Pani Hanna

Opieka w domu czy wolontariat: to, co w czasach wynoszonej właśnie na ołtarze Hanny Chrzanowskiej było nowatorskie, dziś jest standardem. Standardem wciąż nie jest dostrzeganie w chorym człowieka.

23.04.2018

Czyta się kilka minut

Hanna Chrzanowska w Krakowskiej Szkole Pielęgniarek, lata 50. XX wieku /  / ARCHIWUM KSPIPP KRAKÓW
Hanna Chrzanowska w Krakowskiej Szkole Pielęgniarek, lata 50. XX wieku / / ARCHIWUM KSPIPP KRAKÓW

Zobaczyłam go na Grodzkiej. Bardzo szczupły i wynędzniały. Miał na sobie garnitur, ale bez koszuli, samą marynarkę. Buty bez skarpetek. Te buty tak strasznie człapały! Zatrzymałam się i zaczęłam go obserwować, a potem poszłam za nim – opowiada Jadwiga Kracik. – Myślę, że to pani Hanna Chrzanowska mnie tego nauczyła: zauważać i w miarę możliwości reagować.

Nie jestem hrabiną

Kraków, lata 50. Hanna Chrzanowska razem ze swoimi współpracownicami i uczennicami z kursu pielęgniarstwa domowego w Uniwersyteckiej Szkole Pielęgniarsko-Położniczej przemierza miasto w poszukiwaniu chorych, którzy potrzebują pomocy. Znajduje ich w ciemnych oficynach, brudnych pokojach pozbawionych wygód, często samotnych i zaniedbanych. Każdego opisuje krótko w swoim dzienniku: „Psychicznie chora w ciemnej norze bez okna, dziury w podłodze, rozwalone kraty, kopcący piecyk, barłóg zasłany łachami. Wchodzimy – nic nie widać przez dym, tylko rzuca się na nas pies. Po chwili dostrzegamy na barłogu stwora z włosami na jeża, z twarzą dosłownie czarną od brudu. Cała w strupach. Jedyne ogrzewanie zimą – to pies na barłogu. Chora co jakiś czas żywiona »przez ludzi«, rodziny nie ma, tylko brata poza Krakowem, który o siostrę nie dba. Tak całymi miesiącami. Pielęgniarka znalazła ją przypadkiem. Przenosimy do zakładu. Umiera w krótkim czasie”.

Chrzanowska dobiega wówczas pięćdziesiątki. Pierwsze doświadczenia w pielęgniarstwie zdobywa jako niespełna dwudziestolatka, opatrując rannych w czasie wojny polsko-bolszewickiej. „Jaki był powód, że zostałam pielęgniarką? – pisze. – Różni mędrcy z »dzisiejszej rzeczywistości« mówią tak: dawne pielęgniarki – dawne to znaczy przedwojenne, burżuazyjne – to były albo hrabiny, albo... zawiedzione w miłości. Że nie jestem hrabiną, powszechnie wiadomo, a co do tej miłości – to wierzcie mi na słowo, że nie”.

Wzorem jest dla niej ciotka, Zofia Szlenkierówna, pielęgniarka, która ze spadku po rodzicach ufundowała w Warszawie szpital dziecięcy. Chrzanowska pochodzi bowiem z zamożnej, inteligenckiej rodziny. Ojciec, Ignacy Chrzanowski, był profesorem filologii polskiej na UJ, przodkowie matki – przemysłowcami, zaangażowanymi w działalność filantropijną. Wybór mało prestiżowego zawodu budził nieraz krytyczne opinie otoczenia, ale ze strony rodziców Hanna otrzymuje wyłącznie wsparcie.

W dwudziestoleciu międzywojennym Chrzanowska redaguje „Pielęgniarkę Polską” – pierwsze w Polsce zawodowe pismo dla pielęgniarek – i bierze udział w przygotowaniu ustawy o pielęgniarstwie. Podczas okupacji angażuje się w działalność Rady Głównej Opiekuńczej. Po wojnie wyjeżdża na stypendium do USA, gdzie poznaje pielęgniarstwo domowe. Wiedzę i doświadczenie z Ameryki przekazuje później kursantkom Uniwersyteckiej Szkoły Pielęgniarsko-Położniczej. To w ramach jej praktyk razem z uczennicami odwiedza w domach najbardziej potrzebujących.


