Paraska

Belgia wyglądała jak Bytom pomieszany z Rumunią. Familoki z czerwonej cegły i trochę zielonych wzgórz, familoki i znowu wzgórza, i tak w kółko.

09.07.2018

Czyta się kilka minut

Krowy pasły się tu i ówdzie. Zwierzęta w nowym kraju zawsze poprawiają humor. Że nie tylko obcokrajowcy, ale też bydlęta, dla których wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi. Pasły się nawet przy wielkich stacjach benzynowych. Czarno-białe, spokojne, odwracały się zadami do limuzyn i podnosiły ogony.

Belgowie sikali pod rachitycznymi drzewkami. Praktyczny naród. 70 eurocentów piechotą nie chodziło. W barach pachniało ciężkim jedzeniem. Wszyscy na talerzach mieli góry wielkich frytek. Przypominali „Jedzących kartofle” van Gogha. Tyle że frytki i wszystko wokół w badziewnych, pokuśnych kolorach. Ale twarze te same. Tak samo udręczone, ale już nie nędzą, tylko dostatkiem. Belgowie. A może Walonowie. Nie miałem wprawy w odróżnianiu. Tak wyglądała Belgia. Przynajmniej ta, do której zawiodła mnie moja nawigacja. Kupiłem ją parę lat temu na Syberii po tym, jak przez pół dnia próbowałem się wydostać z Nowosybirska w stronę Barnaułu. W Ułan-Ude spisywała się dobrze, w Belgi była nieco zdezorientowana. Doskonale ją rozumiałem. Że jestem we Francji, poznałem po tym, że skończyły się latarnie wzdłuż autostrady i zaczęły bramki poboru opłat.

Cóż tu rzec o Francji... Zabłądziłem na rozjazdach pod Valenciennes. Syberyjski GPS panicznie kwestionował własne decyzje. Zwiedziłem miasto. Drogowskazy były na Paryż. Za nic w świecie nie chciałem znaleźć się w Paryżu. Przez lata wszyscy mnie pytali, czy byłem w Paryżu, mówili, że powinienem pojechać do Paryża, że bez Paryża to w ogóle nic nie ma sensu. A ja nie i nie, bo co miałbym niby tam robić? Zwłaszcza z tą syberyjską nawigacją. Teraz jednak zaryzykowałem i pojechałem kawałek w tamtą stronę, żeby się przekonać, że w jakiejś dziurze, w szczerym polu da się skręcić, porzucić niebezpieczny paryski trakt i pojechać prosto na zachód. Stanąłem, wyjąłem mapę i nauczyłem się na pamięć numerów autostrad i nazw tych wszystkich słynnych miast po drodze: Amiens, Rouen, Havre, Caen i tak dalej. Paraskę (tak dałem na imię mojej przewodniczce jeszcze na Sybirze) wyłączyłem, żeby się zrelaksowała. Pikardia zaraz się skończyła i zaczęła Normandia. Zielone pagórki w złotym świetle późnego dnia. Szpalery topól, zagajniki, długie cienie popołudnia. Podobało mi się. Wyobrażałem sobie przemieszane kości hitlerowców i aliantów zalegające pod ziemią. Znów krowy. Pasły się spokojnie na pobojowiskach. Jadły trawę, w którą weszły wnętrzności, kości i krew zabitych. Odpoczywały, przeżuwały, ułożone na ziemi, pod którą leżały szkielety, czaszki, piszczele, resztki. Nie dało się przecież zebrać i pogrzebać wszystkich. Rozerwanych, spalonych, unicestwionych, zamienionych w popiół, w pierwiastki, w parę wodną. Nieśmiertelniki, rdzewiejąca broń, łuski, zatrzymane zegarki. Ale krajobraz zrósł się bez śladu. Na zielonej skórze Normandii nie było widać blizn. Ciało Francji wciąż było piękne. Przeciągało się leniwie w niskim blasku popołudnia. A ja rozmyślałem o trupach zgodnie z duchem stron, z których przybywałem. Patrzyłem z podziwem na kraj, który potrafił wychodzić bez szwanku, podczas gdy mój, ile by zaznał spokoju, to i tak przypominał Frankensteina. Albo ilustrację z atlasu anatomicznego.

