Państwo z głową prezesa

Właśnie następuje weryfikacja trafności diagnoz i skuteczności terapii dla Polski, które zaaplikował swojemu obozowi Jarosław Kaczyński.

31.07.2018

Czyta się kilka minut

 / Beata Zawrzel / REPORTER
/ Beata Zawrzel / REPORTER

Alexis de Tocqueville w klasycznym dziele „Dawny ustrój i rewolucja” zauważył, że w rewolucji, tak samo jak w powieści, najtrudniejsze jest wymyślenie zakończenia. Im mniej oczywiste są zmiany wprowadzane przez PiS, tym częściej pojawia się ten problem. Największym jest jednak to, że wszystkie rozstrzygnięcia są pozostawione w rękach jednego człowieka: Jarosława Kaczyńskiego.

W rządzącej partii obowiązuje – jak słusznie twierdzi Rafał Matyja – w zasadzie tylko jeden dogmat: zdania prezesa się nie podważa. Pogorszenie jego zdrowia, i tym samym wyłączenie z bieżącej polityki, było powszechnie komentowane jako czas zawieszenia istotnych decyzji i rozstrzygnięć. Po jego powrocie partia zajmowała się głównie rozwiązywaniem problemów, które on sam stworzył. Czasami dało się za nie zapłacić chwilowymi upokorzeniami. Część problemów jednak może się jeszcze pogłębić. Trudno uciec od wrażenia, że nieomylność prezesa staje się coraz mniej oczywista.


Czytaj także: Rafał Matyja: Wrogowie ludu


W przekazie publicznym raz za razem pojawia się opinia, że w zasadzie wszystkie sprawy zostały już załatwione. Nie będzie otwierania nowych frontów, domknięcia wymagają jedynie rozpoczęte kwestie, a w zbliżającym się cyklu wyborczym partia rządząca będzie już jak do rany przyłóż. Rzecz jednak w tym, że wymaga to jeszcze ugaszenia kilku pożarów, z których w zasadzie wszystkie zostały wywołane przez specyficzne diagnozy i upór prezesa, popychające do działań szkodliwych dla samego PiS. O całym kraju już nie wspominając.

Samotni w samorządach

Kredyt społecznego zaufania, uzyskany dzięki zmierzeniu się z problemami, które w opinii rządzących wcześniej ekip były niemożliwe do rozwiązania, jak sprawa 500 plus czy problemu wyłudzeń VAT-u, doprowadził do rozochocenia partii. Ten animusz wielokrotnie popychał ją do działań, które wcale nie okazały się skuteczne.

Najbardziej spektakularnym przypadkiem jest sprawa ustawy o IPN, prowadząca na arenie międzynarodowej do powtórki sytuacji sprzed ponad roku, przy pamiętnym głosowaniu 27:1 podczas próby zablokowania wyboru Donalda Tuska. Tamta porażka nie miała silnie odczuwalnych wstrząsów wtórnych, ale za to kwestia ustawy o IPN sama nie ucichła. Wycofanie się zostało przeprowadzone z równą determinacją, co samo jej przeprowadzenie – wraz z ignorowaniem całej argumentacji, przytaczanej przez partię parę miesięcy wcześniej.

Więcej wstrząsów wtórnych wiąże się z drugą wiosenną wpadką, czyli ujawnieniem sprawy nagród dla członków rządu. Gdy wypłynęła, Jarosław Kaczyński, jak sam wyznał w wywiadzie, zachęcił Beatę Szydło do „pokazania pazurków”. Skończyło się sondażowym dołkiem i równie pośpieszną, co chaotyczną reakcją na finansową zachłanność kadr PiS. To, że ministrowie zostali zmuszeni do oddania nagród, nie wychodziło poza własne podwórko. To, że posłom przycięto zarobki, stanowiło reakcję może i nieadekwatną, niemniej jednak posłów PiS zgrzytających zębami było ciut więcej niż ich oponentów. Lecz już zmniejszenie wynagrodzeń włodarzom samorządowym, wobec zbliżających się wyborów, w których pełnią oni znaczącą rolę, jest na pewno pomysłem równie żenującym, co samodestrukcyjnym.

Pozycja PiS w samorządzie była do tej pory wyraźnie słabsza niż na krajowej scenie. Można przytoczyć wiele danych odsłaniających kłopoty z budowaniem koalicji czy szerszych obozów. PiS ma najniższy współczynnik przekładania się głosów zdobywanych w wyborach samorządowych na realną władzę w postaci mandatów wójtów, burmistrzów i prezydentów, stanowisk w samorządach wojewódzkich czy powiatowych. Wiąże się to właśnie z namnażaniem niechęci i wrogości, które skutkują politycznym osamotnieniem na lokalnych scenach. Obcięcie zarobków za nie swoje winy to kolejne powiększenie dystansu pomiędzy partią a pozostałymi liderami lokalnymi.

