Pan Bolek, ostatnia deska szacunku

XX-wieczny Kościuszko okazał się skupionym na sobie kombinatorem. Nie jest to wygodne dla obrońców III RP, ani dla jej wrogów.

22.02.2016

Czyta się kilka minut

Warszawa, 22 kwietnia 1989 r. / Fot. Erazm Ciołek / FORUM
Warszawa, 22 kwietnia 1989 r. / Fot. Erazm Ciołek / FORUM

To dziwne, że tak zwykle szybcy w kojarzeniu wszystkiego miłośnicy spiskowych interpretacji dziejów jeszcze nie rozpowiadają, że wdowa po generale Kiszczaku idealnie wybrała taki, a nie inny moment na spacer do IPN-u dlatego, że się dokładnie co do tego umówiła z PiS-em. Gdzie są ci niezawodni na ogół naoczni świadkowie, którzy dadzą się pokroić, że lekarz, który ją ostatnio badał w szpitalu MSW, to tak naprawdę Adam Lipiński w przebraniu? Wysłany – pamiętamy przecież rozmowy z Renatą Beger – żeby dogadać szczegóły: ile i jakich papierów prokuratorzy „znajdą” w zamian za rentę i gwarancje bezpieczeństwa.


CZYTAJ TAKŻE:

Teczka mniejsza niż życie. Andrzej Paczkowski, historyk: Wałęsa był fighterem, ale był też przeciwnikiem konfrontacji z władzą. Dziś wielu jego przeciwników traktuje to umiarkowanie jako rezultat uwikłania – choć przecież było zgodne z linią Kościoła.


Kiszczakowa dla Kaczyńskiego

Waham się, czy żartować, kiedy zrobiło się tak ponuro, a pewnie w miarę publikacji dokumentów będzie jeszcze ciemniej. Ale ludzie tacy jak piszący te słowa, którzy wierzą w nieogarnięte rozumem zbiegi okoliczności, próbują śmiechem pokryć zdumienie wobec faktu, że dokumenty z domu Kiszczaka naprawdę odczekały z wyjściem na jaw, aż ich polityczna moc osiągnie apogeum. Władza czerpiąca legitymację z przeprowadzania zmiany (zwanej dobrą – czy taka będzie, jeszcze się przekonamy) na razie rozumie tę zmianę jako odzieranie zastanego kształtu Polski z prawomocności i nie mogłaby sobie wymarzyć lepszego narzędzia do podkręcenia żaru w swojej niby-rewolucji. Niby – no bo co to za nowy początek, skoro co najmniej połowę pieniędzy na odrodzenie Polski ma nam dać Unia, z której nie możemy wyjść? Formalne analogie z samoograniczającą się rewolucją Solidarności, która zamiast Brukseli miała jako wędzidło Moskwę, są uprawnione, tym bardziej od zeszłego tygodnia, kiedy widać już wyraźnie, czego brakuje do spełnienia Kaczyńskiemu. Żeby jego dzieło mogło w ogóle uchodzić za początek czegoś, trzeba najpierw wyzerować cykl dziejowy, czyli wykasować „wałęsową” Polskę. „Wałęsową” – czytaj: okrągłostołową, postsolidarnościową, III RP... Można tu podstawić wszystko, czego nasz pierwszy prezydent okazuje się jedynym jeszcze żywym symbolem.

„Jak z dawna sądzono, tak spełni się los / na nic krwawe oblaty, na nic dym kadzidlany” – z dystansem chóru Ajschylosa przyglądajmy się więc, co zostanie wydobyte z papierów, a także jak zostanie politycznie użyte. To się już dzieje i żadna ekspertyza grafologa tego nie odczaruje, choć słusznie Karol Modzelewski apeluje, żeby nie dostawać zadyszki na widok każdego dokumentu. Cała nadzieja w tym, że krytykowany przez obie strony IPN będzie wykonywał swoją powinność, a nie cudze zlecenie.

Żeby zaś nie czuć się całkowicie biernym, manipulowanym obserwatorem, zróbmy sobie tymczasem mały rachunek liberalnego, trzeciorzeczpospolitowego sumienia.

W czyjej mocy przebaczać
Gdy pojedynczy człowiek funkcjonuje jako symbol zbiorowości, porządek osądów moralnych miesza się z polityczną oceną: jednego się nadużywa, drugiego czasem próbuje się w sposób nieuprawniony zakazać. Warto więc przede wszystkim powiedzieć: do słów takich jak „zdrada” oraz dyskusji, czy i jak daje się to wybaczyć, ma w Polsce prawo ledwie parędziesiąt osób – te, których raporty „Bolka” bezpośrednio skrzywdziły. Nikt inny. Słusznie kiedyś środowiska dawnej opozycji zarzucały Adamowi Michnikowi, że nie miał prawa w imieniu dużej grupy ludzi hurtem wybaczać generałom; że mógł to robić tylko w swoim imieniu; warto, żeby ci sami ludzie, dziś często po stronie PiS-u, zastosowali tę zasadę na odwrót.

