Pępek świata

Dolina Krzemowa radzi sobie doskonale z zarabianiem pieniędzy, ale cierpi na deficyt troski o interes publiczny i drugiego człowieka. Woli też kapitalizm od demokracji.

31.07.2017

Czyta się kilka minut

Wizualizacja otoczenia budynku, który ma być przykryty największym na świecie „zielonym dachem”.  Vallco Shopping Mall w Dolinie Krzemowej. / CATERS NEWS / FORUM
Wizualizacja otoczenia budynku, który ma być przykryty największym na świecie „zielonym dachem”. Vallco Shopping Mall w Dolinie Krzemowej. / CATERS NEWS / FORUM

Wiosną 2013 r. 52-letni George wrócił do Palo Alto w stanie Kalifornia, gdzie się wychował. Nie poznał swojej rodzinnej okolicy. Przy University Avenue były kiedyś sklepy, dyskonty i kina – w tym jedno o wdzięcznej nazwie „Paris Theatre”, które pokazywało repertuar tylko dla dorosłych. Dziś przy tej samej ulicy siedziby mają PayPal, Facebook i Google.

Roczne przychody firm z tej ulicy są porównywalne z budżetami Polski i Węgier. Zsumowanymi. Nie wiadomo, ile za czasów młodości George’a było w okolicy miliarderów, ale wiadomo, że w samym hrabstwie Santa Clara jest ich czternastu. Dla porównania, aby osiągnąć podobne zagęszczenie, najmniejsze polskie województwo, czyli kujawsko-pomorskie, musiałoby ściągnąć ich do siebie siedemdziesięciu pięciu. A mówimy o miliarderach, bo milionerów jest tak wielu, że mało kto przejmuje się ich liczeniem.

Gdy George kończył szkołę średnią pod koniec lat 70., dom z garażem kosztował trochę ponad 100 tys. dol. Tyle co czteroletnie zarobki przeciętnej rodziny. Dziś może być i ponad milion, choć w samym Palo Alto na pewno ponad trzy. Samo posiadanie domu czyni z kogoś milionera – być może więc dlatego tak wielu ludzi domu nie ma. W hrabstwie Santa Clara bezdomnych jest ok. 10 tys.

To oczywiście nie wyczerpuje listy problemów. Usługi publiczne i transport są niedofinansowane, a coraz drożej kosztuje gospodarka wodna, bo Kalifornię nawiedzają susze. Prestiżowy kalifornijski uniwersytet Stanforda nigdy nie był tani, ale rosnące czesne i koszta utrzymania zmieniają go z instytucji edukacyjnej w bank kadr dla rozgrzanego do czerwoności i wiecznie głodnego nowej energii sektora technologicznego. Kiedyś – wspomina George – Palo Alto było „całkowicie średnio­klasowe, egalitarne, miłe i trochę nudne”. Dziś o Dolinie Krzemowej, bo Palo Alto jest w samym jej środku, nikt nie powie, że jest nudna.

Mieszkaniec Doliny Krzemowej, który opisał tę sentymentalną podróż do Palo Alto, to George Packer, jeden z najlepszych amerykańskich reportażystów. Jego tekst z „New Yorkera” był jednym z głosów, które w ostatnich latach sprowokowały Amerykę do dyskusji o ciemniejszych stronach technologicznego boomu w Kalifornii i Dolinie Krzemowej, która jest jego centrum i najważniejszym symbolem. Czy aby na pewno to, co dzieje się w Dolinie Krzemowej, jest dobrym drogowskazem dla kraju i świata? – zaczęto się zastanawiać po latach niczym nieskrępowanego optymizmu.

Gorączka złota

Centrum technologii i cyfrowego biznesu w Stanach nie wyrosło wbrew legendzie wyłącznie dzięki twórcom komputera ­Apple czy fortunie, jaką na systemie operacyjnym Windows zrobił Bill Gates. Jak przypomina Walter Isaacson w książce „Innowatorzy” – a Isaacson jest przychylnym Dolinie autorem m.in. biografii Steve’a Jobsa – fundamenty pod to miejsce położono ponad pół wieku temu.