CZYTAJ TAKŻE:

Specjalny serwis o Hannie Chrzanowskiej z archiwalnymi materiałami >>>


„Odkryłam kiedyś chorą tak brudną i zapchloną, że można było te pchły, nawet mało ruchliwe, zbierać garściami – zapisuje we wspomnieniach jedna z najbliższych współpracownic Chrzanowskiej, Alina Rumun. – Przygotowałam najpierw świeżą bieliznę dla chorej, a z Cioteczką [tak nazywali Chrzanowską ludzie z jej otoczenia] umówiłam się, o której godzinie zjawię się u niej. Miała przygotować dla mnie kąpiel, czystą bieliznę i sukienkę. Po doprowadzeniu chorej mniej więcej do porządku i zgarnięciu warstwy pcheł ze swoich nóg, pomykając przez ulice dotarłam wreszcie na ul. Łobzowską i zadzwoniłam. Cioteczka otworzyła drzwi, potem łazienkę i tak jak stałam, weszłam od razu do wanny, żeby te pchły zatopić. Byłyśmy bardzo przejęte tą nieszczęsną chorą. Ale i śmiechu było co niemiara”.

– Ten mężczyzna z Grodzkiej... Okazało się, że on też był kiedyś podopiecznym pani Chrzanowskiej i Aliny Rumun – mówi Jadwiga Kracik. – Kiedy jego stan się polepszył, uznał, że nie potrzebuje już dalszej pomocy.

W Uniwersyteckiej Szkole Pielęgniarek i Higienistek. Pierwsza z lewej Hanna Chrzanowska. W środku siedzi (w czarnym stroju) Maria Epstein. Kraków, lata 1926–1929 / RCHIWUM KSPIPP KRAKÓW

Przyjaźń na lata

Chorych przybywa. Brakuje rąk do pracy. Hanna Chrzanowska zostaje dyrektorką nowo powstałej Szkoły Pielęgniarstwa Psychiatrycznego w Kobierzynie, a rok później, po niespodziewanej likwidacji placówki, przechodzi na wcześniejszą emeryturę. Nowe okoliczności traktuje jako szansę, by jeszcze bardziej zaangażować się w pomoc chorym w domach.

Szuka wsparcia u ks. Karola Wojtyły, a ten kieruje ją do ks. Ferdynanda Machaya, proboszcza parafii mariackiej. Na spotkanie zabiera swoją najskuteczniejszą broń – dramatyczne historie swoich podopiecznych.

„Niechby odmówił! Niechby nie pojął! – notuje. – Przygotowałam w sobie na ten wypadek mnóstwo strzał – zamieniłam się cała w kołczan. Przedstawiłam mu krótko i węzłowato sytuację chorych. Brak istnienia pielęgniarstwa domowego w ramach służby zdrowia. Okaleczałą placówkę szkoleniową. Konieczność zaangażowania przez proboszcza stałej, płatnej opiekunki chorych. Wielki, siwy, patrzył na mnie spokojnymi oczyma, które potem były tak biedne, a wtedy jeszcze zdrowe. Tak! Zagadnienie chorych jest mu znane jeszcze z parafii Najświętszego Salwatora. Rozumie. Potem rzeczowo: »1000 zł miesięcznie wystarczy?«. – Wystarczy – potaknęłam olśniona”.

Idea pielęgniarstwa parafialnego rozlewa się na krakowskie i podkrakowskie parafie. W pierwszym roku, 1957, opieką objętych jest 25 chorych, w 1958 – 69, w 1960 – 177, w 1969 – już 485.

– Obecnie w naszej parafii stałą opieką w domach objęte jest 30 osób – opowiada s. Milena ze Zgromadzenia Sióstr Kanoniczek Ducha Świętego de Saxia, która zajmuje się chorymi w parafii mariackiej. – Niektóre wymagają pielęgnacji, innym przynosimy zakupy, robimy drobne porządki, dostarczamy obiady, zapewniamy opiekę duszpasterską: spowiedź, msze w domach, komunię, wyjazdy na rekolekcje. Przede wszystkim służymy czasem, towarzyszymy, rozmawiamy. Ogromnym problemem tych osób jest samotność. Często robią wszystko, wymyślają różne preteksty, żeby tego, kto do nich przyszedł, zatrzymać jak najdłużej.

