Państwo dla wszystkich

Czy nam się to podoba, czy nie – program 500 plus to polski prototyp bezwarunkowego dochodu podstawowego i zapowiedź państwa dobrobytu na miarę wyzwań XXI wieku. W tym roku rozstrzygnie się jego przyszłość.

14.01.2019

Czyta się kilka minut

Sejm, Warszawa, 14 grudnia 2018 r. / SŁAWOMIR KAMIŃSKI / AGENCJA GAZETA
Sejm, Warszawa, 14 grudnia 2018 r. / SŁAWOMIR KAMIŃSKI / AGENCJA GAZETA

Po jesiennych wyborach żaden z polityków nie ogłosi „Drodzy wyborcy, rezygnujemy z 500 plus, bo nas na to nie stać”. Od momentu wprowadzenia programu w 2016 r. propozycja jego likwidacji padała tylko ze strony tak niszowych ugrupowań jak korwinowscy libertarianie.

Dla opozycji „pięćsetka” jest jednak solą w oku. Nie tylko dlatego, że została wdrożona przez Prawo i Sprawiedliwość. Zadała też kłam przepowiedniom, że budżet od tych 24,5 mld zł wydawanych rocznie się zawali. W dodatku jest dość lubiana przez ludzi i choćby z tego ostatniego powodu nikt przy zdrowych zmysłach nie przypuści na nią frontalnego ataku.

Platforma Obywatelska kluczy wokół tej kwestii. „Rozbudujemy 500 plus o wszystkie samotne matki. Mówienie, że zlikwidujemy program, to pisowska propaganda i straszenie ludzi” – deklaruje jeden z liderów PO, Sławomir Neumann. Dopytywany o szczegóły zapowiada jednak... szereg zmian. Przede wszystkim „jakąś formę powiązania 500 z pracą lub jej aktywnym poszukiwaniem”. „Jesteśmy gwarantem utrzymania 500 plus” – mówi z kolei lider PSL Władysław Kosinak-Kamysz. Ale zaraz dodaje, że „pięćsetka” nie powinna trafiać do najlepiej zarabiających. Na przykład (co do tego ludowcy nie są jeszcze pewni) od drugiego progu podatkowego (85 tys. zł rocznie) w górę. Wielką niewiadomą pozostaje stosunek do 500 plus lewicy gromadzącej siły wokół Roberta Biedronia. Były prezydent Słupska uśmiecha się w swoim stylu i zapowiada, że zostawi program, ale też dokona w nim szeregu zmian.

O zmianach wspominają od czasu do czasu nawet politycy PiS i okolic. „Nie bierzcie pieniędzy z programu Rodzina plus” – apelował do najbogatszych swego czasu wicepremier Piotr Gliński. „Dajcie 500 złotych na pierwsze dziecko, a zabierzcie najbogatszym rodzicom!” – mówił szef Solidarności Piotr Duda.

Na pytanie „Super Expressu”: „czy zarabiający powyżej 10 tys. miesięcznie powinni korzystać z 500 plus?” 81 proc. respondentów odpowiedziało przecząco.

Nagła śmierć

Można sobie jednak wyobrazić sytuację, w której „pięćsetki” oficjalnie nikt nie podaje w wątpliwość, ale w praktyce traci ona znaczenie. I cały swój seksapil politycznego i społecznego czynnika, który zasadniczo zmienił warunki gry. Może się to odbyć na dwa sposoby. Wystarczy, że któryś z kolejnych rządów zrezygnuje z powszechności programu: najpewniej poprzez odcięcie od niego lepiej zarabiających (jest na to przyzwolenie społeczne). Albo w sytuacji, gdy prawo do pobierania pieniędzy zostanie powiązane z jakimiś dodatkowymi wymogami. Na przykład ze wspomnianą już koniecznością aktywnego poszukiwania pracy. Wtedy żegnaj, polski prototypie bezwarunkowego dochodu podstawowego. Żegnaj, zapowiedzi państwa dobrobytu na miarę wyzwań XXI wieku. Zostanie kolejny nieskuteczny (zwłaszcza w polskich warunkach) program pomocy społecznej. Dla potrzebujących zawsze zbyt skromny, irytujący i niewiele zmieniający. Dla innych zbyt drogi i nadmiernie rozrzutny.