Już w latach 50., gdy do Kalifornii przyjeżdżali rodzice albo nawet dziadkowie dzisiejszych mieszkańców technologicznych „kampusów”, w stanie istniały rządowe ośrodki badawcze oraz związane z przemysłem lotniczym i zbrojeniowym laboratoria. Kalifornia dostarczała patentów i pomagała realizować kolejne zimno­wojenne projekty oraz spływające z Waszyngtonu zamówienia na sprzęt. Mówiąc najkrócej: rząd federalny i wojsko miały w prosperity młodego sektora informatycznego olbrzymi udział. Później zafascynowani technologią hipisi i najróżniejsi buntownicy, którzy eksperymentowali zarówno z układami scalonymi, jak i psycho­delikami, dołożyli się do mitu Doliny Krzemowej i rewolucji informatycznej jako spontanicznego zrywu indywidualistów, pasjonatów i wolnościowców, budujących przyszłość w swoich garażach.

Komputer osobisty, a później internet miały być spełnieniem marzenia o wolnym, równym i sprawiedliwym społeczeństwie, którego nie krępują rygory państwa i społeczne konwencje. Takie legendy albo mity założycielskie są zawsze wygładzone. Niektórzy amerykańscy historycy uważają, że aby wytłumaczyć sukces dzisiejszej Doliny Krzemowej, trzeba sięgnąć... do XIX-wiecznej gorączki złota w Kalifornii, z jej bezprawiem, handlem ludźmi, słabą władzą i bezlitosnym rynkiem. To one ściągnęły do stanu inżynierów i awanturników, pozwoliły stworzyć pierwsze fortuny i ufundować Uniwersytet Stanforda.

U progu obecnej dekady Dolina Krzemowa cieszyła się świetną prasą. Do ­Google’a pielgrzymował kandydat i prezydent Obama – miłość senatora z Illinois do wygadanych milionerów i wizjonerów technologii była zresztą odwzajemniona. Eric Schmidt, prezes Google’a, został doradcą prezydenta elekta i wystąpił z nim na konferencji trzy dni po zwycięskich wyborach w 2008 r. Pracownicy i inicjatywy Google’a to był trzeci największy sponsor kampanii ubiegającego się o reelekcję Obamy. Szefowie Google’a doradzali też prezydentowi, jak prowadzić kampanię w oparciu o big data, wielkie zbiory informacji o wyborcach i powiązaniach między nimi. Wkrótce nie tylko Obama, ale i wywodzący się z Partii Demokratycznej gubernatorowie stanów zaczęli promować ideę „inkubatora technologicznego” albo „zagłębia start-upów” w każdym stanie. Hasła „ekonomii opartej na wiedzy” czy „promowania innowacji” na stałe weszły do słownika kampanii. Powszechnie – i mówili o tym politycy nominalnej „lewicy” – chwalono przedsiębiorczość, pomysłowość i odwagę korporacji oraz kalifornijskich milionerów, zachęcając mieszkańców Kolorado, Kansas i Iowy, żeby poszli w ich ślady. Być może Amerykę stać nie na jednego, lecz na pięćdziesięciu Billów Gatesów i nie na jeden, lecz na pięćdziesiąt Googli i Face­booków, po jednym na każdy stan?

Choć mogło wydawać się, że „innowacyjna gospodarka” i miliardowe zyski nowych, globalnych koncernów z Doliny Krzemowej wyciągną Amerykę z kryzysu gospodarczego po 2008 r., to pewnych problemów nie dało się dłużej ukrywać. Kolejne artykuły, książki i raporty instytucji badawczych wskazywały, że wizerunek sukcesu i ideologia skapującego dobrobytu, którymi posługiwała się Dolina Krzemowa, skrywa wcale nie taką różową ­rzeczywistość. Zaczęło mówić się o rażących nierównościach, nieuczciwym traktowaniu kobiet i mniejszości w sektorze technologicznym oraz finansowej bańce napędzającej innowacje. A także o wszechobecnej pysze i zaślepieniu krzemowych wizjonerów.