Jako członkowie zbiorowości mamy natomiast święte prawo oceniać te działania, które Wałęsa podejmował wpierw jako charyzmatyczny lider ruchu wolnościowego, a później formalna, niestety niecharyzmatyczna głowa państwa. W tym drugim przypadku co najmniej od 2008 r. mamy dość solidnie udokumentowanych przesłanek, żeby jasno zarzucić byłemu prezydentowi mataczenie, niszczenie dowodów i zacieranie śladów. I nie wolno dać sobie przy tym wmówić, że uwzględnianie takich rzeczy w bilansie politycznym Wałęsy i jego epoki to tylko woda na młyn destruktorów III RP i ludzi urządzających na niego nagonkę.

Rękawiczek nie było
Więcej nawet – w obliczu porozdzieranej teczki „Bolka” stawianie pytania: czy, w jaki sposób i w jakim okresie Lech Wałęsa pozostawał tajnym współpracownikiem SB, było wręcz aktem obywatelskiej powinności, uprawnioną reakcją na pogwałcenie prawa przez najwyższego urzędnika państwa. Nie „na pohybel Wałęsie” i nie „na złość salonowi”, ale dla zasady, że dokumenty są po pierwsze chronioną własnością państwa, a pewne dokumenty – także źródłem dla historyków. Czyli ludzi, których jako zbiorowość powołujemy, by dociekali prawdy materialnej i tworzyli spójne narracje tłumaczące nas samych, respektując przy tym pewien z grubsza określony etos. I nie ma znaczenia, że ten i ów historyk swój etos szmaci, jeśli dla świętego spokoju albo z politycznego oportunizmu godzimy się, żeby prezydent zeszmacił mu źródła.

Mam wręcz wrażenie, że pewien rodzaj tabu, zakazu zadawania pewnych pytań, sprzyjał temu procesowi zbyt łatwego porzucania warsztatu badacza. Sam doświadczyłem parę razy łagodnie, a niektórzy koledzy z mojego pokolenia już mniej łagodnie, że za samo stawianie niektórych pytań o niedawną przeszłość dostaje się po łapach. Starsi od nas nieco ojcowie założyciele nowego porządku mogli odczuwać je jako próbę podważenia ich świeżo wyfasowanego mitu, choć bywały one często tylko owocem uczciwej ciekawości, chęci zrozumienia zdarzeń czy próby sprowadzenia rozdętych groteskowo ikon do zwyczajnej skali ludzkiej. Oczywisty psychiczny mechanizm jest taki, że większość zdzielonych linijką po łapach „gówniarzy” sobie odpuściła, nieliczni zaś radykalizują swoją ciekawość, zamieniając ją w demaskatorską pasję, a potem obsesję.

Powiada się, że PO, owszem, naruszała liberalne standardy, ale robiła to w białych rękawiczkach, szanując literę prawa. Wyjątkiem jest sposób, w jaki gaszono dociekania w sprawie biografii Wałęsy. Rękawiczek nie było, liberalizm i autonomia nauki czekały wtedy za drzwiami. Jeśli jedna z ówczesnych IPN-owskich czarnych owiec, czyli Sławomir Cenckiewicz, oprócz roboty historyka uprawia dziś manipulancką propagandę na kwitach, to także dlatego, że sposób potraktowania pracy, której był współautorem, mógł na dobre odstręczyć od tematu innych, przyzwoitszych badaczy.
 

Kiedy prawda nie jest ciekawa

W odniesieniu do czasów Solidarności i stanu wojennego, kiedy warunki półkonspiracji utrudniają ustalenie mapy złożonych czynników i przyczyn, ocena działań przechodzi nieuchronnie w pytanie o pobudki głównych aktorów. Z całą świadomością, że to obszar mętny, nie możemy z góry zakazać pytań o psychiczne tło rozmaitych decyzji Wałęsy – nieraz zaskakujących, nielogicznych, wymykających się wyjaśnieniom w kategoriach procesu politycznego czy dynamiki życia organizacji. I ze świadomością, że wielu będzie nadużywać wyjaśnień związanych z agenturalnym epizodem i możliwą obawą przed demaskacją jego skali.

Obecnie obowiązuje właśnie trend eksponowania momentów, do których łatwo dorobić prostacką legendę pt. „prowadziły go służby” – np. wolty po prowokacji bydgoskiej, gaszenia strajków we wrześniu 1988 r., postubeckich koterii w Belwederze – kosztem takich momentów, jak po pierwsze i najważniejsze: zerwanie współpracy, którego dokonał sam, nie mając żadnego oparcia w środowiskach opozycji, co, gdyby istniał prosty wzór na współczynnik odwagi, liczyłoby się podwójnie. Dalej: odmowa kolaboracji w ramach operacji „Renesans” na początku 1982 r. czy „przyspieszenie” z 1990 r., które pokazują jego suwerenność. Skądinąd piękny wałęsowski paradoks – obecni jego obrońcy powinni szczególnie zwracać uwagę na fazę tzw. wojny na górze, naznaczoną symbolicznie połajanką Jerzego Turowicza.

