PAŃSTWO WISI NA TAŚMACH

Nagrania obnażyły państwo. Wiemy już, jak najważniejsi urzędnicy robią polityczne interesy. I jak byli ministrowie próbują załatwiać prywatne sprawy. O układaniu się władzy z wielkim biznesem dowiemy się pewnie niebawem.

23.06.2014

Czyta się kilka minut

Radosław Sikorski, Donald Tusk i Bartłomiej Sienkiewicz podczas posiedzenia rządu, Warszawa, marzec 2014 r.  / Fot. Adam Guz / REPORTER
Radosław Sikorski, Donald Tusk i Bartłomiej Sienkiewicz podczas posiedzenia rządu, Warszawa, marzec 2014 r. / Fot. Adam Guz / REPORTER

Gdyby politycy i urzędnicy byli przyzwoici i uczciwi, to nie wygadywaliby rzeczy skandalicznych. Ani w knajpach, ani w gabinetach. Ani po pijaku, ani na trzeźwo. Wówczas afera taśmowa dotyczyłaby jedynie słów na „k...”, „ch...” , „robienia laski” Ameryce oraz wysokich rachunków z knajp.

Gdyby premier natychmiast odwołał ministra spraw wewnętrznych, rozmiar kryzysu udałoby się ograniczyć. Bartłomiej Sienkiewicz zasłużył na dymisję wraz z szefami wszystkich służb, które dopuściły do wielomiesięcznego nagrywania rozmów ważnych osób. Zamiast tego premier wolał powierzyć mu wyjaśnianie afery i poszukiwanie sprawcy nagrań.

Gdyby premier (zaraz po dymisji Bartłomieja Sienkiewicza) zapowiedział gotowość zwolnienia wszystkich podległych mu bohaterów kolejnych nagrań, miałby szansę przekonać opinię publiczną. Wystarczyło powiedzieć: „Ten, kto naruszył zasady etyczne lub, co gorsza, łamał prawo, wylatuje natychmiast”. Donald Tusk wolał jednak tłumaczyć, że nie chce ulegać szantażowi przestępcy, który podłożył urzędnikom mikrofon. Ale tu nie chodziło o szantaż, ale o określenie braku woli współpracy z ludźmi naruszającymi zasady.

Gdyby prokuratorzy zażądali od „Wprost” dostarczenia pełnego zapisu opublikowanych rozmów, to by je dostali i nie byłoby skandalu na pół Europy. Zamiast tego śledczy zażądali (patrz postanowienie prokuratury) „wszystkich nośników” zawierających „treści wszystkich rozmów” z dwóch warszawskich restauracji. Decyzja dotyczyła redaktora naczelnego i sześciu dziennikarzy. Mówiąc ludzkim językiem: albo prokurator chciał zająć przynajmniej siedem dziennikarskich komputerów, a być może i pendrive’y oraz prywatne laptopy – albo nie wiedział, co wypisuje w postanowieniu, z którym posłał do redakcji oficerów Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Spróbujmy prześledzić rozwój wydarzeń na chłodno. „Wprost” w zeszłotygodniowym numerze publikuje tekst o dwóch rozmowach nagranych w drogich restauracjach. W dużym stopniu są to fragmenty spisane z „taśmy”.

Czy rozmowy były skandaliczne?

Rozmowa byłego ministra infrastruktury Sławomira Nowaka z byłym wiceministrem finansów Andrzejem Parafianowiczem ociera się o kryminał. Nowak prosi Parafianowicza o pomoc. Firmę jego żony kontroluje skarbówka. Parafianowicz mówi, że coś już zablokował. To nagranie jest mniej istotne z trzech powodów: mówi ze sobą dwóch byłych urzędników. Sprawa jest ewidentna. Reakcja premiera stanowcza: „Nowaka w polityce już nie ma. Taśma to dobry materiał dla prokuratury”.

W sprawie drugiej rozmowy premier zachował się zupełnie inaczej, choć ma ona dużo większe znaczenie dla państwa. Prowadzą ją minister spraw wewnętrznych z szefem Narodowego Banku Polskiego. Co jest jej istotą? Obaj dywagują, jak pomóc Platformie wygrać wybory. Belka ma dosypać rządowi pieniędzy w roku przedwyborczym (wykupując obligacje skarbowe). Za to dostanie głowę ministra finansów i zmiany w ustawie o NBP. Wszystko dlatego – co uznają obaj panowie – by PiS nie doszedł do władzy, bo to jest groźne dla Polski. To nie jest drobiazg ani skrót myślowy. To nie jest rozmowa „polityka” z prezesem banku centralnego, który „wyszedł z roli”. To potężna afera. Wyobraźmy sobie, że robi tak Jarosław Kaczyński ze śp. prezesem Sławomirem Skrzypkiem – bo obaj uważają, że dojście PO do władzy jest złe dla Polski. Albo Leszek Miller knuje z Leszkiem Balcerowiczem (obaj stwierdzają, że rynki źle zareagują na przejęcie władzy przez PO i PiS). Dokąd nas to zaprowadzi?

