Patriota nie czeka na czołgi

Przypominamy rozmowę z Pawłem Machcewiczem, obecnym dyrektorem Muzeum II WŚ, z którym rozmawialiśmy w maju 2016 roku.

08.05.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Rafał Siderski dla „TP”
/ Fot. Rafał Siderski dla „TP”

MAREK ZAJĄC: Muzeum II Wojny przetrwa?

PROF. PAWEŁ MACHCEWICZ: Trzymam właśnie w rękach pismo od wicepremiera i ministra kultury. Prof. Piotr Gliński wycofał poprzednią decyzję o likwidacji Muzeum II Wojny Światowej, ale nadal chce połączyć nas z Muzeum Westerplatte i Wojny 1939. To stworzy nową instytucję kultury – tyle że pod starą nazwą. Muzeum II Wojny będzie miało nowy statut i – nie wykluczam – nowego dyrektora. Liczyłem się z usunięciem ze stanowiska. Trudno. Nie buduję tego muzeum dla siebie. Jestem historykiem; wrócę do pisania książek.

Ale nadal chcę wierzyć, że rząd, którego filarem miała być walka z historycznymi przekłamaniami – nie wyrzuci na śmietnik wystawy, nad którą wybitni eksperci pracują od kilku lat i która jest już w części wyprodukowana. Spodziewamy się kilkuset tysięcy zwiedzających rocznie; połowa to mogą być cudzoziemcy, np. przyjeżdżający bez wiz Rosjanie z Kaliningradu. Nie wyobrażam sobie, że minister chce zmarnować unikalną szansę opowiedzenia całemu światu o historii Polski.


Marek Zając: Z pomysłami PiS nie uda się pokazać za granicą prawdy o polskiej historii >>>


Pańska wyobraźnia nie poszerzyła się w ostatnich tygodniach?

Poszerzyła się. Nie spodziewałem się, że w połowie kwietnia od osób trzecich dowiem się, że minister ogłosił – bez żadnych konsultacji – zamiar likwidacji muzeum. Miałem nadzieję, że przyczyną jest gigantyczne nieporozumienie co do kształtu wystawy.

Kiedy w końcu doszło do spotkania w resorcie i przedstawiłem scenariusz ekspozycji, wicepremier Gliński powiedział: „Jeśli wystawa ma wyglądać tak, jak pan mówi – otwiera się pole do porozumienia”. Ucieszyła mnie ta deklaracja. Uznałem, że da się określić przestrzeń wspólną niezależnie od politycznych podziałów i zwycięży przekonanie, że muzeum jest dobrem ogólno- narodowym.

Teraz powiem tak: dalszy jego los będzie sprawdzianem, czy w Polsce możliwe są jeszcze myślenie ponadpartyjne i minimum pluralizmu. Minister Gliński i jego zastępca Jarosław Sellin nie muszą akceptować wszystkiego, co pokaże nasza wystawa – podobnie jak ja nie muszę akceptować wszystkiego, co będzie w muzeach tworzonych przez rząd PiS. Ale chyba byłoby dobrze, gdyby muzea w Polsce różniły się między sobą – jak sami Polacy różnią się poglądami.

Ministerstwo tłumaczy, że chodzi tylko o logiczne połączenie dwóch muzeów poświęconych II wojnie i działających w jednym mieście. 

Prace nad Muzeum II Wojny trwają osiem lat. Wkrótce gotowy będzie nowoczesny budynek, stworzyliśmy wielką wystawę, na szeroką skalę prowadzimy działalność edukacyjną, wydaliśmy kilkadziesiąt książek. Muzeum Westerplatte i Wojny 1939 to wirtualny byt na papierze. Jeszcze niedawno zatrudniało jedną osobę.

Co więc mamy łączyć? Po co w ogóle pod koniec grudnia zeszłego roku stworzono to muzeum, skoro nie podejmuje żadnych działań, a po czterech miesiącach minister uznaje placówkę za zbędną? Czy od początku nie chodziło o to, żeby w okrężny sposób przejąć kontrolę nad Muzeum II Wojny?

Naprawdę wierzył Pan, że przetrwa? Przecież Pańskie widzenie historii idzie na czołowe zderzenie z wizją PiS. 

