Palestyńczycy znad Wisły

Nie tylko Wolni Polacy delegitymizują własne państwo. Robią to wszystkie strony politycznego sporu, niebędące akurat przy władzy – robiła to także PO podczas rządów PiS.

27.02.2012

Czyta się kilka minut

Dwóch znamienitych komentatorów i uczestników polskiego życia publicznego, Bartłomiej Sienkiewicz i Marek Zając („TP” nr 7/12), poświęciło wiele uwagi środowisku „Teologii Politycznej”. Przyczyną nagłego zainteresowania stała się ostra debata (właściwie: starcie), którą na początku roku rozpoczęli Dariusz Karłowicz i Łukasz Warzecha polemiką z „Gazetą Polską”, braćmi Karnowskimi oraz Zdzisławem Krasnodębskim, na temat forsowanych przez nich koncepcji „Wolnych Polaków”, „drugiego obiegu”, „zaborów Polski” etc. Karłowicz i Warzecha argumentowali, że istotą funkcjonowania w przestrzeni publicznej, nawet jeśli nie jest ona chwilowo zbyt przyjazna, nie jest zamknięcie się w prawicowym getcie, lecz podejmowanie starań o wpływ na główny nurt debaty. Ponieważ zwolennicy „drugiego obiegu” każdą taką próbę traktują jako zdradę lub zgniły kompromis, uznając, że po katastrofie smoleńskiej ludzie, którzy nie afirmują bezkrytycznie polityki Jarosława Kaczyńskiego czy Antoniego Macierewicza, są niejako innym narodem, z którym nie da się komunikować – polemika Karłowicza i Warzechy wywołała gwałtowne reakcje, z osobistymi połajankami pod ich adresem włącznie.

Oszołomy i normalsi

Tą właśnie sprawą postanowił zająć się Bartłomiej Sienkiewicz. Jak się jednak zdaje, nie zrobił tego po to, by się zastanowić nad przyczynami i skutkami radykalnej negacji własnego państwa przez całkiem sporą część polskiego społeczeństwa (a z takim problemem mamy obecnie do czynienia), ale po to, by się trochę ponatrząsać, ogłosić klęskę pewnego środowiska, a na końcu wygłosić sakramentalną uwagę o tym, że warunkiem rozmowy jest uznanie własnego państwa jako najwyższego dobra. Przy czym posłużył się tutaj analogią niebywałą, bo Izraela i Palestyńczyków; analogią, która dużo mówi o stanie ducha i stanie myśli przedstawicieli „Normalnych Polaków”.

Wszystko to sprawia, że – niech mi Autor wybaczy, ale zbyt wysoko cenię jego analityczne talenty – tekst Sienkiewicza w warstwie diagnozy jest jednak rozczarowujący i wygląda trochę na wyrównywanie starych porachunków.

Obraz przedstawiony przez Sienkiewicza jest mniej więcej taki: są Normalni Polacy, jest ich większość, codziennie chodzą do pracy, budują zręby naszej cywilizacji dnia codziennego, w niedzielę idą do aquaparku lub galerii handlowej, nie mają wątpliwości ani głupich myśli, są zadowoleni, bo mogą w spokoju konsumować. I nawet do głowy im nie przychodzi, że gdzieś na obrzeżach, w jakichś zarosłych, błotnistych zakamarkach polskiej debaty siedzą poukrywani Wolni Polacy (zapewne zarośnięci, z ryngrafami na kudłatych piersiach i z nożami w zębach), prowadząc tam ze sobą absurdalne spory.

Ten obraz nie jest trafiony. Spór, który Sienkiewicz uczynił tematem swojego tekstu, tylko z pozoru jest jakimś „lokalnym”, śmiesznym sporem zamkniętej w sobie prawicy – egzotycznym sporem żuka z żabą, gdzieś na brzegu zapomnianego stawu, obok którego płynie szeroka rzeka zdrowej myśli, debat i czynów Normalnych Polaków, gdzie woda czysta i wartka, tlenu dużo, a ryby radośnie podskakują nad poziom wody, energicznie machając ogonami.

Bez dnia siódmego

Zgoda: problemem jest państwo, a raczej brak poczucia, że państwo jest czymś nadrzędnym. Chcecie jednak zawęzić ten problem tylko do tych, którzy dzisiaj nazywają siebie Wolnymi Polakami i chcą budować drugi obieg informacji? Chcecie ich wskazać jako głównych winowajców? No nie, proszę o trochę rzetelności...