Logiczne pytanie brzmi: czy minister Sienkiewicz mówił w swoim imieniu, czy był wysłannikiem Donalda Tuska? Tusk mówi: „Ja Sienkiewicza nie wysyłałem”. Dodaje jednak: „Poinformował mnie, na jaki temat rozmawiano”. Jeśli Sienkiewicz poinformował premiera ze szczegółami, to szef rządu wiedział, jaki deal omawiano, i nie widział w tym niczego gorszącego. Problem robi się więc znacznie poważniejszy. W rozmowie sam minister Sienkiewicz dolewa jeszcze oliwy do ognia. Mówi pod adresem prywatnego przedsiębiorcy: „Może trzeba mu powiedzieć, jak można go bardziej okraść. Może zrozumie”. Opowiada to szef MSW, a premier go nie wywala?

Narracja premiera po ujawnieniu zapisów rozmów idzie w innym kierunku. Mówi, że to próba „obalenia rządu poprzez nielegalne metody”: – Krążą informacje i są podstawy, by sądzić, że ten proceder był dobrze zorganizowany, trwał długo i dotyczył kilku miejsc. To dobrze zorganizowane przestępstwo miało na celu permanentne podsłuchiwanie polityków partii rządzącej – ogłasza Donald Tusk.

Szef rządu za najistotniejszy problem uważa więc to, że nagrania w ogóle zostały wykonane, że anonimowy złoczyńca rozbujał całe państwo.

Czy ważne jest, kto nagrywał?

Bardzo ważne (choć dużo istotniejsze jest, że w ogóle mógł nagrywać). Rodzi się wiele uzasadnionych pytań. Czy to tylko cwaniak prywaciarz, czy też może obce służby? Jaki był cel nagrywania: destabilizacja państwa, zemsta, szantaż, nadzieja, że taki towar uda się sprzedać za duże pieniądze? Dlaczego z upublicznieniem nagrań przestępca zwlekał tak długo (od rozmowy Sienkiewicz–Belka upłynął prawie rok)? Bo nie chciał, by politycy dowiedzieli się za wcześnie i przestali zasilać studio nagrań nowymi hitami? A może w tym czasie rzeczywiście szantażował? Wymuszał jakieś decyzje? Czy ktoś mu zapłacił, a potem zaniósł nagranie dziennikarzowi?

To wszystko jest szalenie istotne, ale idzie obok podstawowego problemu. Ten, kto nagrywał, jest winny przestępstwa. Ale to nie zmienia ani jednego słowa, które usłyszeliśmy na taśmach. I nie usprawiedliwia reakcji premiera.

Czy to dobrze, że taśmy są publikowane?

To pytanie ma podtekst, który też zabrzmiał w wypowiedzi premiera po ukazaniu się tekstu „Wprost”: – Niezależnie od tego, że wszyscy mamy prawo do poznania prawdy – rozumiem dziennikarzy, którzy ujawniają każdą, nawet nielegalnie zdobytą informację – destabilizuje się państwo polskie poprzez proceder nielegalnego zakładania podsłuchów.

„Destabilizacja” zawsze jest groźna, zwłaszcza teraz. Przeżywamy wyjątkowo trudny moment. Tuż za naszą granicą trwają walki. Mogą w każdej chwili przekształcić się w otwartą wojnę z pełnym zaangażowaniem Rosji i okupacją Ukrainy. Czy w takiej chwili wolno dziennikarzom „obalać rząd”?

Dla jasności – gdyby żaden dziennikarz w Polsce nie chciał upublicznić tych nagrań, i tak wszyscy by się o nich dowiedzieli. Internetu nie da się zatrzymać. Gdyby „Wprost” przetrzymywał nagrania, sam znalazłby się w pułapce. Bo kiedy jest dobry moment na publikowanie skandali?

Dziennikarze – wynika z tekstu – sprawdzali, czy nagrane spotkania się odbywały. Analizowali zapisy, dzwonili do bohaterów z prośbą o komentarz. Co jeszcze mieli zrobić? Wyodrębniać fragmenty do mniejszych śledztw, zatrzymując materiał źródłowy dla siebie? Szukać autora – przestępcy? Jak długo czekać?

To nie Donald Tusk pierwszy powiedział o „zamachu stanu”, to tygodnik napisał tak na okładce. A że ludzie pobiegli do kiosków? To ma być dowód, że tygodnik działał tylko z niskiej chęci zysku?

Dlaczego mielibyśmy wymagać od dziennikarzy, żeby zamiatali pod dywan w imię interesu państwa aferę? Przecież skandalem jest zachowanie urzędników i bezradność służb – a nie ujawnianie tego.