Wierzyłem w moc prawa. Mam kontrakt ważny do końca 2019 r. Mogę być odwołany tylko w trzech przypadkach. Pierwsze dwa to naruszenie przepisów i niezrealizowanie przyjętego programu. Skoro tych zarzutów nie można mi postawić – w grę wchodzi trzeci scenariusz: skrócenie kadencji na skutek likwidacji bądź przekształcenia instytucji.

Pan chce pokazać polski punkt widzenia na szerszym tle historii II wojny w ogóle. I dzięki temu przyciągnąć zwiedzających z zagranicy. Prawica ripostuje: nie grzęźnijmy w tłach i kontekstach, ale wreszcie zajmijmy się sobą i własną historią. Jak reszta świata. 

Każde państwo prowadzi własną politykę historyczną, ale w krajach Zachodu nie oznacza to, że po każdych wyborach zmienia się treść wystaw historycznych! Chyba nie chcemy żyć w kraju, gdzie co cztery lata będzie nowa ekspozycja w Muzeum Powstania Warszawskiego albo Auschwitz-Birkenau.

Załóżmy, że w 2019 r. suweren zdecyduje w wyborach o zmianie władzy. I co? Mamy wywrócić do góry nogami budowane przez obecny rząd Muzeum Historii Polski? Będę protestował jako pierwszy.

Nasza wystawa pokazuje przede wszystkim polskie doświadczenie – wpisane w kontekst europejski i światowy. To nie taktyka, tylko konieczność. W czasie wojny mieliśmy różnych wrogów i sojuszników, rząd RP działał w Londynie, walczyliśmy na wszystkich frontach. Jak to pokazać bez kontekstu? To przecież wspólna historia: Polski, Europy i świata.

Kładzie Pan akcent na ciągłość. Ale zwolennicy PiS pytają: jaka ciągłość? Przez lata polityka historyczna w Polsce nie istniała albo opierała się na pedagogice wstydu. Musimy wszystko zacząć od zera. 

Teza o pedagogice wstydu jest całkowicie niezgodna z rzeczywistością. Przez ponad 25 lat wolności zrobiliśmy wiele, żeby utrwalić polskie doświadczenie historyczne, także jego najpiękniejsze karty. Sam współtworzyłem IPN – wielką instytucję, która się zajmuje głównie martyrologią i bohaterskim oporem przeciw totalitaryzmom. Pedagogika wstydu? Jest pojęciem wypranym z realnych treści. Łatką przypinaną wszystkiemu, co nie zyskało błogosławieństwa PiS. To niszczące dla państwa. To rozbija wspólnotę narodową i izoluje nas na świecie. Wkrótce nikt o naszym spojrzeniu na historię nie będzie już chciał słuchać, poza wyborcami Jarosława Kaczyńskiego. Zamiast skutecznej polityki historycznej będziemy mieli zgliszcza.

Pan nie rozumie swoich rodaków głosujących na PiS. Ich poczucia poniżenia i strachu, że wizja naszych dziejów będzie ograniczała się na świecie do opowieści o polskich chłopach mordujących Żydów. Trzy lata temu byłem na 20-leciu Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie. Zastanawiałem się, jak tam wybrzmi amerykańska duma. Przecież mówiąc o Holokauście, USA mają sobie wiele do zarzucenia, m.in. niewpuszczanie żydowskich uciekinierów z Europy. Tymczasem zobaczyłem uroczyste wprowadzenie sztandarów amerykańskich dywizji, które wyzwalały obozy koncentracyjne w Niemczech. Każdy witano owacją. Ludzie PiS pytają: dlaczego nie mamy robić tak samo? 

A ja im odpowiadam: nasze muzeum byłoby najlepszym narzędziem, żeby opowiadać światu o wspaniałych czynach Polaków. Chociażby o fenomenie Polskiego Państwa Podziemnego, wyjątkowego w skali Europy. Było nie tylko strukturą militarną i polityczną, ale przede wszystkim wytworem samoorganizacji setek tysięcy zwykłych ludzi tworzących tajne szkolnictwo czy sądy. Jeżeli pokażemy to w zestawieniu z ruchem oporu w innych krajach – cudzoziemiec zrozumie, że Polacy stworzyli coś unikalnego.

