Partyzant w stolicy pieniądza

W internecie Banksy zapowiedział, że będzie prezentować swoje prace na ulicach Nowego Jorku. Mieszkańców zaprosił do gry przypominającej poszukiwanie skarbów.

11.11.2013

Czyta się kilka minut

„Banalność banalności zła” – obraz „poprawiony” przez Banksy’ego został sprzedany za 650 tys. dolarów. / Fot. Emmanuel Dunand / AFP / EAST NEWS
„Banalność banalności zła” – obraz „poprawiony” przez Banksy’ego został sprzedany za 650 tys. dolarów. / Fot. Emmanuel Dunand / AFP / EAST NEWS

Lubi zaskakiwać i prowokować. Ukrywa się w ciemnych zakamarkach, posługuje pseudonimem. Banksy. Nie wiadomo do końca, czy jest poważnym myślicielem, czy zwykłym kawalarzem. Próbuje ośmieszać absurdy rynku sztuki i współczesnej kultury – czy też może cynicznie i skutecznie dba o promocję swojej twórczości? W październiku zawitał do Nowego Jorku. W mieście, które oddycha kpiną i autoironią, musiał się chyba czuć jak ryba w wodzie. A nowojorczycy? Nie za bardzo lubią, gdy ktoś gra im na nosie. Do dziś nie są pewni, co o tym wszystkim myśleć.

Obce kraje

1 października na stronie internetowej BanksyNY.com ogłosił rozpoczęcie projektu „Better Out Than In” („Lepiej na zewnątrz niż w środku”). W nieco prześmiewczy sposób użył wyrażenia residency, stosowanego w odniesieniu do uznanych artystów, którym bogaci sponsorzy zapewniają wikt, opierunek oraz godziwe warunki do pracy. Zapowiedział, że zostanie rezydentem i że co dzień, na ulicach Nowego Jorku, prezentować będzie swoje prace – graffiti, rzeźby, instalacje wideo, happeningi.

Niniejszym zaprosił mieszkańców miasta do przypominającej podchody lub poszukiwanie skarbów gry – każdego ranka ci, którzy chcieli wziąć w niej udział, sprawdzali na stronie internetowej Banksy’ego, w jakiej okolicy miasta „wystawił” swoje najnowsze dzieło. Potem zaś, uzbrojeni w smartfony i cyfrowe kamery, czym prędzej wyruszali na łowy. Ilekroć udało im się namierzyć cel, chwalili się swoimi osiągnięciami na Twitterze, Facebooku, Instagramie. Liczyły się godziny, czasem nawet minuty, bo dzieła często miały charakter dość efemeryczny. Znikały.

Bywało, że poszukiwania wiodły ich w ponure i zaniedbane okolice miasta – rejony Bronxu czy Queensu, które omijają turyści, a które bywalcom nowojorskich muzeów raczej nie kojarzą się z artystycznymi wydarzeniami. Jak zauważył nieco przewrotnie „The New York Times”, dopiero gość z zagranicy był w stanie uświadomić niektórym nowojorczykom, że istnieją w ich rodzinnym mieście dzielnice, które są niczym obce kraje.

Nie ma tam dobrej pizzy

Zaczęło się od Chinatown na Manhattanie. „The street is in play” („Ta ulica się bawi”) zatytułował Banksy swoje pierwsze nowojorskie graffiti. Przedstawiało dwóch chłopców usiłujących „ukraść” pojemnik farby w sprayu z umieszczonej na ścianie budynku tabliczki z informacją, iż... malowanie na murach jest niedozwolone! W ciągu niespełna doby ktoś ukradł tabliczkę, sylwetki chłopców znikły zaś pod warstwą szarej farby.

Podobny los spotykał sporo innych dzieł sztuki „wystawianych” przez Banksy’ego na ulicach Nowego Jorku. W hipsterskim Williamsburgu i w Red Hook na Brooklynie jego pracami niemal natychmiast zajęli się rodzimi artyści grafficiarze: trawestowali je, zamalowywali, pokrywali własnymi „tagami”. Można zgadywać, że nie w smak była im niezapowiedziana wizyta „rezydenta” i że – jak na ulicznych artystów przystało – chcieli zaznaczyć granice swego terytorium.

