Pieniądz nie śmierdzi

Od stycznia w Polsce spłonęło 65 składowisk odpadów, na które w ostatnich latach trafiało coraz więcej śmieci z zagranicy. Zbieżność wydarzeń nieprzypadkowa.

04.06.2018

Czyta się kilka minut

Dymy nad Zgierzem, 26 maja 2018 r. / TOMASZ STAŃCZAK / AGENCJA GAZETA
Dymy nad Zgierzem, 26 maja 2018 r. / TOMASZ STAŃCZAK / AGENCJA GAZETA

28 maja – Jelenia Góra. 25 maja – Zgierz, a 23 maja – warszawski Mokotów. Trzy dni wcześniej Giebnia koło Inowrocławia, 15 maja – Garczegorze na Pomorzu. Zaledwie trzy dni po pożarze w Gorlicach na drugim krańcu kraju. Tę listę można ciągnąć do znudzenia, odkąd Polska zaczęła pluć w niebo chmurami dymu niosącego m.in. rakotwórcze furany, toksyczne metale ciężkie oraz dioksyny, którymi w 2004 r. otruto ukraińskiego prezydenta Wiktora Juszczenkę.

Palący problem rząd dostrzegł dopiero kilka dni temu, po wielkim pożarze ponad 15 tys. ton plastiku i gumy na składowisku firmy Green-Tec Solutions w Zgierzu. Odpady pochodziły głównie z Niemiec, Włoch i Szwecji. W kwietniu właścicielowi skończyło się pozwolenie na składowanie.

– Zero tolerancji dla mafii śmieciowej – grzmiał na miejscu akcji gaśniczej wiceminister środowiska Sławomir Mazurek, dając do zrozumienia, że serii pożarów składowisk nie traktuje już jako zbiegu okoliczności. – Do końca roku zmienimy przepisy dotyczące składowania odpadów.

O kilka lat za późno.

Składować każdy może

Z raportu po kontroli Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska, przeprowadzonej na początku maja na składowisku z Zgierzu: „Przy ul. Boruty 21 magazynowane są głównie zmieszane odpady z tworzyw sztucznych. (...) Odpady zbierane są w sposób nieuporządkowany, na nieutwardzonym podłożu i nie są zabezpieczone przed działaniem czynników atmosferycznych. Niewielkie ilości odpadów z tworzyw sztucznych magazynowane są w hali zlokalizowanej przy ul. Kwasowej. Część z odpadów jest magazynowana poza wyznaczonymi miejscami (...). Na terenie całego obiektu w Zgierzu nie stwierdzono obecności materiałów gaśniczych”.

Właściciel Green-Tec Solutions Artur Kurzyk w rozmowie z Radiem Łódź narzeka, że kontrolerzy z Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska i Państwowej Straży Pożarnej wręcz go osaczyli. – Te kontrole wytknęły mi jednak jakieś drobne zaniedbania, nie były to straszne rzeczy – podkreśla.

Dobre samopoczucie Kurzyk zawdzięcza zapewne temu, że polskie przepisy są dla takich jak on wyjątkowo łagodne. Prawo ochrony środowiska z 2001 r. wymaga w zasadzie tylko tego, aby teren przeznaczony do przechowywania odpadów był zabezpieczony w sposób uniemożliwiający przedostawanie się wycieków do wód gruntowych. Warunki składowania musi jeszcze ocenić sanepid, ale jego ewentualny sprzeciw nie jest wiążący dla wydających pozwolenie władz samorządowych.

Odrobinę trudniej uzyskać zgodę na przetwarzanie odpadów. Wydaje ją starosta na podstawie dokumentów potwierdzających prawo do użytkowania terenu przeznaczonego na składowisko oraz deklaracji... samego wnioskodawcy, jak dużo odpadów będzie przetwarzać.

Jeśli firma zajmująca się recyklingiem zgłosi wydajność powyżej 75 ton śmieci na dobę, zaczyna podlegać wyśrubowanym unijnym normom środowiskowym, które skopiowano do polskich przepisów. Wystarczy jednak zadeklarować wydajność poniżej tego limitu, by w oczach sanepidu i innych agend kontrolnych stać się praktycznie takim samym biznesem jak sklep spożywczy czy magazyn części zamiennych.