A będzie o Jedwabnem?

Będzie.

Po co?

Jako naród mamy obowiązek zmierzyć się także z tym problemem.

Amerykanie nie mierzą się z prezydentem Rooseveltem lekceważącym prośby Jana Karskiego o pomoc dla mordowanych Żydów. 

Myli się Pan. Nawet we wspomnianym Muzeum Holokaustu jest mowa m.in. o tragedii Żydów ze statku St. Louis, których nie wpuszczono do USA. Musieli wracać do Europy, wielu zamordowano. U nas Jedwabne będzie pokazane na szerszym tle innych pogromów, np. we Lwowie czy Kownie. A obok: Polacy ratujący Żydów, Żegota, Irena Sendlerowa czy Władysław Bartoszewski.

Bartoszewski? Niedobrze. 

Może i dla niektórych niedobrze, ale prawda historyczna jest ważniejsza niż obsesje. Zresztą fakt, że państwo polskie uczciwie zmierzyło się ze straszną prawdą o Jedwabnem już kilkanaście lat temu – do dziś budzi szacunek w wielu krajach.

Prawica odpowie: wśród historyków i elit – owszem. Zwykły zjadacz chleba myśli, że Polacy byli wspólnikami Niemców. 

Nie zgadzam się. Podróżuję po świecie i wiem, co myślą ludzie w Ameryce czy w Niemczech. Nie jesteśmy postrzegani jako mordercy Żydów.

Problemem jest niewiedza, polska historia to czarna dziura. Przeciętny Niemiec sporo wie o Holokauście, ale mało albo nic o niemieckich zbrodniach w Polsce. O bombardowaniu bezbronnych miast, atakowaniu uciekinierów na drogach, eksterminacji elit. Problemem jest ignorancja, a nie antypolskie stereotypy. Te oczywiście istnieją, ale wcale nie dominują w myśleniu społeczeństw Zachodu.

Przykład: bohater Niemców – Claus von Stauffenberg, który dokonał zamachu na Hitlera. Polaków uważał jednak za hołotę i zaangażował się w antyhitlerowski ruch oporu dopiero w chwili, gdy III Rzesza chyliła się ku klęsce. W zeszłym roku w Berlinie prezydent Komorowski oddał Stauffenbergowi hołd. Słusznie czy nie?

Nie chcę oceniać działań prezydenta Komorowskiego.

Dlaczego? 

Łatwo krytykować człowieka, który odszedł z urzędu. To byłoby niegodne.

Zapytam więc tak: czy III RP nie popełniła błędów w kwestiach historycznych? 

III RP? A co ma Pan na myśli? Od 1989 r. Polską rządziły wszystkie środowiska polityczne – od lewicy po prawicę. Także te, które dziś sprawują władzę. I wszystkie ponoszą odpowiedzialność za to, jak wyglądają polska świadomość historyczna i wizja naszych dziejów za granicą.

Błędy popełniono zwłaszcza na początku. Dominowało myślenie technokratyczne, że wystarczy reformować struktury, budować gospodarkę rynkową i wszystko będzie dobrze. Zapomniano, że wspólnotę buduje się też na fundamencie wartości, a tu istotną rolę odgrywa świadomość historyczna. Próbą – nieco spóźnioną – nadrobienia tych zaległości było powołanie IPN. Ale oczywiście jest tak, że historia okazała się na pewno dużo ważniejsza dla prawicy. Dla PiS stała się wręcz paliwem politycznym. Ale to jest już historia instrumentalizowana. Widać to na przykładzie mitu tzw. żołnierzy wyklętych.

Pan patrzy chłodnym okiem badacza. W ludziach grają emocje. Wielu miało poczucie, że przez lata żołnierze wyklęci byli – mówiąc delikatnie – nie w modzie. 

Kolejna nieprawda. Od 2000 r. dla IPN był to najpoważniejszy nurt badań i edukacji.

Dla ludzi nie liczą się książki wydawane przez IPN, ale symboliczna rehabilitacja w majestacie państwa. Zaprzeczy Pan, że opowieść o powojennym podziemiu niepodległościowym była dla niektórych środowisk III RP niewygodna? Bo oddając honor Pileckiemu czy Szendzielarzowi – uznajemy, że ustrój wprowadzany pod sowieckimi bagnetami był Polakom wrogi. 