Aby zrozumieć, o co toczy się ta gra, trzeba oderwać się od bieżącej polskiej polityki i zrobić dwa kroki wstecz. A potem zastanowić się nad fundamentalnym pytaniem o sens istnienia państwa dobrobytu. „Kiedyś, dawno temu, kraje były nocnymi stróżami, machinami do podbojów albo sposobem sprawowania totalitarnej kontroli nad obywatelami. Ale dziś żyjemy w czasach, gdy głównym ­zadaniem państwa jest produkowanie i rozdzielanie dobrobytu pomiędzy swoich obywateli” – pisał duński socjolog Gøsta Esping-Andersen we wstępie do książki „Trzy światy kapitalistycznego państwa dobrobytu”. Gdy Duńczyk to pisał, był koniec lat 80. ubiegłego wieku. W większości krajów zachodnich ciągle jeszcze dominowało klasyczne podejście do tzw. welfare state. Wynikało z doświadczenia dwóch wojen światowych oraz istnienia żelaznej kurtyny przechodzącej przez środek Europy. To czas, gdy zachodni kapitał oraz jego polityczni eksponenci zrozumieli, że aby przetrwać, muszą się swoim bogactwem podzielić. Jednym ze sposobów tego dzielenia się było rozwinięcie wymyślonego pod koniec XIX w. modelu państwa opiekuńczego, opartego na bezpieczeństwie materialnym szerokich mas obywateli.

Dobry welfare to powszechny welfare

Najważniejsze pytanie brzmiało wówczas: komu pomagać najpierw? Pewnie najbiedniejszym. Taka odpowiedź narzucała się sama. Czym jednak taki system będzie się wówczas różnił od zakrojonych na szeroką skalę przedsięwzięć charytatywnych, których nie brakowało w przeszłości? Przecież domy pomocy sierotom czy wdowom fundowali już rzymscy patrycjusze. A XIX-wieczni fabrykanci budowali dla pracowników swoich zakładów całe miasteczka wyposażone w darmową komunikację i systemy opieki zdrowotnej. A jednak to nie wystarczyło. Nierówności stale rosły, prowadząc do napięć i politycznych katastrof.

Aby zapobiec kolejnym na zmęczonym wojnami i kryzysem Zachodzie, urodziła się koncepcja alternatywna. „Państwo dobrobytu ma sens tylko wówczas, gdy ma charakter powszechny” – głosił ojciec powojennego brytyjskiego welfare state, ekonomista William Beveridge. Podobnie myślano w Europie kontynentalnej oraz w Skandynawii. Nawet w USA. „Przecież nie jestem ślepy i widzę, że przecieka” – odpowiadał ekonomista Arthur Okun, gdy adwersarze wytykali mu, że państwo dobrobytu prowadzi nierzadko do marnowania pieniędzy podatników. „Ale lepszy cieknący garnek niż żaden. Zwłaszcza gdy mamy do ugaszenia zarzewie śmiertelnego pożaru” – powiadał Okun, który w latach 60. pomagał prezydentowi Lyndonowi Johnsonowi rozbudowywać amerykański welfare state po pionierskiej erze wojennego interwencjonizmu Franklina D. Roosevelta.

Każdy kraj miał oczywiście swoją specyfikę. W adenauerowskich Niemczech było bardziej konserwatywnie. A w Szwecji Gunnara Myrdala (jeden z pierwszych laureatów ekonomicznego Nobla i doradca wielu szwedzkich rządów) raczej ­socjaldemokratycznie. Ale łączyło je jedno. Wszędzie powszechność świadczeń była rodzajem naczelnej zasady, według której starano się orientować. Powstawały więc mniej lub bardziej powszechne systemy opieki zdrowotnej albo taniego mieszkalnictwa. Tak, aby zdrowe i godne życie nie były jedynie w zasięgu ludzi zamożnych. Powszechna publiczna edukacja (aż do poziomu uniwersyteckiego) miała być z kolei antidotum na dominację elitarnego szkolnictwa wyższego, która skutkowała potem monopolem klas wyższych na uczestnictwo w procesach politycznych albo zatrudnienie w administracji.

Mniej więcej od lat 80. XX w. państwo dobrobytu zaczęło się jednak zmieniać. Zainicjowali to prezydent Ronald Reagan i premier Margaret Thatcher, a kontynuowali socjaldemokraci w stylu „trzeciej drogi”, jak Clinton, Blair i Schröder. Oni też nie mówili, że likwidują państwo dobrobytu. Dominowała raczej logika „lepszego zaadresowania środków publicznych”. W myśl tej logiki pieniądze z państwa dobrobytu powinny trafiać tylko i wyłącznie do najbardziej potrzebujących w formie pomocy społecznej. A uzyskane w ten sposób oszczędności winny być przekierowane na podatkowe obniżki albo wspieranie przedsiębiorczości.