Dla Chrzanowskiej opieka nad chorymi to nie tylko zmiana opatrunków, toaleta i pielęgnacja. Zawsze stara się dbać o samopoczucie podopiecznych.

– Na wiosnę przynosiła mi pęk polnych kwiatów, zerwanych przez nią na niedzielnej wycieczce – wspominała jedna z pacjentek, pisarka Janina Hertz. – Mało tego, cieszyła się, gdy miałam nową sukienkę, tak po kobiecemu oglądała ją.

Do zespołu Chrzanowskiej szybko dołączają studenci z prowadzonego przez ks. Adama Bonieckiego duszpasterstwa akademickiego przy kościele św. Anny. Brakuje im umiejętności wykwalifikowanej pielęgniarki, ale mogą dać chorym coś innego: młodszym pomóc w nauce, starszym poczytać gazetę, wprowadzić w świat chorego trochę radości i entuzjazmu.

– Pamiętam, jak przyszła do nas na spotkanie. Skromna i elegancka, w brązowym płaszczu i kapeluszu – wspomina Krystyna Kluz, wówczas studentka socjologii. – Mówiła w sposób bardzo konkretny i rzeczowy. Przestrzegała, że nie możemy kierować się tanimi emocjami. Jeśli zdecydujemy się na pomoc, musimy wziąć na siebie odpowiedzialność, nie możemy potem tych chorych pod byle pretekstem zostawić.

– Zawsze kiedy pojawiały się jakieś trudności, mogliśmy się zwrócić do pani Chrzanowskiej – opowiada ks. Łukasz Kamykowski. – Przyszedłem do niej kiedyś, nabuzowany, w sprawie jakiegoś konfliktu, o którym miałem relację tylko jednej ze stron. Wysłuchała mnie i zapytała łagodnie, czy wiem, jak wygląda ­perspektywa drugiej strony. Nigdy tego nie formalizowała, ale jej postawie przyświecało przekonanie, że Pan Bóg ma już rozwiązanie danego problemu, a naszym zadaniem jest tylko przyjrzeć się sprawie i go poszukać. W takiej atmosferze łatwiej było ugasić emocje i dojść do dobrej rady.

– Odwiedzałam dwie siostry, które mieszkały po sąsiedzku przy ul. Kordeckiego – opowiada Krystyna Kluz. – Zawsze strasznie narzekały na siebie, choć bez wątpienia kochały się bardzo. Najpierw opiekowałam się jedną: myłam jej naczynia, co wcale nie było takie łatwe, bo w mieszkaniu nie było bieżącej wody, przynosiłam zakupy, chodziłam z nią na spacery. Dość szybko zmarła. Wtedy zaczęłam odwiedzać jej siostrę. Była niezwykle egzaltowana, czasem opowiadała niestworzone historie, ale nie sposób jej było nie lubić. Zaprzyjaźniłyśmy się na wiele lat. Później, kiedy wyszłam za mąż i urodziłam dziecko, uszyła na chrzest małą kołderkę.

Także dziś w wielu parafiach pomoc chorym opiera się na wolontariacie.

– Jest u nas grupa młodzieżowa PanAMA – opowiada s. Milena. – Licealiści i studenci chętnie odwiedzają chorych. Początkowo mieli chyba sporo obaw. Kiedy pierwszy raz to zaproponowałam, odpowiedziała mi głucha cisza. Ale tak się złożyło, że akurat były święta i pomogli mi roznosić paczki do chorych. To przełamało lody. Zrobili listę z dyżurami. Zaangażowali się.

– Na terenie naszej parafii mieszka dużo osób starszych. Budowali Nową Hutę i przeprowadzili się tu do pracy – opowiada o. Augustyn Piotr Spasowicz, proboszcz prowadzonej przez cystersów parafii Matki Bożej Częstochowskiej na os. Szklane Domy. – Każdy z ojców ma jedno osiedle, na którym odwiedza chorych. Ja chodzę do 47 osób. Jest też niewielka grupa wolontariuszy, dorosłych. To nowa inicjatywa. Jednak wielu staruszków odmówiło odwiedzin. Trudno im komuś zaufać. W naszej parafii dużo było oszustw „na wnuczka”. Boją się, są pozamykani.