Łatwo zgadnąć, że w tej sytuacji większość z blisko tysiąca polskich zakładów recyklingowych oficjalnie nie przekracza pułapu 75 ton odpadów przetwarzanych na dobę. Wiele z nich zajmuje się zresztą przetwarzaniem jedynie na papierze, choćby po to, aby uzyskać dostęp do funduszy unijnych przypisanych do tej działalności. Urzędnicy nie spieszą się do kontroli, bo nikt tego nie oczekuje. W efekcie – jak ironizuje w rozmowie z serwisem Money.pl Hanna Marlière z firmy doradczej Green Management Group – w niektórych zakładach recyklingowych za całą instalację do przetwarzania odpadów robi „pan Zenek” z widłami.

Na składowisku w Zgierzu aparatury recyklingowej nie było. Właściciel Green-Tec Solutions twierdzi, że zamierzał ją dopiero kupić. W pierwszej kolejności sprawił sobie śmieci.

Plastikowe tsunami

W 2017 r. Główny Inspektorat Ochrony Środowiska wydał zgodę na przywóz prawie 734 tys. ton odpadów z zagranicy. Rok wcześniej granice Polski legalnie przekroczyło ponad 701 tys. ton śmieci – niemal dwa razy więcej niż w poprzednich latach. W tym roku od stycznia importerzy odpadów otrzymali pozwolenia na wwóz już ponad 168,5 tys. ton. Z danych GUS wynika, że ich lwia część płynęła z Niemiec, Wielkiej Brytanii, Włoch i Szwecji, ale niektóre transporty przychodziły nawet z Australii i Nigerii.

Za każdą przyjętą tonę trudnych do przetworzenia odpadów właściciel składowiska może zainkasować do 200 zł. Szkopuł w tym, że najpóźniej po trzech latach taki towar musi zostać przetworzony lub zutylizowany. Ktoś, kto nie ma stosownych instalacji do recyklingu, musi zatem znaleźć kogoś, kto przyjmie jego odpady za mniejszą stawkę od tej, którą zainkasował wcześniej od klienta. Dopóki na śmieciowym rynku w Polsce panowała stagnacja, było to trudne, lecz nie niewykonalne. Od stycznia stawki za składowanie odpadów poszły jednak ostro w górę.

Do niedawna lwia część europejskich i amerykańskich śmieci trafiała do Chin. Na mało zaszczytne miano śmietnika globu Pekin przystał jeszcze na początku lat 90. ubiegłego wieku, zdając sobie sprawę, że bez stałego dopływu taniego surowca nie uda się nadrobić cywilizacyjnego dystansu do świata zachodniego. Kontenerowce, płynące do USA i Europy z towarami wyprodukowanymi w fabrykach rozsianych wzdłuż wschodniego wybrzeża Chin, wracały puste do Azji, co otwierało prostą i tanią ścieżkę do importu odpadów, w których tonął już wtedy Zachód.

Resztę zrobił chiński efekt skali. Dekadę później przetwarzanie „kapitalistycznych” śmieci było już potężnym i świetnie zorganizowanym sektorem chińskiej gospodarki. Wartość odpadów sprowadzanych z zagranicy w latach 1991–2002 wzrosła ponad czterdziestokrotnie. Zhang Yin, właścicielka firmy Nine Dragons Paper Holdings Limited, przetwarzającej sprowadzoną z USA makulaturę w opakowania dla produktów made in China eksportowanych następnie na Zachód, przez pewien czas była najbogatszą Chinką, z majątkiem szacowanym na ponad 3,6 mld dolarów.


Czytaj także: Robert Cyglicki z Greenpeace Polska: Nauczyliśmy się żyć szybko i jednorazowo. Ile trwa życie jednorazowej foliowej torebki? 15 minut – kiedy niesiemy ją ze sklepu do domu.


Arkusze kalkulacyjne Komunistycznej Partii Chin nie uwzględniały jednak kosztów środowiskowych, a te z roku na rok stawały się coraz wyższe. W 2013 r. Pekin musiał już wdrożyć program o nazwie „Zielony Płot”, zakazując wwozu kilku szczególnie szkodliwych substancji, ale nawet te ograniczenia nie wystarczyły na długo. W bogacących się Chinach szybko rosła konsumpcja wewnętrzna. Największe aglomeracje, jak Szanghaj (23,4 mln mieszkańców), Pekin (20,4 mln) czy Kanton (19,1 mln), produkowały już dostatecznie dużo odpadów komunalnych, by wykarmić nimi rodzimą gospodarkę. W końcu latem 2017 r. Pekin zawiadomił Światową Organizację Handlu, że od nowego roku Chiny wstrzymują import 24 rodzajów odpadów, na czele z plastikiem, papierem, bawełną, popiołem, przędzą, oraz substancji powstających przy produkcji stali.