Socjal nie działa

I właśnie wtedy zaszło coś, co zwykło się w ekonomii nazywać „paradoksem redystrybucji”. Termin ten ukuli szwedzcy ekonomiści Walter Korpi i Joakim Palme (tak, ten drugi to syn byłego socjaldemokratycznego premiera Szwecji Olofa Palmego). Pokazali na przykładzie szeregu krajów z grupy OECD, że im bardziej adresuje się politykę społeczną do najbardziej potrzebujących i wykluczonych, tym... słabiej redukuje się biedę oraz wykluczenie. Dlaczego? Z kilku powodów.

Pierwszy jest psychologiczny. W wyniku „lepszego zaadresowania środków” welfare state staje się „socjalem” – sposobem na wspieranie najbiedniejszych, rodzajem jałmużny. A z jałmużną jest tak, że można ją cofnąć w dowolnym momencie. Albo używać w charakterze kija i marchewki – zrobisz to, czego od ciebie oczekujemy (np. przyjmiesz pracę za dogodne dla nas pieniądze i w godzinach oraz na warunkach, które nam odpowiadają), albo pożegnaj się z „socjalem”.

W efekcie klasa średnia i wyższa stopniowo traciła zainteresowanie samą koncepcją państwa dobrobytu, a jego beneficjentów zaczynała stygmatyzować jako przegranych – najmniej wartościowe elementy społeczeństwa żyjące na koszt tych pracowitych. Z biegiem czasu taki welfare state zmienia się więc w karykaturę tego, czym był na początku. W dodatku staje się mechanizmem do sprawowania kontroli nad klasami niższymi.

Ten problem najlepiej (jak dotąd) zdołali pokazać artyści. Chociażby Brytyjczyk Ken Loach w głośnym „Ja, Daniel Blake” z 2016 r. Główny bohater, 59-letni stolarz, sympatyczny, ale niezbyt rzutki i po zawale, jest zbyt młody na emeryturę i zbyt stary na rozpoczęcie wszystkiego od nowa. Odbija się więc od kolejnych drzwi brytyjskich pośredniaków i infolinii ośrodków pomocy społecznej. Na koniec oczywiście starcie z bezduszną machiną nowego ­welfare state sromotnie przegrywa. I to nie jest jednostkowy przypadek. Taka deformacja współczesnego ściśle ograniczonego socjalu jest jedną z głównych przyczyn, dla których współczesne ugrupowania „buntownicze”, jak Europa długa i szeroka, zwracają się wprost przeciwko zastanemu państwu.

Polski (mini)dochód podstawowy

Problem polega jednak na tym, że sprawy nie da się już tak łatwo odkręcić. Każdy (choćby najbardziej szczery) polityk, głoszący powrót do starego dobrego powojennego welfare state, niechybnie skaże się na śmieszność i nieskuteczność. Od kiedy faktem stała się globalizacja i liberalizacja rynków, potrzebny jest nowy, skuteczny welfare state na miarę wyzwań XXI wieku.

I tutaj wracamy do polskiego 500 plus. Wygląda bowiem na to, że PiS udało się z „pięćsetką” trafić. Może nie w środek tarczy, ale intrygująco blisko. Analiza rodowodu programu dowodzi, że stało się to raczej przypadkiem. Z narzędzia polityki rodzinnej i wspierającej dzietność, którą dla PJN Pawła Kowala stworzył przed wyborami 2011 r. ekonomista Julian Auleytner, wykluł się pięć lat później pomysł zbliżony do bezwarunkowego dochodu podstawowego. BDP (zwany też czasem z angielska UBI) to zaś jeden z kandydatów na Świętego Graala pokryzysowej ekonomii. Jak dotąd, był próbowany w różnych miejscach (od Alaski przez kilka krajów afrykańskich po zakończony przed czasem z przyczyn politycznych eksperyment fiński). Ale zawsze tylko w bardzo ograniczonej skali. Jeszcze niedawno zdawało się, że rola pionierów przypadnie Włochom. Lecz z powodu fundamentalnego sporu między koalicjantami z Ruchu Pięciu Gwiazd i Ligi stanęło na kompromisie. Kolejne próby wydają się jednak tylko kwestią czasu.