To częściowo skutek tego, że w „targecie” resentymentalnej części prawicy (nie wiem, czy w ogóle mamy inną...) narracja spiskowa dobrze się sprzedaje. Ale w szerszej perspektywie czkawką nam teraz odbija się to, że z katalogu sensownych, psychicznych uwarunkowań, takich jak chłopski spryt, umiejętność lawirowania między grupami, podatność na sugestie przemieszana z oślim uporem, intuicyjne czucie polityki, nieokrzesanie i kompleksy itd., od samego początku wyrugowaliśmy z „wałęsologii” lęk i podobne reakcje związane z epizodem „Bolka”. Samodzielnie nie nadają się do wyjaśnienia żadnego momentu, ale skoro wyrzuciliśmy je drzwiami, to wróciły oknem i spychają na margines wszelkie inne.

Problem po części polega pewnie na tym, że wyważone oszacowanie kilku lat współpracy w całej biografii Wałęsy wymaga przyznania, jak bardzo nasz XX-wieczny Kościuszko był w istocie przebiegłym, skupionym na sobie kombinatorem – zarówno gdy współpracował, jak i szczególnie potem, gdy okiwał wszystkich po trochę, każdemu dając złudzenie, że jest jego narzędziem. Nie jest to wygodne ani dla obrońców III RP, którzy potrzebują prostej narracji o wielkim Lechu na czele wielkiego ruchu, ani dla wrogów tego porządku, którzy w szale apoteozy swojego męczeństwa pod butem Układu nie mogą dopuścić, że wodził ich za nos spryciarz bez diabolicznych cech.

Tylko prawda jest ciekawa, lubią powtarzać za Józefem Mackiewiczem jego samozwańczy uczniowie, cóż kiedy dopisują do tej maksymy jej drugą część: że mianowicie półprawda jest wygodniejsza.

Człowiek z krwi i kości
Można by długo jeszcze ciągnąć listę momentów, w których jako wspólnota – szczególnie jej część mieniąca się rozumną – unikaliśmy zbyt częstych wypadów do rzeczywistości. Pierwsi w kolejce są politycy z każdej ze stron, którzy „dawno już wszystko wiedzieli”, ale uznali, że nie opłaca im się wszczynać publicznych obrachunków. Cenę płacimy teraz wszyscy – zmuszeni oglądać spektakl poniżenia, w którym ofiara zrobiła dużo, żeby do siebie zniechęcić; zmuszeni cierpieć gwałt na świadomości zbiorowej, niestety zbyt gęsto obstawionej zasłonami i tabu, żeby można było tak po prostu po niej zapłakać. Kaczyńskiemu i jego ludziom nie uda się zapewne powołać do istnienia żadnej nowej symbolicznej epoki, zasługującej na numerek albo nazwę – czy to radosną jak „karnawał”, czy złowrogą jak „noc” – bo ich na to nie stać. Ale uda się trwale naruszyć mit Wałęsy i to, co na nim zostało zbudowane – czyli Polskę, w której linię podziału na dobre i złe wciąż wyznaczało doświadczenie Solidarności.

Ktoś powie: tym lepiej, skoro i tak ten podział odstawał od świata, gdzie uchodźcy, gdzie „Brexit”, a za chwilę Ameryka wybierze sobie Trumpa i nasze marzenia o bezpieczeństwie w NATO diabli wezmą. Trudno jednak zachować spokój greckiego chóru wobec tej tragedii. Wprawdzie połowa elektoratu urodziła się po 1980 r., ale dla wielu Wałęsa (nie człowiek z krwi i kości o numerze PESEL, ale wyidealizowana postać, o której mówiło się „Lechu”) stanowi punkt skupienia wszystkiego, co dobre w naszym myśleniu o Polsce. Wszystkiego, za co lubimy siebie indywidualnie, jeśli w latach PRL-u potrafiliśmy mieć momenty godności, i wszystkiego, za co lubimy Polskę jako miejsce, gdzie warto było się urodzić i nosić znaczek, który ktoś mi przywiózł w 1981 r.: „It’s exciting to be Polish”.

Po kilku dekadach kabaretowej mizerii warszawski Pożar w Burdelu wziął się za bary z tradycją dwudziestowiecznych STS-ów czy Salonów Niezależnych i błyskawicznie potrafi złapać ducha czasów jedną metaforą. W zeszły weekend aktorka wcielająca się w Szafę Kiszczaka wyśpiewała formułę, z którą przyjdzie nam teraz żyć, ostatnią deskę szacunku, jaką możemy rzucić Wałęsie w Gdańsku i Wałęsie w nas samych. „Bolek?... Pan Bolek, jeśli już”. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2016