Kościół oparty na wiedzy

W 2013 r. ukazała się w Stanach książka publicysty białoruskiego pochodzenia Jewgienija Morozowa pod tytułem „To Save Everything, Click Here: The Folly of Technological Solutionism” („By zbawić świat, kliknij tutaj! Głupota technologicznego solucjonizmu”). Morozow piętnował i bezpardonowo wyszydzał dominujący w Dolinie Krzemowej pogląd, że istnieje technologiczny plaster na wszystkie problemy polityczne, społeczne i gospodarcze. Pytał, czy aby na pewno biednych Hindusów z ubóstwa wyciągnie aplikacja zachęcająca do oszczędzania, a wyposażone w czujniki i procesory kosze na śmieci zredukują ilość odpadów i uratują świat od zmian klimatycznych. Czasem jednak potrzebna jest stara dobra polityka społeczna, instytucje i prawo – podkreślał. Demokracji nie zastąpi internetowy sondaż, a kolejne gadżety i aplikacje, choć efektowne, same w sobie nie rozwiązują problemów, które mają złożone przyczyny. Przeciwnie, często upowszechnienie się jakiejś nowej technologii generuje kolejny problem.

Morozow przekonywał, że „solucjonizm” – jak nazwał tę tendencję – to prostacka i utopijna ideologia, która radykalnie spłyca nasze myślenie o świecie i każe ślepo zawierzyć garstce geniuszy, którzy wiedzą, co dla nas dobre. Co więcej, po drodze pozbawią nas państwa i polityki jako takich, bo to wyłącznie przeszkody dla niczym nieskrępowanych innowacji i wynalazków. Morozow już w 2013 r. sarkał na kolejne, masowo produkowane przez przedsiębiorców, inwestorów i prezeski „manifesty”, powtarzające za prezydentem Ronaldem Reaganem tak naprawdę jedną myśl: „Rząd nie jest rozwiązaniem, rząd jest częścią problemu”.

Dość niekontrowersyjna teza, że życie społeczne i świat polityki są skomplikowanymi mechanizmami, wymagającymi ciągłej troski i naprawy oraz powszechnego zaangażowania – i których w żaden magiczny sposób nie „uratuje” lepsza technologia – spotkała się jednak w Dolinie Krzemowej z chłodnym przyjęciem. O promowanie interesów Rosji i Białorusi w Ameryce oraz „łukaszenkizm” oskarżył Morozowa Alec Ross... doradca Baracka Obamy i Hillary Clinton.

Ludzie tacy jak Ross – wyrażający być może nieco ostrzej poglądy całej administracji – byli przekonani, że sukces technologicznych gigantów będzie kołem zamachowym całej gospodarki, więc nie ustawali w chwaleniu ich i pokazywaniu jako przykładu dla świata. To zaś tylko rozdmuchało ego szefów korporacji. Na jednej z konferencji branżowych Eric Schmidt z Google’a stwierdził wręcz, że wszyscy zgromadzeni są przecież wiernymi wyznawcami „Kościoła gospodarki opartej na wiedzy”. Rzeczywiście, Dolina Krzemowa nie była skłonna odstąpić od swoich dogmatów. Innowacje generują bogactwo, przedsiębiorcy generują bogactwo, a zatem zadaniem polityków jest wspieranie przedsiębiorców generujących innowacje – przekonywał Schmidt i inni.

O ile jednak politycy dali się do tego namówić, to rzeczywistość stawiała opór. Trudno było wbrew faktom przekonać ludzi, że wspólny interes Doliny Krzemowej i Waszyngtonu to także ich interes. Stany przeżywały kolejną dekadę „zwijania się” – to też, swoją drogą, określenie Packera – przemysłu i ucieczki miejsc pracy. Tymczasem każda osoba z dostępem do internetu mogła łatwo sprawdzić, że to nie Google, ale Kroger (sieć sklepów spożywczych) albo McDonald’s zatrudnia najwięcej osób w ich stanie.