Do ubiegłego roku 87 proc. plastikowych odpadów wytwarzanych w Europie (56 proc. z całego świata) trafiało właśnie do Państwa Środka. Teraz plastikowe tsunami usiłuje znaleźć dla siebie ujście w innych punktach, przenikając najszybciej tam, gdzie słabe państwa nie potrafią stawić mu oporu.

Na liście tych ostatnich jest również Polska.

Unia chce być czysta

Importowany plastik, papier, guma, rzadziej metal, powiększa górę ok. 140 mln ton odpadów powstających rokrocznie w Polsce, z którymi i bez obcych śmieci mamy recyklingową zadyszkę. Kilka dni temu Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport, w którym sygnalizuje ryzyko kar, jakie może nałożyć na Warszawę Komisja Europejska za niewykonanie wspólnotowego celu, by do 2020 r. minimum 50 proc. odpadów papierowych, metalowych, tworzyw sztucznych i szkła poddawać recyklingowi. Większość polskich gmin zbliża się dopiero do 30 proc., nieliczni prymusi, choćby Kraków, dobijają do 40 proc. Aż 14 z 22 przebadanych gmin w 2016 r. przetworzyło mniej odpadów niż rok wcześniej.

A przecież wszystko wskazuje na to, że śmieci będzie przybywać wraz z rozwojem gospodarki i nieuniknionym w tych warunkach wzrostem konsumpcji. Przeciętny Polak wytworzył w 2016 r. 303 kg odpadów komunalnych, czyli prawie dwa razy mniej od statystycznego Niemca i o połowę mniej od Duńczyka. W krajach rozwiniętych góry odpadów rosną wprawdzie wolniej, ale Bruksela od dawna zdaje sobie sprawę, że dla zwiększenia udziału recyklingu w gospodarce odpadami nie ma alternatywy. Idealny scenariusz, zakreślony przez unijnych urzędników, zakłada, że do 2030 r. kraje wspólnoty na tyle zwiększą rolę recyklingu w swoim obrocie towarowym, że zapotrzebowanie na nowe surowce spadnie o 20 proc. Dodatkową ekonomiczną korzyścią związaną z przejściem na taką gospodarkę w obiegu zamkniętym byłyby nowe miejsca pracy (nawet 3 mln) w branżach związanych z przetwarzaniem odpadów.

Realne? Unia ma już spore osiągnięcia, bo tylko w latach 2004–14 Wspólnocie udało się zwiększyć udział odpadów poddawanych recyklingowi z 25,3 do 43,8 proc. – i to przy jednoczesnym rozszerzeniu na kraje Europy Wschodniej, która w ekonomicznej pogoni za Zachodem nie zawracała sobie przesadnie głowy ekologią. W gruncie rzeczy o wszystkim zdecyduje jednak wolny rynek.

W recyklingu granicę technologicznych możliwości wyznaczają przecież koszty. Gdy odzyskanie surowca z opadów staje się równie kosztowne albo nawet droższe od kupna gotowego surowca, gra przestaje być warta świeczki. Globalna gospodarka, rosnąca w ostatnich latach w tempie oscylującym wokół 3 proc. rocznie, na razie zdaje się sprzyjać naturze, bo szybko rosnący popyt na większość surowców winduje ich ceny, przy okazji podnosząc granice opłacalności recyklingu. Miedź, niezbędna przy produkcji urządzeń elektronicznych, od początku 2016 r. podrożała z ok. 4,6 do ponad 6,8 tys. dolarów za tonę. Cena aluminium, jednego z podstawowych surowców branży motoryzacyjnej i budowlanej, skoczyła z 1,4 do 2,2 dolarów za tonę. Kauczuk, bez którego nie istnieje przemysł gumowy, podrożał ze 150 do prawie 200 dolarów za kilogram. Nawet ropa naftowa, ostatnio przedmiot ostrej wojny cenowej pomiędzy głównymi dostawcami, zdołała zyskać na wartości ponad 100 proc.