Banksy tymczasem jak zwykle kpił i ironizował. „Na nas, grafficiarzy, Nowy Jork działa niczym magnes. Wszyscy chcemy się tu sprawdzić” – napisał za pośrednictwem „agenta” do dziennikarzy „The Village Voice”. Tłumaczył, że miasto wydało mu się atrakcyjne ze względu na duży ruch i zagęszczenie pieszych, a także wielką ilość zakamarków, w których łatwo się ukryć. „Możliwe, że powinienem się wybrać do jakichś bardziej znaczących miejsc – dajmy na to Pekinu czy Moskwy. Ale nie mają tam dobrej pizzy”.

Okazje i miernoty

Zgryźliwi zauważają, że Banksy dlatego stał się tak słynny, bo prawie nic o nim nie wiadomo. Jest Brytyjczykiem, pochodzi z Bristolu. Jako uliczny artysta uwagę zwrócił na siebie na początku lat 90., szybko zyskując sławę niepokornego kawalarza, który drwi z establishmentu i statecznej klasy średniej, ośmiesza dyktat korporacji, naigrywa się z masowej kultury i konsumpcji. Ale mimo „partyzanckiego” charakteru jego twórczości, Banksym szybko zainteresowali się krytycy sztuki, marszandzi i kuratorzy prestiżowych galerii. Dziś na aukcjach za jego „płótna” kolekcjonerzy nierzadko płacą po kilkaset tysięcy dolarów.

Z tych ostatnich Banksy także podczas nowojorskiego stażu postanowił zażartować. W sobotę, 12 października, w pobliżu Central Parku – w gąszczu stolików z kiczowatymi pamiątkami dla turystów – pojawił się stragan z malunkami grafficiarza. Starszy mężczyzna miał do sprzedania 25 prac z charakterystycznymi, wykonanymi za pomocą szablonu i czarnego sprayu ilustracjami. Był wśród nich dobrze znany fanom Banksy’ego obraz przedstawiający chłopaka w bandanie, który zamiast butelką z benzyną rzuca bukietem kwiatów. Wszystkie sygnowane przez artystę prace kosztowały 60 dolarów. Amatorów było jednak niewielu. Ktoś zgodził się kupić jeden obraz za pół ceny; hurtowo – aż cztery obrazy – kupił turysta z Chicago, który wyznał, że właśnie wprowadził się do nowego domu i musi czym prędzej udekorować czymś ściany. Łączny utarg z całego dnia wyniósł 450 dolarów.

Następnego ranka filmowa relacja z „wydarzenia” znalazła się na stronie internetowej Banksy’ego. Można było oglądać obojętne miny przechodniów, którzy raz po raz zatrzymywali się od niechcenia, by potem szybko ruszyć w kierunku fatalnych zdjęć Central Parku i portrecików Johna Lennona. Pod filmem znalazło się zapewnienie, że była to jedyna, niepowtarzalna okazja i że nowojorczycy nie powinni liczyć na powtórkę. Nie zniechęciło to jednak przedsiębiorczych sprzedawców, którzy kilka godzin później pojawili się w okolicy z podróbkami prac Banksy’ego.

Sceptycy zauważali, że niewielu jest na dzisiejszym rynku artystów, którzy tak skutecznie jak brytyjski grafficiarz potrafią zabiegać o własny marketing i PR. Internetowy magazyn „The Daily Beast” zasugerował wręcz, że pod pseudonimem ukrywa się sztab specjalistów od promocji działających w porozumieniu z brytyjskim artystą Damienem Hirstem (choć oficjalnie się „nie lubią” i wyzywają od „dupków”, Banksy raz po raz nawiązuje w swoich graffiti do jego obrazów, niewątpliwie przyczyniając się w ten sposób do jego popularności).

Banksy tymczasem podzielił się przemyśleniami na temat kompromisów i zagrożeń, z jakimi muszą się mierzyć artyści. „Bez dwóch zdań, dla grafficiarza komercyjny sukces jest porażką. Nie jest dobrze, jeśli zdobywamy tego typu uznanie. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, by zauważyć, że często podziw społeczeństwa wywołują bynajmniej nie ci, którzy na to zasługują, i że finansowe sukcesy są udziałem miernot”.