Google i Facebook (oraz wiele innych firm z Doliny Krzemowej) stanowiły najlepszy dowód, że coś z „innowacyjną gospodarką” jest nie tak, przynajmniej z perspektywy szarego obywatela lub obywatelki, a nie akcjonariusza czy inwestorki. Google jest marką znaną na całym świecie i pośredniczy w dziesiątkach miliardów transakcji oraz usług dziennie. W Stanach jednak zatrudnia 60-70 tys. osób – siedmio­krotnie mniej niż wspomniany Kroger, dziesięciokrotnie mniej niż marynarka wojenna, trzydziestokrotnie mniej niż markety Wal-Mart. Jak zatem usługi cyfrowe (a za nimi roboty i coraz więcej automatyzacji) mają uratować USA? Czy górnicy i kelnerki przekwalifikują się na programistów i specjalistki od projektowania interfejsów aplikacji? Do tego powszechną wiedzą stało się, że sektor technologiczny i usługi internetowe korzystają z olbrzymich preferencji podatkowych. A każdy sukces nowej usługi cyfrowej – zakupy on-line, „taksówki” Ubera, cyfrowe tłumaczenia – w dość prosty sposób podmywały podstawy już istniejących branż, które zatrudniają miliony ludzi.

Fakt, że ci politycy, którzy wiele mieli do powiedzenia o „innowatorach” i przedsiębiorcach, niewiele mieli do powiedzenia dokerom, kelnerkom i górnikom, też nie pozostał niezauważony.

Dolina Krzemowa coraz częściej zaczęła kojarzyć się ze zbytkiem, marnotrawstwem, igraszkami bogatych i nierównościami. Optymizmu, owszem, wciąż nie brakowało. Ale był to optymizm dość wąskiej, uprzywilejowanej grupy, który raził w oczy coraz bardziej rozczarowaną większość.

Tyrania większości i kult jednostki

Na innym froncie debatę tę otworzyła Kate Losse, gdy opublikowała „The Boy Kings” („Królewięta”), reportaż-pamiętnik o pracy we wczesnym Facebooku. ­Losse była „pracownicą numer 51”, została zatrudniona przez firmę jako jedna z wciąż niewielu kobiet i niewielu osób bez wykształcenia technicznego. Losse, absolwentka anglistyki, zajmowała się relacjami z klientami i komunikacją firmy. W książce opisuje, jak – wbrew wizerunkowi otwartości i luzu – potwornym miejscem dla młodych kobiet potrafi być sektor technologiczny: trzeba ciągle udowadniać swoją wartość i przydatność, dwoić wysiłki i liczyć, że ktoś w ogóle z twoją „nietechniczną” opinią będzie się liczył.

Tytułowe „królewięta” z jej książki to młodzi programiści: rozpieszczeni ogromnymi pensjami i luksusowym życiem, w którym armia ludzi – kucharzy, kierowców, masażystek i sprzątaczek – dba o to, by spełniały się ich zachcianki. Wychowani w kokonie elitarnych szkół i prestiżowych firm, nawet gdyby się postarali, nie są w stanie wyjść ze swojej bańki. Myślą, że cały świat powinien działać jak Dolina Krzemowa, a nieszczęśliwcy i nieudacznicy, którzy nie dostąpili jej luksusów, powinni po prostu sami zakasać rękawy i zostać innowatorami.

O ile w micie Doliny Krzemowej podkreśla się, że jej rewolucyjna atmosfera i kultura sprzyjają różnorodności i otwartości, faktycznie bywa różnie. Widoczna jest dysproporcja w odsetku kobiet zatrudnionych w niskopłatnych zawodach – jak sprzątanie biura, gastronomia czy opieka nad dziećmi – i na stanowiskach technologicznych.