Przypomniał mi się Andrzej Bobkowski i jego miłość do Francji, jego „Szkice piórkiem”. Gdy jechał rowerem opalony, żylasty i szczęśliwy. Żywił się oliwkami, serem, winem i układał dzień po dniu wypełnioną zachwytem opowieść. Całe dnie w słońcu, w upale, wśród białych murów rzucających chłodne cienie. Te same mury, te same cienie od dwustu, od trzystu i pięciuset lat. Europa płonęła, mury obracały się w gruzy i zgliszcza, a miasta płonęły jak obozowiska z drewna, trzciny, płacht i skór. A on zasypiał w zapachu lawendy, słuchał śpiewu cykad i wyobrażał sobie skwierczący ludzki tłuszcz w piwnicach wypełnionych ogniem. Lecz nie mógł przestać kochać Francji.

Stanąłem na stacji, żeby napić się kawy i kupić kilka kanapek. Tych trójkątnych, w plastikowych pojemnikach. Nie znam bardziej syfskiego jedzenia, ale ludzie z jakiegoś powodu to kupują i zjadają. Ja też, i sprawia mi to przyjemność, gdy długie godziny jadę samochodem. I nie jest prawdą, że na całym świecie smakują tak samo. Francuskie były bez wyrazu. Najlepsze są na Węgrzech. Ociekają dresingiem. I smakują wyłącznie wzmacniaczami smaku. Ale stacje mieli tu lepsze niż na Węgrzech. Lepsze nawet niż w Niemczech. Wystarczyło odjechać od dystrybutora i zaczynał się ni to park, ni to zagajnik. Żywopłoty, drzewa, nawet pokrzywy rosły. Można było stanąć w cieniu. Autostrada mruczała nisko, oddzielona gęstą zielenią. Bardzo ludzkie to było w nieludzkim świecie szybkiego, bezkolizyjnego ruchu. Jak stara, zielona wyspa w dieslowsko-benzynowym nurcie. Jak sequel albo remake „Śniadania na trawie”.

A potem Havre i port widziane z oddali. Z mostu, który był cienki jak struna i wznosił się nad rozlewiskami Sekwany niczym podniebny łuk. Widziałem go z odległości wielu kilometrów. Był jak promień światła, jak srebrna nić. Jak wjechać na coś takiego? Przecież niepodobna. Jakiś ognisty rydwan trzeba by mieć, jakiś wóz Heliosa, a nie dwulitrowego TDI. Onieśmielał. Rozpięty nad bagnami, nad płyciznami, nad płowym piachem łach, nad masą słodkich wód toczących się w stronę morskich otchłani i nad transoceanicznymi statkami, które wchodziły do portu. Pół godziny wcześniej zadzwoniłem do kolegi, a on zapytał, gdzie jestem. Odpowiedziałem, że niedaleko Rouen, na co on, że muszę katedrę zobaczyć, a ja, że „niedaleko” znaczy na jakiejś obwodnicy, katedry żadnej nie widać, tylko bramki z mytem, na co on znowu, że jak to tak Rouen bez katedry...

No to go pocieszyłem, że kiedyś obraz widziałem, więc mam dwa w jednym: impresjonizm i średniowiecze. I teraz ten most, Most Normandzki, był jak najlepsza katedra. Świetlisty i lekki jak powietrze złotego popołudnia. Jakby zaczynał i kończył się w nieskończoności, cud ducha i materii zarazem. Niczym zjawa był, niczym wizja. Ale biało-czerwone barierki przy wjeździe unosiły się i opadały w miarę, jak kolejni użytkownicy wkładali do automatu karty albo banknoty, i ucieszyłem się, że to nie sen, tylko piękna rzeczywistość. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2018