Dieta albo pensja

Jeszcze większe zamieszanie wywołała kolejna wypowiedź prezesa: deklaracja, że w wyborach samorządowych nie wystartują osoby cieszące się dobrze płatnymi posadami w spółkach Skarbu Państwa. Na początku była konsternacja, bo rzecz może zaciążyć nad bardzo ważnym z punktu widzenia całego cyklu wynikiem jesiennych wyborów.

Dzieje się tak, gdyż PiS, jako partia kadrowa i hermetyczne środowisko, podczas obsadzania stanowisk w spółkach sięgała masowo po dotychczasowych radnych. Jak pokazują zestawienia przygotowane na tę okoliczność przez opozycję i media oraz relacje z samego obozu władzy, PiS poszło bardzo daleko tropem wyznaczanym już przez poprzedników, zapewniając swoim radnym dobre posady.

Deklaracja postawiła ich przed potężnym dylematem. Rezygnacja z pracy w spółkach Skarbu Państwa nie jest łatwą decyzją – zwłaszcza że znalezienie miejsca poza instytucjami państwowymi wcale nie jest tak oczywiste. Z drugiej strony, te miejsca pracy również nie należą do najpewniejszych. Jeśli np. jest się kierownikiem oddziału totalizatora sportowego, to w razie porażki partii w przyszłorocznych wyborach sejmowych można tę pracę stracić z dnia na dzień.

Natomiast dieta radnego może i nie dorównuje zarobkom wspomnianego kierownika, ale jest zagwarantowana przez całą rozpoczynającą się dopiero kadencję. Poza tym pozycja radnego daje możliwość rozglądania się za innymi rolami, jak praca w zarządzie powiatu czy na innych szczeblach administracji.


Czytaj także: Andrzej Stankiewicz: Prezes wraca po sędziów


Jednocześnie są to często osoby rozpoznawalne, które zbudowały już pozycję w życiu publicznym swoich miejscowości. Jak pokazują szczegółowe badania życia samorządowego, są one bardzo istotne dla wyniku wyborczego. Ilustrują to najlepiej wybory 2010 roku w Małopolsce, gdy w ramach wewnętrznych rozgrywek rządzący partią Zbigniew Ziobro wyeliminował ze startu wielu wcześniejszych radnych, zastępując ich młodymi ludźmi – asystentami z biur poselskich. W obliczu zupełnie przeciwnej strategii Platformy (kierowanej wówczas przez dwie osoby, które już się z nią rozeszły, choć w przeciwnych kierunkach, Jarosława Gowina i Marka Sowę) i wcześniejszym zrażeniu środowiska samorządowego skupionego wokół śp. Marka Nawary, doprowadziło to do tego, że PiS przegrało z PO w wyborach sejmikowych, chociaż wyniki innych wyborów jednoznacznie stawiały partię Kaczyńskiego w roli faworyta.

Doprecyzowanie przez komitet polityczny PiS tej deklaracji jest zapowiedzią kolejnych kłopotów – granica 15 tys. zł miesięcznie jest w odbiorze społecznym samobójem. Warto przypomnieć sobie, jak PiS pastwił się nad wicepremier Bieńkowską, gdy nagrana została jej wypowiedź, że „za 6 tys. pracuje złodziej lub idiota”. Bez wątpienia po raz kolejny rozstrzygnięcia prezesa, w których pewność siebie dorównuje tylko kłopotom z kontaktem z rzeczywistością, podważają wiarę w jego strategiczny geniusz.

To, że w rzeczywistości nie wszystko da się załatwić w tak prosty sposób, jak to sobie wyobraża Jarosław Kaczyński, potwierdzają również kwestie drobniejsze, choć wcale nie mniej istotne dla życia politycznego – związane z samorządami zmiany w ordynacji wyborczej. Pod pretekstem ograniczeń wynikających z RODO sejmowa większość wycofała się z przegłosowanego pół roku temu pomysłu umieszczenia kamer we wszystkich lokalach wyborczych. W praktyce okazało się, że jest to pomysł nie tylko bardzo drogi, ale i w koniecznym tempie niewykonalny.

Musiała też skorygować swoje podejście do samorządów jako współorganizatorów procesu wyborczego. Okazało się, że pomysł odebrania organizacji wyborów samorządom, choć w teorii jest możliwy i sensownie uzasadnialny, to jednak dość boleśnie zderza się z rzeczywistością. W tak krótkim czasie nie da się wyjąć całości wyborów z rąk samorządów, ponieważ jest to gigantyczny proces, który zwykle w ogóle dopinał się dzięki determinacji lokalnych włodarzy.