Afera nie skończyła się na opublikowaniu pierwszych taśm. Wkrótce po ukazaniu się numeru z artykułem o aferze podsłuchowej w siedzibie redakcji pojawia się ABW i prokuratorzy. Zjawiają się z żądaniem wydania dowodów. Każdy obywatel ma obowiązek spełnić takie żądanie. „Wprost” odmawia.

Czy dziennikarze są ponad prawem?

Czy zasłaniali się tajemnicą dziennikarską i prawnym obowiązkiem ochrony informatora, który zastrzegł sobie anonimowość, tylko formalnie? Wejdźmy na chwilę w buty dziennikarzy tygodnika.

Po ich tekście rozpętuje się nawałnica. ABW zatrzymuje Łukasza N., menedżera z restauracji, gdzie dokonywano nagrań. Prokuratura stawia mu zarzuty. Chwilę później posyła funkcjonariuszy do redakcji, by wydobyli dowód przestępstwa, czyli nagranie. Nie ma dowodu, a są zarzuty? Oficerowie ABW przynoszą ze sobą kuriozalną decyzję prokuratury. Literalnie każe im „zażądać od redaktora naczelnego” i sześciu dziennikarzy „dobrowolnego wydania rzeczy w postaci wszystkich nośników zawierających treści rozmów...”.

Czego konkretnie chcą oficerowie? Pełnej treści rozmowy? Pierwszego jej zapisu, który został do „Wprost” przyniesiony? Po co im wszystkie dyski? Chcą je zabrać, potem wyciągają sprzęt, by je kopiować? Snują się po redakcji bez żadnego planu, pytają, które biurka zajmują autorzy tekstu. W końcu skupiają się na laptopie naczelnego Sylwestra Latkowskiego – chcą go mu wyszarpać. Odchodzą z niczym.

Dlaczego „Wprost” nie wydał nośników? Zadziałała prosta obawa, że nagranie nie jest potrzebne prokuraturze do tego, żeby je sobie odsłuchać, mieć dowód. Bali się, że analitycy ABW będą szukali śladu, który ich doprowadzi do źródła. Potwierdził to prokurator generalny Andrzej Seremet. Na konferencji prasowej mówił, że na podstawie nagrań eksperci od informatyki mogą poszukiwać przestępcy. Data skopiowania nagrania, połączona z bilingami dziennikarzy, z których prokuratorzy lubią korzystać, może też być źródłem informacji. Zawężać krąg podejrzanych o bycie potencjalnymi informatorami.

Sprzeczność interesów prokuratorów i dziennikarzy jest oczywista. Reporterzy mają etyczny i prawny obowiązek chronić źródło, które zastrzegło sobie anonimowość. ABW i prokuratura – jeśli dowiedzą się, kto przyniósł nagranie do redakcji – będą bliżej do rozwikłania zagadki.

Pamiętajmy też, że na redakcyjnych komputerach jest mnóstwo informacji, które są tajemnicą dziennikarską. Kto da gwarancję, że ABW nie skopiuje sobie więcej, niż deklaruje? Plomba i sąd przeciwko służbie specjalnej? Każdy reporter broniłby swojego laptopa, tak jak robił to Sylwester Latkowski.

Nie było tak, że redakcja nie chciała wydać dowodu. Pełnomocnik zaniósł kopie nagrań do prokuratury zaraz, gdy informatycy dali gwarancję, że nie ma tam danych pozwalających zidentyfikować źródło.

Przypomnijmy wszystkim użytkownikom mediów: gdyby informatorzy nie mieli zaufania do dziennikarzy, gwarantujących im anonimowość, większość afer nie ujrzałaby światła dziennego.

Gorzej być nie może?

Ważny polityk PO. Tym razem spotykamy się nie w Sejmie, ale konspiracyjnie, w kawiarence.

– Najgorszy scenariusz dla Platformy? – pytam.

– Będą nas smażyli. Co tydzień nowa taśma. Ile tego jest? 40 godzin, 100 godzin, 300 godzin?

– Premier?

– Bez pomysłu i bez najbliższych doradców. Bartłomiej Sienkiewicz został skompromitowany rozmową z Markiem Belką; Paweł Graś też jest na nagraniach. Obaj mają ewidentny interes, by zminimalizować szkody dla siebie. Pożaru nie zgaszą. Sytuacja jest fatalna. Trudno sobie wyobrazić, że może być gorzej.

Warto dodać, że sytuacja jest fatalna, ale nie dlatego, że ktoś nagrał polityków, a dziennikarze to ujawnili.

Nie należy mylić skutku z przyczyną. Sytuacja jest fatalna, bo politycy zachowywali się fatalnie. Gdyby było inaczej, państwo nie zawisłoby na taśmie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2014