To było bardzo niewygodne przede wszystkim dla postkomunistów.

I części środowisk postsolidarnościowych, które miały dobre relacje z SLD. 

Dla środowisk lewicowo-liberalnych znaczenie miało coś innego. Przeciwstawiały się przedstawianiu żołnierzy wyklętych jako jedynie godnych miana Polaków w latach 40. Bo to by oznaczało, że jedyną moralnie akceptowalną postawą było iść z bronią do lasu. Co w takim razie z milionem Polaków w szeregach legalnego PSL ze Stanisławem Mikołajczykiem? Ich walka o wolną Polskę nie miała sensu? Co ze stanowiskiem rządu emigracyjnego, który po rozwiązaniu AK konsekwentnie wzywał do złożenia broni – w przekonaniu, że dalsza walka doprowadzi jedynie do wykrwawienia najlepszych ludzi i przyspieszy sowietyzację?

A co z milionami Polaków, którzy włączyli się w odbudowę szkolnictwa i gospodarki? Robili to zgodnie z instrukcjami rządu w Londynie! Jeżeli za jedynych sprawiedliwych uznamy niewielką grupę partyzantów – zafałszujemy historię. Na dodatek przez swą jednostronność byłoby to przesłanie antyobywatelskie, bo jedyną akceptowalną postawą byłaby walka zbrojna bez jakiejkolwiek szansy na zwycięstwo.

Pan jednak lekceważy psychologię zbiorowości. Teraz po prostu wahadło wychyliło się w przeciwną stronę. Środowiska żyjące ostatnio w poczuciu marginalizacji i krzywdy biorą rewanż. To dlatego przestaliśmy niuansować i np. ludzie prawicy jednym tchem z Pileckim i Szendzielarzem – wymieniają Rajsa. Dla dwóch pierwszych to przecież obelga.

Szendzielarz i Pilecki byli szlachetnymi ludźmi i patriotami. Rajs w czasie wojny był dzielnym żołnierzem, a potem dopuścił się strasznych zbrodni na białoruskich cywilach.

Ale wielu ludzi nie chce tego słuchać. Obawiają się, że druga strona znowu wrzuci wszystkich wyklętych do worka z napisem: „Postacie kontrowersyjne”. Albo: „Bandyci”. 

Pan zbytnio psychologizuje. A rzeczy mają się tak: kwitnie oddolny kult powojennego podziemia niepodległościowego…

…szczery kult. 

Tak. Ale jego nosicielami są ludzie, którzy nie mają większego pojęcia o historii. Zostali zmanipulowani przez tych, co być może mają jakąś wiedzę, ale dla celów politycznych tworzą sztuczny konstrukt, że wszyscy żołnierze wyklęci to bohaterowie. I do jednego worka wrzucają dzielnego Szendzielarza z Rajsem, który z zimną krwią mordował kobiety i dzieci. To naprawdę ma być wzór dla młodego pokolenia?

Ale na tym nie koniec. Jeżeli nawet skupimy się wyłącznie na „Łupaszce” – zniknie nam np. Mikołajczyk. Postać wielowymiarowa, która po rozbiciu PSL poniosła klęskę, ale takich ludzi też warto przypominać.

Mikołajczyk negocjował ze Stalinem, gdy w Moskwie toczył się proces szesnastu. 

Gdyby nie próbował wrócić do Polski, teraz byśmy się zastanawiali, czy ugrupowania niepodległościowe nie zaprzepaściły szansy na opóźnienie lub ograniczenie sowietyzacji. Dziś wiemy, że ich klęska była nieuchronna. Ale oni nie mogli tego wiedzieć. Mamy ich potępiać – czy może zrozumieć, a nawet docenić?

Nie mogę się zgodzić, gdy Pan tak ławo postponuje oddolny ruch pamięci o żołnierzach wyklętych. To często ideowcy, którzy bez żadnego wsparcia dokumentowali tamte historie, szukali świadków i dokumentów. 