Nowatorstwo dochodu podstawowego polega na jego bezwarunkowości i powszechności. W tym sensie UBI jest dla milionów słabiej sytuowanych obywateli ucieczką z korytarzy systemu pomocy społecznej. Gdzie najpierw trzeba udowodnić, że się na pomoc zasługuje, a czasem ją wybłagać. Dochód podstawowy jest atrakcyjny, bo łamie tę logikę. Jest prawem. A prawo należy z samego faktu przynależności do politycznej wspólnoty. W momencie, gdy pojawia się warunek (np. konieczność podjęcia pracy), jego czar pryska. Powszechność programu ma być z kolei gwarantem, że będzie się miał o niego kto upominać. A zwłaszcza uczyni to klasa średnia i jej najbardziej opiniotwórcza część. Bez tego UBI czeka niechybnie los wszystkich kolejnych niedofinansowanych programów społecznych. Zostaną ucięte po kolejnym kryzysie finansowym. Gdy rynki (jak w roku 2008) wymuszą na rządach pokrycie bankowych długów. I na „socjal” znowu nie wystarczy.

Bariera mentalna

Siła programu 500 plus polega właśnie na tym, że częściowo zrealizował oba te cele. Jasne, że nie jest ani w pełni powszechny, ani całkiem bezwarunkowy. Dotyczy wszak tylko ludzi z dziećmi, a prawem staje się dopiero od drugiego potomka. Jest jednak najbliżej zarysowanej tu logiki nowego welfare state. Bliżej niż wszystko, co kiedykolwiek w III RP mieliśmy. Właśnie z tego powodu los programu jest ważniejszy od politycznych fortun Kaczyńskiego, Schetyny czy Biedronia. Mówiąc wprost: patrzcie na 500 plus w nadchodzących miesiącach, a zobaczycie, w którą stronę pójdzie polskie państwo dobrobytu w czasie następnej dekady.

Drogi są dwie. Jedna to opisany już scenariusz rozmontowania „pięćsetki”. Na polu społecznym oznacza to cofnięcie się Polski o kilka pól. I rozpisanie od nowa konkursu na sprostanie społecznym napięciom, które generuje współczesny globalny kapitalizm. Niewykluczone, że nowy pomysł na realne ograniczanie nierówności i przywracanie Polsce społecznej spójności będzie nie gorszy od 500 plus. Pewne jest jednak to, że takie poszukiwania to kilka kolejnych lat.

Ale jest jeszcze jedna droga. 500 plus zostaje. I – co kluczowe – nikt nie wprowadza w nim wymogu pracy lub rezygnacji z powszechności. Przeciwnie, następuje poszerzenie programu na pierwsze dziecko. A potem (kto wie?) może w kierunku dochodu podstawowego dla wszystkich Polaków. Na zasadne pytanie „skąd wziąć na to pieniądze?” odpowiedzią nie musi być kłopotliwe milczenie.

Dobrych odpowiedzi jest co najmniej kilka. Jednej z ciekawszych udzielił niedawno ekonomista Matt Bruenig, proponując stworzenie społecznego funduszu rentierskiego. Zasilać można by go było na cztery sposoby.

▪ Pierwszy to dobrowolne datki biznesu – czyli przekierowanie istniejącej już filantropii.

▪ Drugim jest zgromadzenie w ramach funduszu wszystkich aktywów znajdujących się już dziś w posiadaniu rządu (infrastruktura, nieruchomości etc.).

▪ Trzeci sposób to nowe podatki, zwłaszcza te od kapitału (od fuzji i przejęć, od wejścia na giełdę, od spadków itd.).

▪ Czwartym jest bardziej aktywna polityka monetarna i wykorzystanie prawa do kreacji swojego pieniądza. Bruenig pisał swój model dla gospodarki USA, nie ma jednak fundamentalnych przeszkód, by proponowane tu schematy próbować przykroić do polskich realiów.

Największą przeszkodą na drodze do tego celu nie będzie więc raczej brak dobrych pomysłów na finansowanie. Główny kłopot z rozszerzeniem logiki 500 plus na całe społeczeństwo to raczej bariera mentalna. A zwłaszcza przekonywanie społeczeństwa, że tu nie chodzi o rozleniwianie kogokolwiek albo zniechęcanie ludzi do pracy.

Gra toczy się o to, by ci wszyscy z nas, którzy już pracują na najwyższych obrotach, nie mieli wrażenia, że zaraz upadną i nie będą mieli siły wstać. Im (nam?) należy się odrobina wytchnienia. ©℗


CZYTAJ TAKŻE:

Dwa i pół roku po wprowadzeniu flagowego pomysłu PiS czas na bilans. Jaka jest prawda o 500 plus?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2019