Banksy’ego jednak o miernotę nikt chyba nie posądza. W każdym razie nie finansową. Pod koniec miesiąca udał się do jednego ze sklepów dobroczynnych, które przyjmują od nowojorczyków używaną odzież i sprzęty domowe (dochód ze sprzedaży przeznaczany jest na pomoc dla bezdomnych). Za kilkadziesiąt dolarów kupił tam obraz, który najprawdopodobniej ozdabiał w przeszłości czyjąś jadalnię lub salon. Romantyczny krajobraz – las, mgła, jezioro. Ktoś zauważył, że przypominał obrazy Caspara Davida Friedricha. Banksy domalował sylwetkę zamyślonego nazisty w mundurze, który odwrócony plecami do widza wpatruje się w pejzaż. Malowidło podpisał i opatrzył własnym tytułem: „Banality of the Banality of Evil”, („Banalność banalności zła”) a następnie podrzucił z powrotem do sklepu. Wystawione na aukcję kilkanaście dni później, zostało sprzedane za 650 tys. dolarów.

Wandale i pucybuty

Ale jeśli grafficiarz i ulicznik odczuwał dyskomfort z powodu takich komercyjnych sukcesów, samopoczucie musiał mu poprawić burmistrz Nowego Jorku, Michael Bloomberg. Zapewniając, że niewiele jest osób, które z większym niż on zaangażowaniem troszczą się o wspieranie rynku sztuki, oznajmił, że grafficiarze to ni mniej, ni więcej tylko wandale. „W moim pojęciu niszczenie cudzej własności prywatnej lub obiektów publicznych, szpecenie ich, nie mieści się w definicji sztuki. A nawet jeśli jest to sztuka, to nie powinna być legalna. I o ile wiem, takie właśnie mamy przepisy”.

Po czym, powołując się na prozaiczne przepisy, Bloomberg polecił, by „bohomazami” Banksy’ego zajęły się służby oczyszczania miasta, a ich autorem – policja. Nowojorscy funkcjonariusze narzekali, że tropienie niewidzialnego, ukrywającego się pod pseudonimem artysty przypomina zabawę w ciuciubabkę: „Nie wiemy, kim jest Banksy, i czy w ogóle istnieje”.

Zadanie mieli tym trudniejsze, że właściciele nieruchomości, które oszpecał poszukiwany, nie zgłaszali na ogół zastrzeżeń. Wręcz przeciwnie. We wschodniej części Nowego Jorku, omijanej zazwyczaj przez turystów, pomysłowi mieszkańcy od „zwiedzających” zaczęli pobierać opłaty – 20 dolarów od osoby. Na Manhattanie, w zasobnej Upper West Side, malowidło Banksy’ego zostało niemal natychmiast pokryte przezroczystą płytą z plastiku, tuż obok zaś pojawił się grafik z dokładnym wykazem: w jakie dni i w jakich godzinach dzieło jest „udostępniane publiczności”. W dzielnicy działa wiele organizacji zajmujących się ochroną historycznego dziedzictwa miasta, ich członkowie najwyraźniej postanowili wykorzystać swoje doświadczenia.

Inwencją oraz sprytem wykazał się także Choco Veles, właściciel warsztatu z szybami samochodowymi w zapuszczonej części Queensu. Umieszczoną tuż obok jego zakładu rzeźbę z potłuczonych cegieł i cementu – Banksy napisał na stronie internetowej, że była to replika Sfinksa z Gizy wykonana w skali 1 do 36 – wraz z kumplami czym prędzej rozebrali. W nieznanym kierunku została wywieziona ciężarówką pożyczoną od anonimowego kolekcjonera sztuki. Przybywszy na miejsce, fani Banksy’ego, którzy tego dnia nie wykazali się wystarczającym refleksem (w ciągu godziny było już po wszystkim), mogli na pocieszenie kupić resztki cegieł i fragmenty szkła. Po sto dolarów za kawałek.

Banksy tymczasem szydził bezlitośnie z rynkowo-kapitalistycznych ciągot. Pod pręgierzem znalazły się restauracje sieci McDonald’s – korporacji, która podobnie jak serwowane przez nią na całym świecie produkty pozbawiona jest smaku i charakteru. Przez kilka dni pod nowojorskimi barami McDonald’s pojawiała się kilkumetrowa, wykonana z syntetycznej substancji, kolorowa figura Ronalda McDonalda. U jego stóp siedział malutki pucybut – kilkakrotnie mniejszy od klowna żywy człowiek, który polerował jego ogromne czerwone trzewiki.

Przeciwnicy hamburgerów z zachwytem i entuzjazmem przyglądali się także ogromnej ciężarówce „wegetariańskiej”, która przez kilka dni krążyła po Meatpacking District, modnej ostatnio dzielnicy klubów i restauracji, w której kiedyś mieściły się mięsne hurtownie. Główki wykonanych z pluszu zwierzątek, w delikatnych pastelowych kolorach, wystawały spomiędzy belek pojazdu, który Banksy, nawiązując do słynnego filmu „Milczenie owiec”, nazwał „Sirens of the Lambs” („Płacz owiec”).