Przynajmniej do części rządzących dotarła świadomość realnego niebezpieczeństwa, że bez takiej determinacji wybory mogą okazać się organizacyjnym fiaskiem. O nią zaś będzie trudno, jeśli włodarze zetknęli się z oskarżeniami o masowe fałszowanie wyników wyborczych, co uzasadniało odebranie im szeregu kompetencji na tym polu. A przecież urzędnicy gmin nie będą wykazywać w tej sprawie maksimum dobrej woli, bo zdjęcie z nich odpowiedzialności to również przejęcie przez administrację państwową i ministerstwo konsekwencji wszelkich ewentualnych niepowodzeń.

Wyrwany silnik

Innego typu błędy widoczne są w sprawie Sądu Najwyższego. Tutaj również determinacja, by wszystko przeciąć i ułożyć według wyobrażeń i diagnozy prezesa, dziś prowadzi do awantury, a w przyszłości do realnych zagrożeń. Personalna czystka w Sądzie Najwyższym, z wykorzystaniem haczyka prawnego pozostawionego przez twórców obecnej konstytucji, oznacza proces, nad którym nie tak łatwo przejść do porządku dziennego, jak stało się to z Trybunałem Konstytucyjnym.

U źródeł tej różnicy jest wątpliwa diagnoza o „postkomunistycznych złogach” odpowiedzialnych za wszystko, co złe w polskim wymiarze sprawiedliwości. Zgodnie z nią wystarczy takie „złogi” zastąpić wiernymi sobie ludźmi, aby wszystko zaczęło działać lepiej dla obywateli. Bo to przecież leży w realnym interesie partii rządzącej (bardziej niż wpływanie na wynik jednego czy drugiego procesu – co i tak wydaje się wątpliwe co do możliwości), by wymiar sprawiedliwości w Polsce działał sprawniej. Część kredytu zaufania ze strony elektoratu bierze się stąd, że przez istotną część społeczeństwa sądownictwo jest postrzegane jako po prostu niesprawne i niekompetentne.

Tymczasem wygląda na to, że cała akcja z SN doprowadziła do wyraźnego scementowania środowiska prawniczego. Zamiast wyolbrzymionego spoiwa postkomunistycznego, może pojawić się nowe, łączące „kastę prawniczą”, czyli „antykaczyzm”. To zasadnicza różnica wobec tego, co działo się np. w przypadku otwarcia zawodów prawniczych – czemu środowisko też się sprzeciwiało, ale sposób wprowadzania tamtej zmiany i wysunięte argumenty uniemożliwiły skuteczny opór. Skok na KRS i Sąd Najwyższy jest zupełnym zaprzeczeniem tamtego działania. Już nie chodzi tylko o naciski instytucji europejskich, w tym działania Trybunału w Luksemburgu.

Groźniejsze dla rządzących jest to, że pomimo wzięcia politycznej odpowiedzialności za cały system, nie nastąpi żadna realna, odczuwalna przez ludzi poprawa. Wiele aktualnych danych i sygnałów świadczy o tym, że dzieje się wręcz odwrotnie. Stąd analogie do sytuacji w Trybule Konstytucyjnym są wątpliwe.


Czytaj także: Dariusz Rosiak: Już tak nie będzie


Z punktu widzenia systemu legislacyjnego TK jest jak hamulec ręczny. Niezależnie od tego, że w wielu sytuacjach jest potrzebny, to jego wyrwanie sprawia, iż jazda samochodem jest wciąż możliwa, choć bardziej ryzykowana. Tymczasem problemy sądownictwa są bardziej skomplikowane i przypominają raczej zacierający się silnik. Próba rozwiązania takiego problemu przez wyrzucenie silnika i wyrwanie przy okazji wszystkich starych mocowań dobrze nie rokuje. Nie przez przypadek sprawa ta wywołuje wiele negatywnych, mniej lub bardziej oficjalnych, opinii – nawet we własnych szeregach.

Przeczołgany prezydent

Nie wiadomo jeszcze, czy prezydent pogodzi się z utrąceniem jego inicjatywy referendalnej w Senacie, czy też będzie szukał nowego sposobu podkreślenia swojej pozycji. Na pewno senacka decyzja oznacza uniknięcie wysoce prawdopodobnej katastrofy organizacyjnej i politycznej. Można się było jej spodziewać przy próbie przeprowadzenia referendum nad skomplikowaną materią, tuż po trudnych wyborach samorządowych, przy słabościach szczegółowych regulacji, a przede wszystkich z wątpliwą wolą wyborców, by w takim rozstrzygnięciu brać udział. Pytania wyglądały na wymyślone raczej przez krótkowzrocznego PR-owca, a nie męża stanu rozważającego istotne dylematy ustroju.