– Czasem przypominają nam się czasy Hanny Chrzanowskiej – śmieje się s. Milena. – Nasi parafianie mieszkają głównie w kamienicach, bez wind. Ostatnio, przy okazji obchodów Dnia Chorego, znosiliśmy niektóre osoby na wózkach na mszę i poczęstunek w parafii. Trochę się namęczyliśmy, ale ile było radości! Jedna z pań była początkowo niechętna, nie chciała wokół siebie zamieszania. „Siostro, to już niepotrzebne” – mówiła. Nasza młodzież zabrała ją przy okazji na przejażdżkę wokół Rynku. Była taka szczęśliwa. Równocześnie przekonała się, że dla naszych wolontariuszy to także radość. Ostatnio, gdy byłam u niej, uśmiechnęła się: „Siostro, to nie było moje ostatnie wyjście”. Już się umówili, że zabiorą ją do muzeum.

Pielęgniarka parafialna w domu chorego, lata 60 XX wieku, Kraków / ARCHIWUM KSPIPP KRAKÓW

Odrobina szaleństwa

W 1964 r. Hanna Chrzanowska organizuje pierwsze wczaso-rekolekcje dla chorych. W Trzebini, w piętrowym domu księży salwatorianów – bez windy, za to z dużym ogrodem. Do organizacji angażuje nielicznych wówczas właścicieli samochodów, którzy wożą chorych, nieraz wielokrotnie w ciągu jednego dnia pokonując trasę Kraków–Trzebinia.

– W jej dziennikach zachował się m.in. taki zapis: „Pan prof. Boczar kupił nowy samochód. Czterodrzwiowy!!!” – opowiada Helena Matoga, pielęgniarka, wice­postulator w procesie beatyfikacyjnym Chrzanowskiej. – Te trzy wykrzykniki pokazują, jakie to było dla niej ważne.

W pomoc angażują się też studenci.

– Na rekolekcjach potrzebni byli młodzi ludzie, którzy by tych chorych myli, karmili, wozili na spacery, po prostu z nimi byli – opowiada Jadwiga Kracik. – Ja tych ludzi znajdowałam, prosiłam, a czasem nawet przymuszałam, jeśli prośby nie działały. Wiedziałam, że to jest ważne i że bez tego cała inicjatywa nie będzie mogła się odbyć.

– Któregoś roku zdecydowałem się pojechać na te rekolekcje – wspomina ks. Łukasz Kamykowski. – To chyba tam odkryłem, na czym polega bogactwo różnorodności Kościoła. Były tam i siostry zakonne, i osoby świeckie, młodzi i starzy, zdrowi i chorzy. Wszyscy żyli w jedności. Miałem poczucie, że uczestniczę w czymś wyjątkowym. Kiedyś wracałem z Trzebini pociągiem z o. Leonem Knabitem. Zagadnął, że to chyba musi być dla mnie trudne doświadczenie. Zaprzeczyłem: „Nie, to jest piękne!”.

– Owszem, było tam dużo cierpienia, ale też dużo radości. Wygłupialiśmy się, robiliśmy wycieczki, wyścigi na wózkach – tłumaczy Stanisław Kracik, dziś dyrektor Szpitala im. Babińskiego, kiedyś jeden z wolontariuszy. – Pewnego dnia, kiedy chorzy siedzieli na krzesłach przed domem w Trzebini, odwiedził nas pewien ksiądz. Przywiózł buteleczki z wodą z ­Lourdes. Wśród siedzących na krzesełkach był pan Tadziu, po chorobie Hei­nego-Medina, który jak się dobrze rozbujał, to był w stanie kawałek przejść i nawet wspiąć się po schodach. Ksiądz rozdaje te buteleczki, a Tadeusz nagle poczuł potrzebę, żeby wstać, i biegnie przez podwórko. Wszystkie staruszki w krzyk: „Cud! Cud! On chodzi!”. Strasznie się śmialiśmy, a najgłośniej sam Tadeusz.

Innym razem, zimą, zabrali jedną z przyjaciółek, chorą na zanik mięśni, sankami, owiniętą w kożuch, na Markowe Szczawiny.

