstaje, otrzepuje się i idzie dalej, wciąż będąc człowiekiem niesamowicie kreatywnym, pracowitym, dowcipnym i mającym do siebie dystans.

Nawet trudno sobie wyobrazić tę falę hejtu, która zalała go po rozpadzie Beatlesów i wytoczeniu im procesu. Jak się zdaje, ogromnym ciosem była dla niego śmierć żony Lindy, i dzieje małżeństwa z Heather Mills, modelką realizującą stereotyp pazernej celebrytki. Choć bywa mistrzem PR, nie jest jednak żadnym makiawelicznym graczem, vide jego reakcja na śmierć Lennona (w rozmowie z dziennikarzem McCartney posłużył się frazą „ale obsuwa, co nie?”) czy ostatni list do Pawła Kukiza.

McCartney od zarania jest wzorem dla muzyków na całym świecie, i nie mówimy tu tylko o fakcie, że „Yesterday” to podobno najczęściej „coverowany” utwór świata, że w samych Stanach wyemitowano go 7 mln razy, że trudno nawet policzyć wersje „Eleanor Rigby” zaproponowane przez Arethę Franklin i Raya Charlesa, że Hendrix, dwa dni po wydaniu albumu „Orkiestra Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza”, zdołał się nauczyć piosenki tytułowej i rozpocząć nią własny koncert. Wszak i na naszym poletku uwielbienie dla McCartneya deklarują takie postaci jak Tymon Tymański, Artur Rojek czy Grzegorz Turnau, który na swym najnowszym albumie „Bedford school” zamieścił pięć piosenek niemal w całości stworzonych przez McCartneya. Zresztą jak ocenić ten zdumiewający dorobek, pochodzący jakby spod kilku różnych rąk – te genialnie zharmonizowane ballady („Here There And Everywhere”, „Blackbird”, „Yesterday”), flirty z klasyką („Sheʼs Leaving Home”, „Eleanor Rigby”), nawiązania do estetyki varieté („When Iʼm 64”, „Honey Pie”), brzmień zgoła metalowych („Helter Skelter”), rock and rolla („I Saw Her”, „Get Back”) i rocka („Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”) – całą tę niesłychaną lekkość, śpiewność, i to wszystko wymyślone przez człowieka, który, o horribile dictu, nie zna nut.


Czytaj także: Ktoś wystaje pod blokiem, bo ktoś inny przy otwartym oknie odtwarza nagrania Beatlesów. A słuchając ich, lżej się oddycha. LEKTOR o książce Macieja Hena „Beatlesi w Polsce” >>>>


I może nie jest to już ten sam chłopięcy głos, z jednakową swobodą śpiewający fantastyczne zestroje harmoniczne, delikatne ballady czy wrzaskiem marcowego kocura zdzierający nam skalp z głowy, niemniej barwa ta nabrała jakiejś bluesowej prawdy, mądrości, mięsa. Sam artysta ujmuje nas nie tylko sceniczną mocą, ale i pozasceniczną nieśmiałością, jakby wiedział, że choć nadal tkwi w nim ów „budyń z collegeʼu”, to z gitarą w ręku stać się może prawdziwym zwierzęciem koncertowym, które z iskier bijących od widowni potrafi wykrzesać prawdziwie oczyszczający ogień.

Jak w „Hey Jude”, napisanym na pocieszenie dla Juliana, syna Johna Lennona z małżeństwa z jego pierwszą żoną Cynthią. Kiedy tłum zaczyna śpiewać zakończenie „Hey Jude” – tych trzynaście dźwięków sprawiających, że czujesz na grzbiecie elektryczne smagnięcie i sam nie wiedząc kiedy zaczynasz nucić: „na na na na na na / na na na na / Hey Jude” – nie trzeba ci nic więcej. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, muzyk, kompozytor, śpiewający autor, recenzent muzyczny, felietonista i krytyk literacki, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Zadebiutował w 1992 roku na 28. Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie, zdobywając I nagrodę oraz stypendium im.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 49/2018

W druku ukazał się pod tytułem: Pieprz nie zwietrzał