Piechurzy bez granic

Aby wesprzeć imigrantów, przemierzali pieszo Francję: od włoskiej granicy do portu Calais. 1100 km, ponad dwa miesiące w drodze. Na ostatnim odcinku szliśmy z nimi, słuchaliśmy ich opowieści.
z Lille i Calais

17.07.2018

Czyta się kilka minut

Uczestnicy marszu w Pikardii, północna Francja, czerwiec 2018 r. / KASIA STREK / ITEM
Uczestnicy marszu w Pikardii, północna Francja, czerwiec 2018 r. / KASIA STREK / ITEM

Malika pokazuje sfatygowane adidasy: – Te buty przeszły ze mną całą trasę z Berlina do Aleppo. Teraz idę w nich do Calais. Jak już całkiem się rozlecą, zachowam je na pamiątkę.

W 2017 r. Malika przemaszerowała całą trasę obywatelskiego marszu z Berlina do syryjskiego Aleppo. Siedem miesięcy w drodze. Teraz to powtarza, choć na mniejszą skalę. Gdy rozmawiamy, ma w nogach już 500 km: do francuskiego marszu dołączyła w okolicach Troyes. Jesteśmy kilkadziesiąt kilometrów od mety – portu Calais nad Kanałem La Manche.

Różne Francje

Ojciec Maliki jest Algierczykiem; mama, hiszpańskiego pochodzenia, do 18. roku życia mieszkała w Mali, zanim wyjechała do Francji. Ale Malika dowodzi, że jest Francuzką od sześciu pokoleń, bo jej algierski praprapradziadek był już obywatelem Francji: – Wychowałam się w regionie paryskim, a moją najlepszą przyjaciółką była Polka. Płynie we mnie krew wielu narodów. Taka jest cała Francja.

Z wykształcenia prawniczka, z konieczności kobieta wielu profesji. Z charakteru – niezależna aktywistka. Jeździła po Grecji, po obozach przejściowych dla imigrantów, aby ich dzieciom dawać lekcje rysunku i pisania. Teraz udziela porad prawnych imigrantom we Francji, czasem gości ich w domu.

Wszystko na własną rękę, bo Malika nie lubi struktur ani instytucji: – Znam wielu Francuzów, którzy indywidualnie wspierają uchodźców, ale się tym nie chwalą. Także dlatego, że mogą mieć z tego powodu kłopoty, przepisy wciąż przewidują kary za np. nocowanie u siebie imigrantów bez papierów czy ułatwienie im poruszania się po kraju [chodzi o przewidziany we francuskim prawie tzw. występek solidarności; jego usunięcie nakazała w lipcu Rada Konstytucyjna – red.].

Jednak przeznaczeniem Maliki jest, jak mówi, bycie pisarką: – Piszę teraz moją pierwszą powieść, opartą na doświadczeniu marszu do Aleppo. Dlatego potrzebowałam znowu ruszyć w drogę. Gdy chodzę, lepiej mi się myśli, znajduję właściwe słowa, a one układają mi się w zdania.

Po drodze chętnie wdaje się w rozmowy. – Wrogie reakcje na marsz? No tak, dziś rano jeden mężczyzna, który wyszedł z tabac [francuski bar, gdzie sprzedaje się też papierosy – red.], powiedział mi: „To świetne, co robicie, dzięki wam więcej ludzi będzie głosować na Front Narodowy. Ja też popieram Front, żeby wyrzucić arabusów”. Zanim zniknął, zdążyłam tylko powiedzieć, że też jestem Francuzką. Zapomniałam dodać, że od wielu pokoleń – śmieje się Malika. – Ale to jedyna taka agresywna riposta na marsz, jaką pamiętam, a idę już przecież miesiąc – dodaje.

Wcześniej, gdy marsz przechodził przez miasta południa Francji, Front Narodowy zorganizował tam kontrmanifestacje. Szczęśliwie nie doszło do starć.

Kwestia honoru

Za Lille mijamy miasteczka z rzędami niskich domków z czerwonej cegły, wszędzie flamandzkie nazwy: Steenwerck, Haze­brouck, Watten. Historyczny skrawek Flandrii, leżący dziś po francuskiej stronie granicy (reszta jest w Belgii). Wokół łąki, pasą się krowy, na polach leżą identyczne stogi siana w kształcie walców.

Mieszkańcy wioski otwierają okna. Jedni machają przyjaźnie w stronę kolorowego orszaku, dają piechurom wodę, życzą powodzenia. Inni wychodzą na próg, przyglądają się ciekawie, milczą.