– Trzeba było widzieć jej radość! I cóż z tego, że się tak strasznie zgrzaliśmy. Oni potrzebowali tej odrobiny szaleństwa – mówi Stanisław Kracik.

Dr Julia Klinowska, która woziła chorych do Trzebini, zapamiętała mężczyznę, który nagle się rozpłakał. Kiedy zapytała, co się stało, odpowiedział: „Pani doktor, ja przez 10 lat nie widziałem deszczu”.

– Sytuacja osób niepełnosprawnych w porównaniu z tamtymi czasami bardzo się zmieniła – mówi Grzegorz Sotoła, prezes Kliki, czyli Katolickiego Stowarzyszenia Osób Niepełnosprawnych i Ich Przyjaciół. – Ale wciąż pojawiają się nowe marzenia, które dzięki pomocy pełnosprawnych kolegów stają się możliwe do spełnienia. Jest w naszym stowarzyszeniu sparaliżowany chłopak, który komunikuje się ze światem za pomocą specjalnej tablicy: wskazuje na niej litery mrugnięciem powiek. Jego wielkim marzeniem była wspinaczka górska. Nasi wolontariusze zrobili specjalne nosidło, na którym wnieśli go na Sławkowski Szczyt, na wysokość 2452 m n.p.m.

Potrzeby osób z niepełnosprawnością i bariery, które się przed nimi pojawiają, są mocno zróżnicowane. W Stowarzyszeniu jest mężczyzna, który, jak się okazało – przez zaniedbania przychodzących do niego nauczycieli – nigdy nie nauczył się czytać ani pisać. Ale jest też młoda dziewczyna, która rozpoczęła studia i dzięki wsparciu wolontariuszek może spokojnie dojeżdżać na weekendowe zjazdy.

– Na każdego patrzymy indywidualnie. Coraz rzadziej problemem są bariery archi­tektoniczne, zmienia się też świadomość społeczna. Nadal jednak największym problemem jest samotność, poczucie bezsilności, potrzeba bliskości i przyjaźni – mówi Sotoła. Dziś jej brak najbardziej doskwiera mieszkańcom DPS-ów: – Kiedy wyjeżdżamy na wakacje, rozpaczliwie chwytają się każdego dnia, nie chcą wracać.

Właśnie dla takich osób Stowarzyszenie buduje Dom Klikowicza: miejsce, gdzie osoby niezdolne do samodzielnego życia będą mogły mieszkać wraz z opiekującymi się nimi wolontariuszami. Trwa zbiórka funduszy na ten cel.

Jeśli nie świętość

– Dzień był paskudny – opowiada ks. Łukasz Kamykowski. – Staliśmy wielką grupą na trawniku przed kościołem karmelitanek na ul. Łobzowskiej, czekaliśmy na kard. Wojtyłę. Za chwilę mieliśmy pożegnać panią Hannę Chrzanowską. Nagle niebo wypogodziło się, jakby Bóg dawał nam znak. Pomyślałem wtedy, że jeśli ona nie jest święta, to ja już zupełnie nie wiem, co to znaczy być świętym. Potem przyszedł kardynał i wygłosił długie kazanie, z którego już dziś nic nie pamiętam, oprócz tego, że znalazłem w nim potwierdzenie tej nagłej myśli.

– Pani Hanna nigdy nie epatowała religijnością – mówi Stanisław Kracik – nie obwieszała się krzyżykami. Myślę, że te wszystkie uroczystości wokół beatyfikacji – znając jej poczucie humoru – ogromnie by ją bawiły.

Powtarzała, że pielęgniarka nie może robić sobie z chorego „drabinki do nieba”. Wielokrotnie przestrzegała też, by pobożnym językiem nie trywializować cierpienia chorych, by uszanować ich bunt wobec choroby, lęk przed śmiercią. „Dziwna rzecz, że ludzie, nawet bardzo wierzący w życie przyszłe, wcale się do niego nie wyrywają – pisała. – Dziwna rzecz? Może nie, bo życie jest tak wspaniałym darem, że się go wyrzec nie chcemy, przecież do życia, nie do śmierci stworzył Pan Bóg pierwszego człowieka”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18-19/2018