Szanuję ich bardzo. Powiem więcej: ci ludzie pracują w naszym muzeum. Rafał Wnuk i Janusz Marszalec są uczniami Tomasza Strzembosza, którzy jeszcze w latach 90. jako pierwsi podejmowali temat podziemia niepodległościowego.

Ale powtarzam: jeżeli wszystkich Polaków tuż po wojnie – poza walczącymi zbrojnie – uznamy za sowieckich kolaborantów, dokonamy amputacji ważnego elementu myślenia obywatelskiego. Polacy powinni rozumieć, że mają obowiązek służyć wspólnocie nie tylko poprzez strzelanie, ale też podejmowanie racjonalnych decyzji, najkorzystniejszych dla Polski w danym momencie.

Właśnie Pan wyjaśnił, dlaczego z punktu widzenia PiS nie może być dyrektorem Muzeum II Wojny. Pan chce budować społeczeństwo obywatelskie, a PiS – naród. 

Tu nie ma sprzeczności! Nie ma narodu bez postaw obywatelskich.

Odwołam się do książki, która w środowiskach prawicowych ma status dzieła kultowego: „Kinderszenen” Jarosława Marka Rymkiewicza. Tam jest taka scena, gdy podczas Powstania Warszawskiego kilka niemieckich tygrysów usiłowało się przedrzeć z Krakowskiego Przedmieścia na Starówkę. Rymkiewicz snuje wizję, że kiedyś tygrysy znów mogą pojawić się na ulicach Warszawy – i wtedy będzie to dla Polaków próba ich patriotyzmu. Pytam: a jak tygrysy nie pojawią na Krakowskim Przedmieściu? Mamy bez końca czekać na wrogie czołgi, zamiast pracować dla kraju? Wspólnota narodowa i patriotyzm oparte wyłącznie na micie walki z bronią w ręku długo nie przetrwają.

Był Pan jednym z autorów słynnego cyklu polemicznych tekstów, które oscylowały wokół pytania: Westerplatte czy Jedwabne? Pan odpowiadał: i Westerplatte, i Jedwabne. Dla wielu ludzi to słuszna odpowiedź, ale w kontekście badań historycznych. Tymczasem zadaniem państwa nie jest niuansować, ale tworzyć zwarty przekaz. I PiS decyduje: nie wstyd za Jedwabne, ale duma z Westerplatte.

Mamy cały rozbudowany dział wystawy o Westerplatte i bohaterskich kartach września 1939 r., a także wszystkich kolejnych walkach prowadzonych przez Polaków. Wciąż nie widzę tu sprzeczności.

To może zadam niebezpieczne pytanie pomocnicze: podoba się Panu Muzeum Powstania Warszawskiego? 

To nie jest niebezpieczne pytanie. Nigdy nie dałem się wpisać w alternatywę, którą usiłowało stworzyć wielu dziennikarzy: Muzeum Powstania Warszawskiego założone przez Lecha Kaczyńskiego czy Muzeum II Wojny wspierane przez Donalda Tuska. Warszawska placówka jest jednym z pierwszych w Polsce muzeów narracyjnych. Na wielką skalę przeniosła model nowoczesnego i atrakcyjnego dla zwiedzających muzeum wzorowany na Muzeum Holokaustu.

Forma się Panu podoba. A treść? 

Muzeum pokazuje bohaterstwo powstańców, ale za słabo akcentuje tragedię cywilów. Po drugie – brakuje wątku debaty o sensie powstania, która jest niezbywalną częścią polskich dziejów polityki i kultury. Przecież te debaty toczyły się już w czasie wojny. Gen. Anders nazwał decyzję o wybuchu powstania zbrodnią. Ja bym się nie posunął aż tak daleko. Ale – powtarzam – odczuwam niedosyt. Nasza wystawa opowie o powstaniu w inny sposób; ważniejsza będzie perspektywa cywilów.

Znowu Pan sam sobie odpowiedział, dlaczego nie może być dyrektorem. Bo przeciwna logika głosi: wychodzisz z muzeum i jesteś dumny z bycia Polakiem; potomkiem tych, którzy przez 63 dni heroicznie stawiali opór. 

Ja też jestem dumny z powstańców...

...Pan nic chyba nie rozumie z tego, co dziś dzieje się w Polsce.