Jean-Pierre, przez lata robotnik w miejscowej fabryce, bierze ulotkę od wolontariusza, ale nie jest przekonany do marszu. Wdaje się w dyskusję: – Nie, nie jestem przeciwko imigrantom, jeśli są już u nas, głodni i na ulicy, to trzeba im pomóc. Ale uważam, że trzeba najpierw wspierać ich kraje, żeby z nich nie wyjeżdżali. A to, co się stało w Calais, ten chaos, bałagan, góra śmieci… Po czym się ożywia: – Widzieliście mecz Japończyków na mundialu? Jak kibice japońscy wzięli torby na śmieci i sprzątali trybuny po sobie? Voilà! Od nich mogliby się tamci uczyć porządku.

Zatrzymujemy się na lunch. Wolontariusze wyładowują z furgonetki jedzenie. Długa kolejka. Każdy piechur dostaje sałatkę z ryżem, napoje i owoce. Niektórzy, zlani potem, ucinają sobie sjestę w cieniu.

A potem znów ruszamy. „O la la, o le le / z uchodźcami łączmy się” – przyśpiewka na skoczną nutę. Z lipcowego nieba leje się żar. Kolumna rozciąga się, przypomina wijącego się węża.

Obywatelski marsz solidarności z migrantami idzie już od ponad dwóch miesięcy z włoskiego Ventimiglia, miasta na granicy z Francją. Jego uczestnicy domagają się, aby Europa była bardziej solidarna wobec imigrantów. Sprzeciwiają się zaostrzeniu kursu politycznego w tej kwestii przez prezydenta Emmanuela Macrona.

Przed nami miejscowość Grande- ­-Synthe, w pobliżu Dunkierki. Jeszcze niedawno istniał tu ośrodek dla 2,5 tys. imigrantów. Powstał wbrew woli rządu, za sprawą determinacji mera miasta Damiena Carême’a (rządzi nieprzerwanie od 17 lat). Założenie ośrodka prowadzonego przez organizację Lekarze bez Granic pozwoliło na pewien czas odciążyć tzw. „dżunglę” w Calais (koczowisko imigrantów, usiłujących dostać się na promy do Wielkiej Brytanii). Jednak ten oddolny ośrodek humanitarny spłonął w kwietniu 2017 r., w wyniku wewnętrznych waśni jego mieszkańców.

Dla organizacji pozarządowych Carême jest bohaterem: symbolem Francji solidarnej z imigrantami. I przeciwieństwem władz Calais, które od lat toczą konflikt ze stowarzyszeniami, które pomagały mieszkańcom dawnej „dżungli”.

Teraz Carême dołącza do marszu. Wita go aplauz marcheurs. – Ratujecie honor Francji, upominacie się o to, co powinno robić francuskie państwo – rewanżuje się piechurom mer. – Nie pozwolę, aby w moim mieście mężczyźni i kobiety z dziećmi spali na ulicy. Zajmuję się nimi tak, jak wszystkimi mieszkańcami miasta. To nic wielkiego, odrobina człowieczeństwa, która jest w każdym z nas.

Dziś – po tym, jak obóz w Grande-Synthe spłonął – w okolicznych lasach koczuje wciąż kilkuset imigrantów, głównie Kurdowie. Pomagają im miejscowe organizacje, jak Emmaus, np. rozdając posiłki.

Seniorzy na froncie

Wśród tych, którzy maszerują od początku, jest nierozłączna para: François i Maya. Trudno ich dogonić, bo zwykle mkną na czele pochodu, z komórką przyklejoną do ucha. Daleko przed innymi, zwykle młodszymi o prawie pół wieku.

Maya: – Znamy się z François od 44 lat, był najlepszym przyjacielem mojego brata, ale żyjemy wspólnie dopiero od 12 lat. Gdy byliśmy młodzi, całowaliśmy się, ale nie nadszedł ten moment i każde poszło swoją drogą, poślubiło kogoś. Widać tak musiało być. Bo bardzo się różnimy.

Kiedyś François Guennoc uczył licealistów w szkole rolniczej. Urodzony aktywista: – Zawsze o coś walczyłem. W latach 70. zaczynałem w organizacjach skrajnej lewicy, trwało to trzy-cztery lata. Potem, po sowieckiej interwencji w Afganistanie, zaangażowałem się w obronę niepodległości afgańskiej.

Później pochłonęła go walka o zachowanie lokalnych tradycji kulturalnych: – Zawsze interesowało mnie rybołówstwo, techniki połowu, sposób życia rybaków. Wzięło się to pewnie z tego, że mieszkam blisko Boulogne-sur-Mer, największego portu rybackiego we Francji. Napisałem o tym wiele książek.

