Październik. Redyk

O dyktatorach miałem pisać. Spojrzałem na półkę i okazało się, że przez lata nazbierało mi się biografii.

23.10.2017

Czyta się kilka minut

Parę Stalina, parę Hitlera, dwie Mao, dwie Ceauşescu, jedna Pol Pota. Niektóre kilkutomowe, a wszystkie grube na 500 stron przynajmniej. Nieźle, pomyślałem. Nieźle jak na faceta, który z władzą ma tyle wspólnego, że na co dzień zarządza stadkiem owiec, dwoma psami i kotem. Z różnym zresztą skutkiem. W dodatku pisarskich życiorysów ma na półce jak na lekarstwo. Dzienniki Goebbelsa za to stoją. Na oko – dwa tysiące stron histerii.

No więc popatrzyłem i pomyślałem, że coś napiszę, bo jakieś podejrzane się zrobiło. To zainteresowanie władzą u mnie. Bo ja mam taki czarny sen, że mnie zamykają w jednym pomieszczeniu z jakimś politykiem i nie można mu wyłączyć dźwięku. Że drzwi, okna zamknięte i taki, powiedzmy, Goebbels opowiada mi te swoje dwa tysiące stron. Albo ktoś z czasów nieco bliższych, żeby nie powiedzieć współczesnych i na dodatek mówiący, jak mu się zdaje, po polsku. A ja się miotam jak w więziennej celi, uszy zatykam i w końcu walę pięściami w okute drzwi i krzyczę: zabierzcie mnie stąd, powieście czy chociażby rozstrzelajcie! Bo jak się o nich wszystkich czyta, to widać wyraźnie, że zrobili te wszystkie złe rzeczy dlatego, że nikt nie chciał ich słuchać. Zrobili to po to, by wymusić uwagę na słuchaczach. Żeby się robiło cicho, jak wchodzą, i żeby wszyscy umierali za strachu oraz ciekawości, co też takiego powiedzą. Taki Ceaueescu potrafił ględzić sześć godzin bez kartki do całego narodu, a w młodości miał wadę wymowy i komunistyczni koledzy traktowali go trochę jak głupka. Totalitaryzm, trupy, gehenna ludzkości – to były tylko środki dla uzyskania audytorium. Żeby sześciogodzinna i nie do końca w ojczystym języku wygłoszona gadka była na wierzchu. Taką błyskotliwą analizę chciałem przeprowadzić, ale nie wyszło.

Nie wyszło z tego powodu, że Józek odchodził z owcami i jemu postanowiłem dać pierwszeństwo. Wracał do siebie na Podhale. Ostatni baca. Kiedyś było w okolicy sześć czy siedem góralskich szałasów. Dziesięć tysięcy owiec się pasło, a teraz został tylko Józek. Każdej wiosny wyglądam jego przyjścia, tak jak wygląda się przylotu gęsi. „Przyjście” nie jest dobrym słowem, bo wiosną owce są słabe po zimowym bezruchu i przywozi się je ciężarówkami. Jesienią, po ośmiu miesiącach na łąkach, wracają do siebie na piechotę. Idą niecały tydzień. Parę dni wcześniej Józek zaciągnął mnie do komórki obok szałasu. Stało tam z dziesięć worków. Otwierał kolejne i wyciągał całe kiście dzwonków. Większych, mniejszych, wielkości kieliszków do wina, wielkości pękatych flaszek, srebrzyste, niklowane, zaśniedziałe, wytarte, nowe i stare, każdy na solidnym skórzanym pasku. Naręcza owczych dzwonków. „Czterysta sześćdziesiąt” – powiedział. Na półtora tysiąca owiec. „W środę rano idziemy” – dokończył.

Spóźniłem się. Szałas był już zamknięty, wysprzątany i pachnący zimnym dymem. Wokół szałasu wszystko wyporządkowane, ułożone, przykryte, gotowe na zimę i śniegi. I cicho było jak makiem zasiał i mgła gęsta jak melancholia rozstania. Ale wiedziałem, którędy idą. Pognałem szutrówką w stronę Radocyny. Przed „starą szkołą” znalazłem przejazd na łąki i wysmyrałem się po śliskim aż pod granicę lasu. Na początku nic nie było słychać od tej mgły. Nic. Zmaterializowana, gęsta, nieruchoma cisza. Dopiero po chwili usłyszałem falujący, migotliwy dźwięk. Jakby rybia łuska, jakby bystry strumień toczący się po kamieniach. Tak to brzmiało. Całkiem widzialnie, połyskliwie. Czterysta sześćdziesiąt owczych dzwonków we mgle. Czterysta sześćdziesiąt tonów pękających, kruszących na tony jeszcze mniejsze, drobniejsze, bo przecież jeden dzwonek ma kilka dźwięków, jak gdzie tam dzwonkowe serce uderzy w blaszaną skorupkę. No a potem się ukazały. To znaczy niezupełnie, ponieważ były w kolorze mgły. Ledwo widzialne i tylko trochę gęściejsze od niej samej. Sunęły jak spokojna fala. Drobnym krokiem, z pyszczkami przy ziemi, bo przecież w drodze do domu też trzeba coś jeść.

Na przedzie szedł Józek. Masywny, dostojny, szerokim powolnym krokiem. Dla fasonu wspierał się na jaworowej lasce. Uśmiechał się. Bo prowadzić do domu tysiąc pięćset owiec to nie jest byle co. W głębi duszy musiał wiedzieć, że dopóki owce będą wędrowały, świat nie wypadnie ze swych kolein. Którą to wiedzę i wiarę głęboko z nim podzielam.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2017