Jedna z szefowych Facebooka, Sheryl Sandberg, promowała tezę, że kobiety muszą się po prostu bardziej starać, być agresywniejsze i wspólnymi siłami rozbić szklany sufit. Nie odpowiedziała jednak, co „wspólnymi siłami” robi jako prezeska z zatrudnionymi przez nią sprzątaczkami i opiekunkami do dzieci, aby kiedyś i one dołączyły do niej na posiedzeniu rady nadzorczej. Sandberg doradzała kobietom, aby „trzymały nogę na gazie”. Co być może warto w tym momencie podkreślić: w Dolinie Krzemowej istnieje pełen parytet płci w jednej kategorii. W odróżnieniu od całego kraju, gdzie proporcje wynoszą około jeden do trzech, w hrabstwie Santa Clara jest tyle samo bezdomnych kobiet, co mężczyzn. Mogło być tak, że niewystarczająco „trzymały nogę na gazie”.

A może jednak rosnące ceny nieruchomości i koszty życia pozbawiły je dachu nad głową? Losse ostrzega, że toksyczne, niedojrzałe i skoncentrowane na własnych potrzebach środowisko nie może być traktowane jako wzór do naśladowania. Owszem, Dolina Krzemowa radzi sobie doskonale z zarabianiem pieniędzy, ale cierpi na zwyczajny deficyt troski o dobro wspólne, interes publiczny i drugiego człowieka. W takim środowisku łatwo o tyranię większości i kult jednostki – a Losse na przykładzie Facebooka pokazuje obie tendencje. Jedną z bardziej pamiętanych scen z jej książki jest ta opisująca urodziny Marka ­Zuckerberga, założyciela Facebooka. Losse relacjonuje, jak pracownicom firmy – dorosłym, wykwalifikowanym i ambitnym kobietom – zasugerowano, aby niczym grupa hostess przebrały się w koszulki z twarzą ich szefa. I kto tu naprawdę uprawia „łukaszenkizm”?

Zabić normalsów

Te problemy ujawniły się jeszcze w czasach, gdy Dolina Krzemowa uchodziła za oazę liberalizmu i otwartości. Wydawała się stanowić naturalne wsparcie Partii Demokratycznej, z którą dzieliła wiarę w innowację, wagę edukacji i szkolnictwa oraz ideał merytokracji. Lewicowy publicysta, pisarz i założyciel magazynu „Baffler”, Thomas Frank, przedstawił zresztą miażdżącą krytykę tego związku – Demokratów i Doliny Krzemowej. Sojusz elit obydwu wybrzeży, opiniotwórczego Nowego Jorku i innowacyjnej Kalifornii, zamiast wyciągnąć z obu, co najlepsze, wyłącznie utwierdził jedną i drugą elitę w poczuciu wyższości – pisze Frank w książce „Listen, Liberal” („Posłuchaj, liberale”).

Frank przypomina, że choć w wykształceniu i fantazjach o merytokracji nie ma nic złego, to wahadło wychyliło się za daleko: pochwała wykształcenia, profesjonalizmu i innowacji zmieniła się w pusty slogan, gdy coraz większa liczba Amerykanów kończy szkołę zadłużona, zarabia mniej niż pokolenie ich rodziców, ma gorsze perspektywy na rynku pracy, a nierówności osiągają rekordowe poziomy. Zaufanie do profesjonalistów i ekspertek maleje – tymczasem to właśnie na tych skojarzeniach i obietnicy „gospodarki opartej na wiedzy” budowała swój wizerunek zarówno Partia Demokratyczna, jak i Dolina Krzemowa.

Dziś jednak można się zastanawiać, czy Dolina i sektor technologiczny nie ciążą ku prawej stronie sceny politycznej, a nawet nie hodują antydemokratycznych tendencji. Szerszą uwagę na ten kulturowy trend zwróciła ostatnio tak zwana „alt-prawica” – zbuntowana przeciwko „politycznej poprawności” Demokratów i tradycyjnemu konserwatyzmowi Republikanów grupa prowokatorów, skandalistów i internetowych celebrytów, którzy wybrali sobie Donalda Trumpa jako swojego proroka nihilizmu.