Co zatem płonie w Polsce, coraz częściej radując fotografów krajobrazu rzadkim nad Wisłą widokiem cumulus flammagenitus, chmury widywanej nad wulkanami? Odpowiedź jest niestety oczywista – to, czego już nikomu nie opłaca się przetwarzać: sprasowane bloki plastiku pokrytego np. trudnym do usunięcia klejem z etykiet, włókna termoutwardzalne, mieszanina papieru i odpadów biologicznych, toksyczne substancje powstałe w trakcie skomplikowanych procesów technologicznych. To wszystko jako surowiec nie jest warte funta kłaków, kosztuje jednak sporo jako balast, którego trzeba się pozbyć. Najlepiej cichaczem.

To nie moja ręka!

Wielki biznes od dawna opiera się na zglobalizowanej produkcji, której żelazną zasadą pozostaje tzw. outsourcing – szykowny synonim wypychania poza firmę wszystkiego, co stanowi koszt, a nie czysty zysk. To dlatego w nowoczesnym modelu zarządzania właścicielem praw do marki i patentów są spółki matki, a reszta kosztownej biznesowej bieżączki spada na barki dziesiątków lub setek zewnętrznych kontrahentów, których nie pyta się o nic poza ceną. Z utylizacją odpadów jest podobnie: to przecież koszt, który podlega nieustannemu cięciu, bo koszty nigdy nie są dostatecznie niskie. Zadanie to zleca się więc najczęściej wyspecjalizowanej firmie, nie pytając, co i gdzie zrobi ze śmieciami, choć z góry wiadomo, że zarząd tej firmy czytał te same podręczniki zarządzania i utylizację śmieci zleci pewnie mniejszym kontrahentom. W biznesowej matrioszce chodzi przede wszystkim o rentowność, ale przy okazji kupuje się także coś nie do przecenienia – zwolnienie z odpowiedzialności.

Wiosną 2013 r. poleciałem do Bangladeszu na miejsce największej katastrofy budowlanej w dziejach tego kraju. 24 kwietnia na przedmieściach stolicy, Dhaki, runął ośmiopiętrowy budynek, w którym ok. siedmiu tysięcy szwaczek szyło ubrania dla zachodnich firm odzieżowych – w tym polskiej LPP. Kiedy ratownicy wygrzebali z ruin metki należące do polskiego zleceniodawcy, zarząd spółki tłumaczył, że nie zdawał sobie sprawy z tego, iż jego zamówienia trafiły właśnie tam – do zakładów mieszczących się w budynku podwyższonym nielegalnie o trzy piętra, z pęknięciami w ścianach głębokich na tyle, by robotnice mogły w nich kłaść jak na półkach przyniesione z domu posiłki. Odpowiedzialność za to musiał wziąć na siebie lokalny przedstawiciel polskiej firmy – nawet jeśli w rzeczywistości jedynie wykonał polecenie klienta.

Odpady globalizacji

Outsourcing odpowiedzialności robi w biznesie wielką karierę. Amerykańskie banki sprzedające klientom długi nie do ściągnięcia, jedynie dla niepoznaki opakowane w ratingi znanych agencji, które uspokajały kupujących, że to pewna inwestycja. Wzruszenia ramion szefów koncernu Apple na wieść o fali samobójstw przepracowanych robotników w chińskiej fabryce tajwańskiej firmy Foxconn, produkującej gadżety amerykańskiego giganta. Malowane oburzenie rady nadzorczej brytyjskiego koncernu farmaceutycznego GlaxoSmithKline po aferze z jego chińskim oddziałem, który przez agencje turystyczne i innych wynajętych podwykonawców rozdał tamtejszym lekarzom i urzędnikom łącznie 4,9 mld dolarów łapówek. Dolary przeciw orzechom, że w ten schemat można wpisać również płonące dziś w Polsce śmieci.

Pieniądz może i nie śmierdzi, ale i nie pachnie, co zauważył już Bismarck, porównując rynsztok realnej polityki do brudu masarni, która może i produkuje smaczne wędliny, ale ze składników, o których smakosze wolą nie mieć pojęcia. Śmietniska za polskimi oknami w pewnym sensie są tym samym – produktem ubocznym globalizacji, który zaczyna cuchnąć dopiero wtedy, kiedy mamy go już dosłownie za płotem. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 24/2018