Trzeba jednak pamiętać, że ten żenujący spektakl to efekt dwóch lat przeczołgiwania prezydenta przez „naczelnika państwa”. Ta inicjatywa pojawiła się wszak w odpowiedzi na wszystkie afronty, boleśnie wypunktowane przez „Ucho prezesa”. W niedawnym wywiadzie prezes poniekąd udzielił wsparcia Andrzejowi Dudzie, ale widoczny był w tym typowy dla Kaczyńskiego odruch osłabiania tych, którzy mogliby czuć się zbyt pewni siebie. Najwyraźniej wyrażenie entuzjazmu dla prezydenta jest już ponad siły prezesa.


Czytaj także: Andrzej Stankiewicz: Gwarancje lojalnego autografu


W zasadzie jedyną osobą, o której Jarosław Kaczyński wypowiada się bez wątpliwych podtekstów, jest premier Morawiecki. Być może prezes ma tutaj poczucie pewnej wspólnoty – u premiera również można dostrzec brak wyraźnej potrzeby zabiegania o przychylność słuchacza, którą można odebrać jako pewną szorstkość oraz swego rodzaju janusowe oblicze. W jednym zdaniu szef rządu potrafi powiedzieć coś, z czym nawet jeśli słuchacz się nie zgadza, to może dostrzec konkretną diagnozę i próbę odpowiedzi na realne problemy. A chwilę później rzuca stwierdzenie, po którym opadają ręce i nie sposób znaleźć dla niego racjonalnego uzasadnienia poza własną biografią. Najświeższym przykładem jest dramatycznie przejaskrawiony opis sytuacji w wymiarze sprawiedliwości.

Tą jednak metodą Morawiecki buduje pozycję wśród najwierniejszych wyborców coraz bardziej swojej partii. Na pewno też wykazuje się kolosalną cierpliwością względem Kaczyńskiego. Przechodzi tę próbę bez mrugnięcia okiem, tworząc obraz osoby, której przez myśl nie przeszłoby podważenie autorytetu prezesa.

Ciało nie ożyło

Obecny stan zawieszenia już długo nie potrwa. Za chwilę nastąpi realna weryfikacja trafności diagnoz i skuteczności terapii, które swojemu obozowi narzucił Jarosław Kaczyński. Siły obozów politycznych są na dziś wyrównane. PiS ma poparcie ok. 40 proc. w sondażach, podobnie jak siły jednoznacznie mu przeciwne, które nie miałyby problemów z zawarciem koalicji, gdyby dawało to większość. Część głosów zbiorą pewnie ci zdecydowani aż za bardzo – których przyciągają partie takie jak Razem czy Wolność Janusza Korwina-Mikkego. Pozostaje jednak wciąż kilkanaście procent niezdecydowanych, wliczając w to sympatyków słabnącego Kukiza. To oni prawdopodobnie za rok będą musieli zdecydować, w którą stronę skierować swoje głosy – wystarczające, by przechylić szalę na każdą ze stron. Ale znaczenie będą mieli także zdeklarowani zwolennicy obu głównych bloków, którzy za rok będą musieli się zmobilizować, wierząc albo w możliwość zmiany, albo obawiając się straty tego, co ich zdaniem udało się osiągnąć.

Choć więc opozycja straszy autorytarnymi widmami, zaś rządący szczycą się i sycą sondażowym prowadzeniem, to przecież ani jedni, ani drudzy wciąż nie są w stanie przekonać do swoich racji większości wyborców. Dlaczego? Może odpowiedzią będzie inna myśl Tocqueville’a, gdy wyjaśniał przerażające efekty rewolucji francuskiej. Pisał, że „chciała zwalczać despotyzm, przeszczepiając głowę wolności do niewolniczego ciała”, ciała absolutystycznej administracji.

Po trzech latach wydaje się, że najważniejszym pomysłem PiS było przeszczepienie głowy Jarosława Kaczyńskiego do bezwolnego ciała polskiego państwa – państwa dotąd „istniejącego teoretycznie”. Dziś widać, że ten przeszczep nieszczególnie rokuje. To ciało nie chce się jakoś mocniej sprężać, a jego chaotyczne ruchy nie wzbudzają entuzjazmu obywateli. Sytuacja zaczyna przypominać końcówkę rządów starych elit. Oddały władzę, bo ich domniemana nieomylność też stała się niewiarygodna. Starały się ignorować problemy, których nie potrafiły rozwiązać, aż wyborcy upomnieli się o swoje.

Za nami kolejna ciężka lekcja demokracji w praktyce. Po niej można dostrzec, że uznanie zbiorowej nieomylności elit czy też własnego, charyzmatycznego przywódcy nie jest dobrą podstawą sensownych rządów. Demokracja najlepiej funkcjonuje w warunkach sceptycyzmu – wątpliwości dotyczących tego, czy dane rozwiązanie naprawdę przyniesie takie efekty, jakich się chciało. Najszczersza wiara w jednostkowy geniusz tego nie zmieni. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2018