Ale gdzie w tym wszystkim sprawa imigrantów? – Mieszkam w pobliżu Calais, więc byłem wrażliwy na kwestię „dżungli”. Pięć lat temu, gdy przeszedłem na emeryturę, zostałem wolontariuszem, a potem wiceszefem stowarzyszenia Oberża Migrantów, pomagającego im w Calais. Nasza Oberża jest jednym z kilku stowarzyszeń w Calais, które świadczą najpilniejszą pomoc: rozdajemy posiłki, koce i namioty, ładujemy ludziom telefony – opowiada François.

Maya: – François był zawsze aktywistą. Ja nigdy nie należałam do żadnej organizacji. Pracowałam całe życie w branży jubilerskiej, miałam własny warsztat, wyrabiałam biżuterię. Zostałam aktywistką dopiero cztery lat temu.

Wspomina jednak, że prawie 20 lat temu, pod wpływem podróży po Afryce i Pakistanie, postanowiła zaangażować się w rozwój gospodarki krajów biednych. – Miałam projekt uruchomienia mikrokredytów dla rodzin afrykańskich, żeby same mogły zarabiać na życie. Ale okazało się to trudne, w sytuacji gdy nie byłam stale na miejscu, nawet jeśli wracałam do Afryki kilkakrotnie.

Maya zdała sobie sprawę, że zamiast wydawać pieniądze na loty, mogłaby pomóc Afrykanom bardziej efektywnie: – Mieszkałam blisko Calais i widziałam tysiące ludzi w „dżungli”...

Tak się złożyło, że François zaczął działać w Oberży i jego towarzyszka dołączyła do niego, choć jak ognia unika wszelkiej przynależności: – Bycie wolontariuszką było dla mnie naturalne, bo spędziłam dużo czasu na afrykańskich ulicach po prostu rozmawiając z ludźmi. Zaczęłam się angażować przed nagłym rozszerzeniem się „wielkiej dżungli”. W ciągu roku urosła z 300 do 3 tys. osób w 2015 r. Byliśmy tym pochłonięci, sami ponad rok rozdawaliśmy żywność, koce, buty, ubrania, namioty. Nie było prawie wolontariuszy, Brytyjczycy przybyli później. Panika, czy damy radę... Teraz mamy dużo wolontariuszy, zajmuję się bardziej zarządzaniem, rozwiązywaniem konfliktów.

To François wymyślił marsz z Ventimiglia do Calais. We Francji taki pomysł nie jest nowy: pierwszy słynny Marche des beurs (czyli Marsz Arabów, antyrasistowski; słowo „beur” to potoczne określenie Francuzów pochodzących z Maghrebu) ruszył w 1983 r. z Marsylii do Paryża. – Nasz marsz jest czymś kolorowym, wesołym, pozytywnym. Choć sprzeciwiamy się polityce imigracyjnej Macrona, to jesteśmy przede wszystkim za: za otwarciem granic, za Francją gościnną dla przybyszy – podkreśla François.

Dodaje: – Polityka Macrona polega na tym, by zniechęcić imigrantów do pozostania w Calais. Władze myślą, że jeśli nie będziemy im pomagać, to z dnia na dzień znikną. To złudzenie. Oni tu zostaną, tylko w jeszcze bardziej dramatycznych warunkach.

Z „dżungli” na studia

Przed nami ostatni etap: wejście do Calais. Przechodzimy obok ogromnej pustej łąki, zarośniętej chaszczami. W pobliżu ciągnie się ogrodzenie zakończone drutem kolczastym, oddzielające teren od autostrady, którą tiry suną w kierunku odprawy promowej do Anglii. To teren starej „wielkiej dżungli”. – Mój dawny dom – pokazuje Pakistańczyk Riaz. – Jak dziś do niego wracam, chce mi się płakać.

Swoim życiem Riaz mógłby ­obdzielić kilku rówieśników. Pakistan opuścił przed ośmiu laty, gdy miał 20 lat. Wcześniej, po maturze, pracował w pozarządowej organizacji. Pomagał mieszkańcom wiosek w znajdowaniu miejsc pod budowę studni. Organizacja współpracowała z europejskimi partnerami, co ściągnęło na Riaza kłopoty. Nad tym regionem Pakistanu, przy granicy z Afganistanem, panowali wtedy talibowie. Grozili mu śmiercią, za „wysługiwanie się wrogom islamu”. Z kolei rząd oskarżał go, jak twierdzi, o kolaborację z talibami.