„Alt-prawica” zasłynęła prowadząc swoje internetowe wojenki, w których wszystko – nazistowska symbolika, rasizm, fascynacja reżimami i masakrami z przeszłości – było dozwolone. Panikując w zetknięciu z wulgaryzmem i brakiem tabu tej kontestacji, komentatorzy i publicystki szybko zaczęli winić internetowych trolli i pyskaczy za całe zło Ameryki. Sławy dodała im tylko Hillary Clinton, która w trakcie kampanii skarżyła się na „prawicowy spisek”, którego jest ofiarą – co tylko wzmogło zainteresowanie. Gdy więc pojawiła się „alt-prawica”, zaczęto też zaglądać pod powierzchnię i pytać, czy świat nowych technologii, mediów i internetu naprawdę jest taki postępowy i otwarty, jak się wydaje.

Andrea Nagle, autorka wydanej w 2017 r. książki „Kill All the Normies” („Zabić normalsów”), uważa, że społeczności zamknięte, męskie i skoncentrowane na budowie hierarchii w oparciu o wycinek rzeczywistości – znajomość technologii czy popkultury, sprawność w grach, porozumiewanie się wsobnym kodem językowym – tworzą toksyczną mieszankę poczucia odrzucenia i wyższości. Skupieni w nich chłopcy i mężczyźni z jednej strony, nierzadko słusznie, czują się odrzuceni przez główny nurt kultury, z drugiej jednak: głęboko nim gardzą. Dla rozrywki i korzystając z (prawdziwej lub złudnej) anonimowości są w stanie przyłączyć się do każdej prowokacji czy najbardziej nawet okrutnego żartu albo kampanii oszczerstw, byleby zaznaczyć swoją odrębność i upokorzyć „normalsów”.

Przy takiej skali ukrytego (i czekającego, by znaleźć ujście) radykalizmu poparcie przez młodych, białych mężczyzn Trumpa nie było najgorszym z możliwych scenariuszy. Na tej fali przypomniano sobie esej Petera Thiela, założyciela serwisu PayPal i jednego z inwestorów Facebooka, z 2009 r., w którym biznesmen pisał, że „wolność i demokracja nie są już komplementarne” i że kapitalizm musi zdominować demokrację, aby wyzwolić człowieka z niewoli państwa. Demokracja pozbawiona jest „autorefleksji” i nie jest „szczerą i spontaniczną ludzką aspiracją”, ale wyłącznie „religijnym credo” politycznych elit.

Thiel miał i ma fanów wśród młodych „innowatorów”, którzy widzą państwo i politykę jako przeszkodę dla prawdziwej wolności, jakiej wzór ich zdaniem oferuje Dolina Krzemowa. Niektórzy zresztą są całkiem zmęczeni jej oficjalną „otwartą” i „postępową ideologią” – na forach internetowych i w rozmowach z reporterami biali programiści z Doliny Krzemowej przyznają się do swojej niechęci do imigracji, „zabierania im pracy” przez Azjatów i dzielą się swoimi lękami o dominację „obcych”: czy to w Dolinie Krzemowej, czy globalnie.

Nie zaskakuje zatem, że więcej z nich, niż skłonnych jest to przyznać, zagłosowało na Trumpa. A miliarderzy wsparli go pieniędzmi i wiedzą – nawet jeśli część z nich zdążyła już się od niego zdystansować.

„Neo-reakcyjny” sojusz prawicowej władzy i technologicznych utopistów? To wcale nie jest tak odległa czy nieprawdopodobna perspektywa, jak by się mogło wydawać. W końcu jedni i drudzy wierzą, że to oni – a nie żaden rząd, demokracja, społeczeństwo czy polityka – mogą uczynić Amerykę znów wielką.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2017