Czy z tego powodu mam zapomnieć historię mojej rodziny? Zostali przez Niemców wysiedleni z Marymontu, ich dom spalono. Pierwsze wspomnienia mamy z dzieciństwa to krew i padające trupy. Na terenie dzisiejszego parku Kaskada Niemcy zaczęli rozstrzeliwać spędzonych cywilów. Na szczęście przerwali egzekucję.

To jest tak samo uprawniona opowieść jak historia dzielnych chłopców i dziewcząt z batalionu „Parasol”. Te narracje nie są sprzeczne; one powinny współistnieć.

Mówiąckrótko: z Pańskiego muzeum człowiek wyjdzie wrażliwszy i mądrzejszy, ale niekoniecznie dumny z Polski. 

Wyjdzie także dumny z Polski. Tylko ta duma będzie wielowymiarowa, oparta na głębszej wiedzy. O ile oczywiście będzie miał szansę zobaczyć tę wystawę.

Jak można czuć dumę, patrząc na gehennę kilkuset tysięcy cywilów? 

Można być dumnym np. z tego, że ci ludzie to wytrzymali, a potem wrócili do Warszawy.

Mataczycie, profesorze Machcewicz.

Historia – jak życie – jest skomplikowana. Wierzę, że istota historii, czyli obraz składający się z wielu barw – zainteresuje również zwykłych Polaków. Że patriotyzm nie będzie odwoływał się tylko do czarno-białych kalek.

Na wystawie będzie o wypędzeniu Niemców i gwałtach na Niemkach? 

„Wypędzenie” – my nie używamy tego słowa, bo jest nacechowane emocjami i polityką w wydaniu niemieckim. Na początku wystawy opowiadamy o wysiedleniach, deportacjach i – tu używamy tego sformułowania – wypędzeniach Polaków z Pomorza i Wielkopolski tuż po wybuchu wojny. Pokazujemy też deportacje Polaków na Wschodzie. Dopiero w epilogu mowa o zmianie granic i przesiedleniach ludności: Polaków i Niemców.

Pokazujemy ucieczkę Niemców i gwałty dokonywane przez czerwonoarmistów na Niemkach i Polkach. Ale ta gehenna cywilów z ostatnich tygodni wojny jest skontrastowana z niemieckimi zbrodniami. Zwiedzający zobaczy, jak w jednym z gdańskich kościołów czerwonoarmiści spalili niemieckich mieszkańców, ale w tym samym pomieszczeniu dowie się, czym była zbrodnia w Palmnikach.

Co się tam wydarzyło?

W ostatnich dniach stycznia ewakuowano jeden z podobozów Stutthofu w okolicach Królewca. Na plaży w miejscowości Palmnicken esesmani zaczęli rozstrzeliwać kilka tysięcy ludzi, głównie kobiety. Część z nich zdołała uciec, ale esesmani z pomocą okolicznych mieszkańców i chłopców z Hitlerjugend wyłapywali i zabijali więźniów i więźniarki. Przekaz jest jasny: nie zapominamy o cierpieniach niemieckich cywilów, ale zarazem niemieckie zbrodnie trwały do samego końca wojny. Na dodatek ludność cywilna wspierała zbrodniczą politykę.

Ministrowi Glińskiemu się to podobało? 

Nie wiem, czy minister Gliński zapoznał się aż tak szczegółowo z naszą koncepcją. Ma do tego wszelkie dane; już na początku stycznia przekazałem do resortu szczegółowe informacje o ekspozycji.

Powiedział Pan przed chwilą o manipulowaniu historią w Niemczech. Czyli obawy prawicy są uzasadnione? 

Jednym z powodów powołania naszego muzeum w 2008 r. była chęć przeciwstawienia się nawet nie tyle przesuwaniu akcentów, ile pewnym deformacjom historycznym w Niemczech – głównie w związku z działalnością Związku Wypędzonych i projektem stworzenia ich muzeum, czyli tzw. Widocznego Znaku. Chcieliśmy przedstawić możliwie pełną opowieść o II wojnie – pokazując niemieckie zbrodnie i dopiero na tym tle właściwy sens nadając przesiedleniom Niemców.