Natrząsając się z Wolnych Polaków, Sienkiewicz zbyt łatwo chce strząsnąć z siebie konieczność zmierzenia się z o wiele większym problemem, który jest także jego własnym. Bo sprawa dotyczy całej polskiej polityki po 1989 r., a nie tylko „śmiesznych” Wolnych Polaków z ostatnich miesięcy; jest, niestety, chorobą polskiej demokracji. Mówimy o skłonności do delegitymizowania własnego państwa jako konstytutywnej dla procesu walki o władzę w III RP. Dotyczy ona wszystkich stron politycznego sporu, cierpiących na syndrom (jak pisze Karłowicz) demiurga, ale takiego, który nigdy nie może dotrwać do siódmego dnia. To dlatego każdy przegrany uznaje, że Polska, którą nie rządzi, nie jest jego, a każdy zwycięzca chce raz na zawsze wyeliminować przegranych.

Ten mechanizm delegitymizacyjny się napędza, a sprawa katastrofy smoleńskiej nadała mu dodatkowego impetu – i taki też jest sens polemiki „Teologii Politycznej” z Wolnymi Polakami. Pytanie, kto będzie rozmawiał z pozostałymi, którzy na podobny demiurgiczny syndrom cierpią w nie mniejszym stopniu? Z tekstu Sienkiewicza zrozumiałem, że on raczej umywa ręce, z tekstu Marka Zająca – że chce rozmawiać tylko z jedną stroną.

Sienkiewicz stwierdza: „Może pora postawić Wolnym Polakom pytanie, jakie postawił swego czasu Izrael Palestyńczykom: czy akceptujecie prawo do istnienia i legalności państwa Izrael? Od odpowiedzi zależy, czy z reprezentantami Wolnych Polaków można dyskutować o przyszłości Polski, jak tego chce red. Marek Zając”. Tak, to skądinąd dobry postulat. Gdyby jednak zastosować regułę Sienkiewicza konsekwentnie, nie byłoby z kim w Polsce rozmawiać, w każdym razie nie z reprezentantami jakichkolwiek sił politycznych (no, może poza obrotowym PSL-em).

Wystarczy przypomnieć atmosferę lat 2005-07: błękitne marsze po ulicach stolicy, wzywanie do obywatelskiego nieposłuszeństwa, kongresy na rzecz obrony demokracji, apelowanie do urzędników, by nie wykonywali poleceń władzy, odmowy przyjęcia lub zwracanie orderów państwowych... Ówczesne przekonanie wielu środowisk politycznych, łącznie z obecnie rządzącym, że żyjemy w kraju okupowanym przez ciemne moce, że władza jest nielegalna (czy ktoś jeszcze pamięta pomysł zwołania kontr-parlamentu na Politechnice Warszawskiej, lansowany przez „Gazetę Wyborczą”?) był, śmiem twierdzić, nie mniej dojmujący, niż jest to obecnie. Wtedy to nie uwierało? Nie było śmieszne? Czy wtedy państwo nie było nadrzędnym dobrem? Czy obecnie rządzący, gdyby utracili władzę, nie weszliby od razu w buty Wolnych Polaków?

Na smoleńskim rynku

Nie wątpię oczywiście, że dekompozycja polskiej prawicy, która jest zjawiskiem ewidentnym, a dotyczy zarówno języka, polityki, jak i sposobu myślenia, może być dla zewnętrznego obserwatora spektaklem dość zabawnym. Nie mam też złudzeń, że w sporze na prawicy chodzi nie tylko o wielkie idee, szczere emocje czy chęć wyjaśnienia tragedii smoleńskiej. Niestety, chodzi też o zwykłe interesy. Spór między „Gazetą Polską” a portalem ¬wpolityce.pl ¬jest także sporem o „smoleński rynek”, który daje tym środowiskom perspektywę dalszej materialnej egzystencji. A ponieważ nie jest on aż tak wielki, konkurencja staje się coraz bardziej zajadła.