Riaz wyjechał: – Granicę z Iranem przekroczyłem w przebraniu kobiety w burce, żeby nikt mnie nie poznał. Bałem się rozpoznania, bo zagrażali mi i talibowie, i rząd.

Pieniądze dla przemytników i na przedostanie się do Anglii, równowartość 10 tys. euro, dał mu wuj. – U nas nikt nie wierzy, że istnieje Europa, wszyscy mówią tylko o Anglii. Ja też jechałem do Wielkiej Brytanii – opowiada. Ale, po kilkumiesięcznej przeprawie, zamiast do mitycznego Albionu trafił – przez Iran, Turcję, Grecję i Włochy – do Francji i Belgii. Na koniec do Calais, z nadzieją przekroczenia Kanału. Ale utkwił na dobre. Przez cztery miesiące próbował. – W końcu wskoczyłem do ciężarówki, ale wypadłem z pojazdu i się zraniłem, nie mogłem chodzić. Zawieziono mnie do szpitala w Calais.


Czytaj także: Grażyna Makara i Marcin Żyła: Sceny graniczne


Odtąd Riaz skazany był, jak tysiące innych, na koczowanie w „dżungli”. W namiocie, bez wody bieżącej i toalet. – Jestem z natury spokojny i nieśmiały. Wstydziłem się stać w kolejce po jedzenie rozdawane przez wolontariuszy. Wolałem głodować. Aż przyszła do mnie pewna kobieta, jak się okazało, także muzułmanka. Zaczęła mi przynosić jedzenie. Potem zajęli się mną Lekarze bez Granic. Dzięki nim poznałem Mayę i François. Gościli mnie u siebie przez ponad cztery miesiące. Dziś są dla mnie jak rodzina – twarz Riaza się rozjaśnia.

Aby się zrewanżować parze Francuzów, został wolontariuszem Oberży, pomagał też rodakom jako tłumacz.

Porzucił pomysł przedostania się do Anglii. Pewien człowiek – być może duchowny, zastanawia się Riaz – zaprowadził go do Caritasu, gdzie namówiono go do złożenia podania o azyl we Francji. Ale za pierwszym razem wniosek odrzucono, jako że był „dublińczykiem”: wcześniej zostawił swoje odciski palców dwukrotnie, w Belgii i we Włoszech [tzw. reguła dublińska zakłada, że imigrant powinien złożyć wniosek o azyl w pierwszym kraju Unii, w którym został zarejestrowany – red.].

Riaz złożył ponownie wniosek. Znów go odrzucono. Odwołał się i w końcu postawił na swoim: – W kwietniu 2017 r. dostałem status uchodźcy.

Otworzył się nowy rozdział jego życia. Dziś Riaz jest studentem drugiego roku dziennikarstwa na Uniwersytecie w Lille. Uczelnia ta, jak kilka innych we Francji, otworzyła program dla uchodźców. Dzięki temu studia na niej podjęły dziesiątki byłych lokatorów „dżungli” w Calais. Riaz skorzystał też z darmowego kursu językowego dla imigrantów, teraz mówi biegle po francusku. – Należę do stowarzyszenia byłych imigrantów z Calais „Nowa Dżungla”, zaczęliśmy wydawanie własnego pisma „Lille Nomade”. Napiszę do niego reportaż o marszu – mówi z dumą.

Riaz maszeruje od półtora miesiąca, wystartował w Awinionie. Jako muzułmanin przestrzega ramadanu, a ten przypadał w trakcie marszu. Przez miesiąc w ciągu dnia nic nie jadł ani nie pił wody. Posilał się dopiero wieczorem, po dotarciu na nocleg każdego etapu: – Nie zastanawiałem się ani chwili nad udziałem w marszu. Chciałem zrewanżować się Mai i François oraz innym ludziom, którzy mi pomogli.

Calais, miasto-cytadela

Im bliżej Calais, tym liczba maszerujących rośnie. Jest już kilkaset osób, robi się głośniej. Marsz przypomina trochę paradę techno: na przedzie jedzie teraz platforma, z której mówcy zagrzewają uczestników. Gdzieś w środku kolumny grupa czarnoskórych sans-papiers [potoczne określenie imigrantów bez papierów – red.] podskakuje i bije w afrykańskie bębny.

Tłum wibruje w rytm przebojów, od przeróbki partyzanckiej pieśni „Bella ciao” po kawałki Manu Chao. Ludzie skandują – wcześniej rzadkość – także polityczne hasła: „Stop Macron, stop May, The migrants stay!”.

Nastrój fiesty przerywa wejście na teren, gdzie koczują imigranci. Nie ma wiele wspólnego z dawną „wielką dżunglą”: może 500-700 ludzi żyje w namiotach, na ulicy, pod mostem. Wcześniej, w szczytowym okresie, „dżungla” liczyła nawet 10 tys. mieszkańców.