Widoczny Znak ma być otwarty w 2018 r. Jeżeli polski rząd nie zniszczy naszego dzieła, Muzeum II Wojny otworzymy w styczniu 2017 r. Likwidowanie wystawy byłoby krokiem samobójczym z punktu widzenia dyskusji polsko-niemieckich, które z nową siłą wybuchną po inauguracji Widocznego Znaku. A także z perspektywy ciągłych kontrowersji polsko-rosyjskich.

A kwestia Wołynia? Żyjemy w kraju, w którym parlament miał kłopot z nazwaniem tych zbrodni ludobójstwem.

Nasze muzeum ma być pierwszym w Polsce i na świecie, w którym powstanie odrębny dział poświęcony mordom dokonanym przez Ukraińców na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. Pokażemy poruszające przedmioty wydobyte w trakcie ekshumacji we wsi Ostrówki, wymordowanej przez OUN-UPA. W narracji używamy różnych sformułowań: czystka etniczna, masowe mordy, ale też ludobójstwo.

Tu na pewno polskie państwo ma wiele na sumieniu. Ocaleni i bliscy ofiar mają prawo czuć rozgoryczenie. 

Dlatego ci ludzie powinni zrobić wszystko, żeby nasze muzeum i wystawa zostały otwarte w zaplanowanym kształcie. To zresztą dobry przykład. Po ogłoszeniu pierwszych decyzji wskazujących na likwidację muzeum minister Gliński zarzucił mi, że na wystawie nie ma nic o Wołyniu. Jak widać, atak na muzeum jest w dużym stopniu motywowany niewiedzą. Nie twierdzę, że nasza wystawa spodoba się wszystkim. To by oznaczało, że jest niepotrzebna, nudna i źle zrobiona. Jestem jednak pewien: jeżeli krytycy w końcu zapoznają się z wystawą, zaakceptują ją w 95 proc.

Z resortu kultury dostał Pan wyraźne wotum nieufności. Po co się szarpać? Lepiej zrezygnować. 

Mnie samemu łatwiej by się żyło, gdyby nie ciążył na mnie obowiązek doprowadzenia do otwarcia muzeum i wystawy. Pisanie książek też nie jest łatwym zajęciem, ale na pewno nie tak stresującym. Chcę jednak dokończyć gigantyczną pracę, która przez osiem lat była udziałem setek ludzi. Dopóki będę mógł – zamierzam pracować ze względu na szacunek także dla tysięcy ludzi, którzy przekazali do muzeum rodzinne pamiątki. Mamy prawie 40 tys. eksponatów. Olga Krzyżanowska przekazuje sygnet ojca – dowódcy AK na Wileńszczyźnie, którego zamęczono w komunistycznym więzieniu. I jego okulary, które miał w celi, gdzie umarł. Muszę walczyć, aby te eksponaty znalazły się na wystawie. I powtarzam: chcę wierzyć, że w Polsce jest również miejsce na muzea, w przypadku których minister kultury nie do końca się zgadza z ekspozycją. To będzie miernik autonomii instytucji kultury. I odpowiedź na pytanie, czy w Polsce jest już miejsce wyłącznie dla ludzi popierających PiS. ©

PROF. PAWEŁ MACHCEWICZ (ur. 1966), historyk – był pracownikiem naukowym i wykładowcą Instytutu Studiów Politycznych PAN, Collegium Civitas i UW. Współtwórca i pierwszy dyrektor Biura Edukacji Publicznej IPN (2000-06), w latach 2008-14 doradca premiera Donalda Tuska, od 2008 r. dyrektor powstającego w Gdańsku Muzeum II Wojny Światowej. Opublikował m.in. „Emigrację w polityce międzynarodowej”, „Historię Hiszpanii” (współautor), „Polski rok 1956” i „Władysława Gomułkę”; redaktor wydanego przez IPN dwutomowego wydawnictwa „Wokół Jedwabnego”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Były dziennikarz, publicysta i felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zdobywał pierwsze dziennikarskie szlify i pracował w latach 2000-2007 (od 2005 r. jako kierownik działu Wiara). Znawca tematyki kościelnej, autor książek i ekspert ds. mediów. Od roku… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2016