Dziś prawica wzajemnie się zagryza, przy aplauzie szczerze oddanych jej sekundantów z ulicy Czerskiej. I fakt ten zaliczam do jednego z największych „osiągnięć” przywództwa Jarosława Kaczyńskiego, sprawowanego po prawej stronie w ostatnim czasie. Czy to jest klęska idei przywrócenia zmysłu polityczności na gruncie konserwatywno-chrześcijańskim – nie wiem. Na pewno dynamika, która po Smoleńsku przybrała zawrotnego przyśpieszenia – dynamika radykalnego rozłamu wspólnoty Polaków, sprzyja lewackiej i prawackiej skrajności. A ponieważ wiele wskazuje, że niestety to do nich należeć będzie najbliższa przyszłość, człowiek o raczej centrowych, konserwatywnych przekonaniach musi nabrać dystansu do rzeczywistości.

Nie wydaje mi się więc, żeby istotą była klęska polityczności na gruncie konserwatywno-chrześcijańskim. Sprawa jest poważniejsza, bowiem, drogi Bartku, to Sienkiewicz, Zając oraz Cichocki, jak też wielu innych przedstawicieli pewnego pokoleniowego doświadczenia, ponieśli klęskę wspólnie, skoro nie udało im się przez 20 lat sprawić, by państwo polskie stało się dobrem nadrzędnym w polskiej polityce.

Stracone pokolenie

Dlaczego tak się stało? Zamiast państwa jako nadrzędnego dobra, mamy pewne polityczne pokolenie; pokolenie, które od 30 z górą lat włada Polakami: zarządza ich emocjami, definiuje potrzeby, opisuje świat, dyktuje idee i przy okazji załatwia interesy. W tym sensie nie mamy do czynienia z państwem i jego instytucjami czy prawami, ale z osobistymi lub grupowymi relacjami, sporami, antagonizmami. Mamy w Polsce kulturę polityczną w klasycznym sensie oligarchiczną, a nie demokratyczną czy państwową. Procesy polityczne lepiej rozumie się przez pryzmat walki – towarzyskiej, ideowej, ambicjonalnej – głównych protagonistów owego politycznego pokolenia oraz ich klienteli. A państwo nie jest i nigdy nie było dla nich najwyższym dobrem, tylko polem tej walki (stąd demiurgiczna skłonność delegitymacji wzajemnej: każdy z nich własne zwycięstwo utożsamia z końcem historii, a bycie w opozycji – z antysystemową kontestacją i walką z ciemnymi mocami). Bardzo trafnie zrozumiał ten fenomen i opisał Robert Krasowski w swojej książce o początkach III RP, recenzowanej zresztą w poprzednim numerze „TP” przez Bartłomieja Sienkiewicza. Ja sam pisałem o tym w tekście, na który w „Tygodniku” powołał się Marek Zając.

Szczerze mówiąc, właśnie o tym wolałbym rozmawiać z Markiem Zającem i z Bartłomiejem Sienkiewiczem, a nie o historycznych analogiach (akurat ten temat wydaje mi się całkowicie bezowocny). Rzecz w tym, że polityczne pokolenie, które włada Polakami od 30 lat, a które swoje apogeum przeżyło przy Okrągłym Stole, a potem w zajadłych walkach lat 90., to pokolenie dobiegające dziś swojego naturalnego kresu. Ostatni z niego są wprawdzie głównymi dramatis personae polskiej polityki (Jarosław Kaczyński i Donald Tusk), ale wkrótce także oni zejdą z politycznej sceny. I co wtedy?

Skutek 30-letnich rządów jednego politycznego pokolenia jest taki, że wszystkie pokolenia następne, które wchodziły w polską przestrzeń publiczną na fali 1989 r., zostały przez politykę „wyplute”. Dotyczy to nas wszystkich, Drodzy Panowie, także Bartłomieja Sienkiewicza i Marka Zająca. Polska polityka składa się z masy „starych wyjadaczy” – klientów demiurgów oraz biegających nerwowo wokół nich młodych asystentów.

Ta eliminacja całego pokolenia oraz nieukonstytuowanie się państwa jako najwyższego dobra są zjawiskami komplementarnymi. Jedno wynika z drugiego. Co więcej: w czasach trudnych, w czasach katastrofy smoleńskiej, ale także w czasach wyraźnego rozchwiania starego zachodniego porządku, tego zrozumienia państwa jako najwyższego dobra zaczyna nam coraz bardziej, by nie rzec – coraz rozpaczliwiej, brakować. Bo w Polsce nie ma żadnego „państwa Izrael”, są sami „Palestyńczycy”. 

MAREK A. CICHOCKI jest współzałożycielem „Teologii Politycznej”, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 2006-09 był społecznym doradcą Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2012