Wanilia albo sztuka dekoracyjna

Dziennikarz „New York Timesa” zauważył, że pomysły Banksy’ego nie zawsze są wyszukane i że nie dorównuje on wielu innym nowojorskim artystom ulicznym, jak choćby Keithowi Haringowi czy słynnemu Revsowi. Ba – ciągnął dalej – nawet uliczne billboardy z reklamami popularnych na Manhattanie przechowalni rzeczy bywają śmieszniejsze niż jego graffiti.

Czy Banksy poczuł się urażony? Parę dni później do działu opinii nowojorskiego dziennika wysłał tekst, w którym zadzierającym nosa nowojorczykom odpłacił pięknym za nadobne. Poświęcił go wznoszonemu właśnie w Strefie Zero wieżowcowi WTC 1. Budynek, który ma być oddany do użytku w przyszłym roku i którego symboliczna wysokość – 1766 stóp – nawiązuje do daty „narodzin” USA, pomyślany został jako odpowiedź dumnego miasta skierowana do sprawców zamachów z 11 września. Banksy uważa jednak, że powstaje tam „największe szkaradztwo w mieście” i że jest to raczej triumf terrorystów niż jakikolwiek akt sprzeciwu. „Ten budynek to katastrofa. Nie, właściwie nie, katastrofy bywają interesujące. To jest nic. Wanilia. Wygląda jak coś, co mogliby wybudować w Kanadzie. 104 piętra kompromisu”. Dalej zaś przekonywał, że wieżowcowi brak pewności siebie, że trudno w ogóle zrozumieć, dlaczego nie runął, skoro pozbawiony jest kręgosłupa. „Wygląda, jakby nigdy nie chciał zostać wybudowany”.

Choć Banksy twierdził, że tekst pisał na zamówienie redakcji, nie został na łamach dziennika opublikowany (redaktorzy tłumaczyli potem, że prosili „rezydenta” o projekty dzieł sztuki, które mogłyby zastąpić lub znaleźć się w pobliżu WTC, nie zaś o przemyślenia na jego temat). Artysta, niezrażony, zamieścił go na swojej stronie internetowej.

Na tejże stronie umieszczał też krótkie nagrania audio z wyjaśnieniami i przemyśleniami na temat swoich prac oraz sztuki współczesnej. Forma do złudzenia przypominała dźwiękowe przewodniki, z których w największych muzeach świata mogą korzystać turyści. Treść jednak była często prześmiewcza, ironiczna, przewrotna. „Co próbuje nam tu powiedzieć artysta?” – pytał narrator w jednym z miniwykładów. „Czy jest to odpowiedź na nasz pierwotny instynkt, który pcha nas do tego, by narzędzia opresji przemieniać w zabawki? A może postmodernistyczny komentarz dotyczący tego, jak symbole obiektów i ich znaki same przekształcają się w obiekty? Robicie sobie jaja? Kto to pisze? Oj tam... Sami zdecydujcie. Ja nie mam pojęcia”.

Jego przemyślenia na temat własnego projektu oraz roli ulicznych artystów były już jednak bardziej sprecyzowane. Kończąc rezydenturę i szykując się do opuszczenia Nowego Jorku, umieścił na stronie internetowej pożegnalną notatkę: „Banksy jest przekonany, że sztuka powinna żyć na zewnątrz, wśród nas. Czy twórczość uliczna to kaprys i przejściowa moda? A może to raczej ostatnie tysiąclecie w historii sztuki było przelotnym epizodem, kiedy to sztuka stała się narzędziem wykorzystywanym przez Kościół i najrozmaitsze instytucje? Miejscami, do których przynależy twórczość, są ściany jaskiń należących do naszych wspólnot – tam może ona pełnić rolę publiczną, prowokować dyskusję, zmuszać do myślenia, pomagać w budowaniu tożsamości. Świat, w którym żyjemy – z wizualnego punktu widzenia przynajmniej – został opanowany przez znaki ruchu drogowego, billboardy, komisje planowania. Naprawdę tak ma być? Czyż nie chcemy żyć w świecie »tworzonym« przez sztukę, a nie tylko przez nią udekorowanym?”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2013