Na miejscu pracuje kilka stowarzyszeń, francuskich i angielskich. Maya twierdzi, że organizacje pozarządowe w Calais są wciąż nękane przez policję i merostwo: – Policja stale niszczy wszystkie próby rozbijania namiotów, my je znów rozdajemy. Taka zabawa w kotka i myszkę. Próbowali nam udowodnić nieprawidłowości finansowe i to, że żywność, którą rozdajemy, nie spełnia norm sanitarnych. Wszystko na próżno. Nie damy się zniechęcić.

Maya uważa, że dziś w Calais są dwie kategorie przybyszów: tacy, którzy chcą absolutnie jechać do Anglii, bo mają tam bliskich, oraz tacy, którzy zostaliby we Francji, gdyby mieli taką możliwość. Ale nie mogą tego zrobić: albo są „dublińczykami” (a więc powinni zostać odesłani z Francji do tego kraju Unii, w którym wcześniej ich odnotowano), albo ich wniosek o azyl nad Sekwaną odrzucono i liczą, że w Anglii będzie im łatwiej pracować na czarno.

Maya: – Uważam, że reguły procedury dublińskiej nie mają sensu. Zostały ustanowione przez kraje najbogatsze, aby obciążyć przyjęciem uchodźców wyłącznie uboższe kraje śródziemnomorskie jak Grecja czy Włochy. Trzeba je zmienić, to niesprawiedliwość.

Zbliżamy się do portu, gdzie tiry wjeżdżają na promy do Anglii. Miejsce to oddziela od reszty portu wysokie i szczelne ogrodzenie. Tędy nie przeciśnie się nikt.

Marsz przystaje, następuje happening: ludzie wyciągają czarne żałobne opaski i przywiązują do krat ogrodzenia. Okrzyki: „Powietrza, powietrza, otwórzcie nam granice!”. Ludzie uderzają w ogrodzenie, aż wydaje metaliczny dźwięk. Przyglądają się temu w milczeniu dziesiątki policjantów zabezpieczających marsz. Nie reagują.

Wieczór 7 lipca, ostatnia prosta. Dochodzimy do klubu Channel. Tu odbędą się koncerty kończące marsz. François Guennoc dziękuje marcheurs i ich sympatykom: – Francja solidarna istnieje, spotkaliśmy ją – słowa zagłusza aplauz.

Zmęczeni morderczym upałem piechurzy siedzą na dziedzińcu klubu Channel, rozmawiają, popijają piwo. Cóż znaczą dla nich obandażowane nogi. Udało się!

Delegacja sans-papiers

Dla większości uczestników marsz dobiegł końca w Calais. Ale nie dla wszystkich. Delegacja 50 z nich popłynęła promem do Dover, by w Londynie domagać się otwarcia granic.

Na pokładzie autobusu, który miał pojechać z Calais do Londynu, byli obok obywateli francuskich także sans-papiers. Organizatorzy twierdzą, że o ich przeprawie promem do Anglii uprzedzono wcześniej francuskich i brytyjskich pograniczników, ale bez odpowiedzi z ich strony. Sans-papiers liczyli, że zostaną wpuszczeni na prom ze względu na charakter marszu. Stało się inaczej: 8 lipca dwudziestu członków paryskiej grupy sans-papiers, którzy wsiedli do autobusu do Anglii, zatrzymała francuska policja.

Trafili na komisariat pod zarzutem próby nielegalnego przekroczenia granicy. Niemal wszystkich stopniowo wypuszczano. Gdy zamykaliśmy numer „Tygodnika”, dwóch przebywało jeszcze w areszcie, mieli stanąć przed sądem. Groziła im deportacja. Ich towarzysze drogi z Włoch do Calais mobilizowali się, aby im pomóc.

Postscriptum

Z Ventimiglia 30 kwietnia wystartowało 30 osób, do Calais 7 lipca wkroczyło co najmniej 500. Całą trasę z Włoch do francuskiego portu przeszło niespełna dziesięciu piechurów. W sumie na różnych odcinkach (także jednodniowych) marszu solidarności z migrantami, zorganizowanym przez Oberżę Migrantów wraz z lokalnymi stowarzyszeniami, na trasie Ventimiglia–Calais wzięło udział 3 tys. uczestników. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, tłumacz z języka francuskiego, były korespondent PAP w Paryżu. Współpracował z Polskim Radiem, publikował m.in. w „Kontynentach”, „Znaku” i „Mówią Wieki”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2018