Palestyna bije w mur

Rozmowa w Ramallah: „Jutro zdarzy się coś dużego”. „Izraelczycy wiedzą?”. „Chyba tak”. „Ale będą strzelać”. „Ludzi to nie obchodzi, są zdesperowani”. Nie ma potrzeby cytować rozmowy w Betlejem. Była podobna.

03.08.2014

Czyta się kilka minut

Izraelscy żołnierze podczas starć na punkcie kontrolnym pod Kalandią; w tle mur oddzielający Izrael od terenów palestyńskich. 25 lipca 2014 r. / Fot. Jaafar Ashtiyeh / AFP / EAST NEWS
Izraelscy żołnierze podczas starć na punkcie kontrolnym pod Kalandią; w tle mur oddzielający Izrael od terenów palestyńskich. 25 lipca 2014 r. / Fot. Jaafar Ashtiyeh / AFP / EAST NEWS

Między Ramallah a Betlejem klinem betonowego muru, „chroniącego Izrael przed atakami terrorystycznymi”, wbija się Jerozolima. 15 kilometrów na północ, już na terenach Autonomii Palestyńskiej, leży Ramallah. Na południu znajdziemy swoiste trójmiasto: Betlejem, Bejt Sahur i Bejt Dżala. Odległości nie są duże, ale czasami z Jerozolimy jedzie się tam dłużej niż do Tel Awiwu. Po pierwsze dlatego, że arabskie autobusy jeżdżą zgodnie z rozkładem zwyczajowym: „pojedzie, jak się zapełni”. Po drugie, trzeba przejść przez punkty kontrolne na granicy Izraela z Zachodnim Brzegiem.

Turyści-pielgrzymi zmierzający do Betlejem nawet tej granicy nie odczują, autobus ledwo zwalnia w tym miejscu. Ale jeśli wrócą arabskimi liniami, będą mogli zobaczyć, jak na punkcie kontrolnym z ich autobusu wysiadają posiadacze palestyńskiego paszportu. Ich odprawa odbywa się na zewnątrz, reszta pasażerów może zostać w środku.

Podróż do Ramallah nie jest już tak wygodna, zarówno dla turystów, jak i mieszkańców. Po dotarciu do granicy należy wysiąść z busika, na własnych nogach pokonać izraelski punkt kontrolny, otoczony spalonymi wieżyczkami strażniczymi, i przesiąść się do taksówki po drugiej stronie. Przejazd dla samochodów został zamknięty niedawno. Ramallah mówi, że nawet nie ze względu na demonstrację, w której uczestniczyło jakieś 10 tys. Palestyńczyków. Ramallah twierdzi, że tutaj nikt nie potrzebuje pretekstu, by czegoś zabronić, coś lub kogoś zamknąć, kogoś postrzelić.

Wątpliwości w Betlejem

Betlejem, Bejt Sahur, Bejt Dżala: granice między tymi trzema miastami potrafi wskazać chyba tylko mieszkaniec z dłuższym stażem. Siedzimy w przytulnej kawiarni, a na ekranie telewizora prezenterka arabskiej stacji, w eleganckiej garsonce, pokazuje coś na mapie Izraela. Wygląda to jak prognoza pogody, tylko zamiast słoneczek i chmurek widzimy rakiety i gwiazdki symbolizujące eksplozje. „Hamas i Fatah nawołują do wybuchu trzeciej intifady”, powstania powszechnego przeciw Izraelowi – stwierdza po chwili Betlejem, nieco gorzkim tonem.

Betlejem jest palestyńskie, ale nie w pełni islamskie. Co szósty mieszkaniec to arabski chrześcijanin, który na zachowanie sąsiadów patrzy raczej krytycznie. Chrześcijańskie Betlejem jest przekonane, że gdyby w 2000 r. nie wybuchła druga intifada, miasto przeżyłoby rozkwit gospodarczy. Bo to obowiązkowy przystanek na drodze z Jerozolimy na południe Zachodniego Brzegu; poza tym zajrzy tu każdy szanujący się pielgrzym-turysta. „Straciliśmy tylko na tamtej walce, powinniśmy z Izraelem handlować, nie walczyć – mówi chrześcijańskie Betlejem. – Gdybyśmy teraz byli mądrzejsi... Ale zaczyna się to samo. Przez ich fanatyzm religijny”.

Choć chrześcijańskie Betlejem przyznaje, że w 2000 r. też rzucało kamieniami, to religia ponoć nie miała tu nic do rzeczy. „Izraelczycy aresztowali mojego ojca, brata...”.

Wtedy, w 2000 r., spacer Ariela Szarona po Wzgórzu Świątynnym, który był bezpośrednią przyczyną wybuchu drugiej intifady, nie miał dla chrześcijańskiej części Betlejem dużego znaczenia. Uznaje go wręcz za prowokację Izraela, na którą muzułmanie dali się nabrać. „Zresztą tak samo jak teraz...” – dodaje.

Bo i dziś teorii jest wiele. Z uporem powtarza się tu pierwszą wersję przekazów medialnych, w których nie było mowy o porwaniu trzech studentów jesziwy, lecz izraelskich żołnierzy, co zmieniałoby postać rzeczy. Mówi się, że poszukiwani sprawcy i Hamas są tylko kozłami ofiarnymi. Że Izraelczycy spreparowali wydarzenie, by mieć pretekst do aresztowania wszystkich Palestyńczyków, których w 2011 r. wypuścili z więzień w zamian za uprowadzonego izraelskiego żołnierza Gilada Shalita. „Przecież niełatwo porwać izraelskiego żołnierza, a co dopiero trzech, i to spod bazy wojskowej. Miałoby tego dokonać dwóch Palestyńczyków? I zrobili to tak sprawnie, że Izrael, który ma najlepszy wywiad na świecie, prowadził poszukiwania przez 18 dni?” – chrześcijańskie Betlejem kręci głową.

Dziś wiadomo: zginęli trzej izraelscy uczniowie – i palestyński nastolatek, zamordowany przez Izraelczyków. Ale nie wiadomo, czego na Zachodnim Brzegu jest więcej: pytań czy teorii spiskowych, które próbują na nie odpowiedzieć.

Najważniejsze, że to właśnie przekonanie o izraelskiej prowokacji powstrzymało dotąd – i to mimo obrazów z Gazy, gdzie do minionej środy (30 lipca) zginęło ponad 1200 Palestyńczyków – Zachodni Brzeg przed rozpętaniem trzeciej intifady. Gdy armia izraelska przeszukiwała dom po domu i umieszczała ludzi w więzieniach, starano się trzymać emocje na wodzy.

Na razie nienawiść wyładowuje się tu na murze, pod którym co noc zbierają się grupy Palestyńczyków.

Graffiti, hasła i koktajle Mołotowa

Mur oddzielający Zachodni Brzeg od Izraela stał się stałym elementem krajobrazu po drugiej intifadzie. Zaczęto go budować z inicjatywy izraelskiego rządu w 2002 r., dziś ma już około 500 kilometrów.

Nazywa się go „Zieloną linią”, choć na początku dominowała betonowa szarość. Nie na długo. Palestyńczycy zadbali o to, aby mur stał się artystycznym symbolem – dzisiaj to swoista galeria graffiti. Hasła pacyfistyczne, wypisane po angielsku, sąsiadują z portretami ludzi walczących o wolność Palestyny: polityków, więźniów, bojowników. Niektóre obrazki mają charakter symboliczny, jak „Palestyńska Guernica” czy gołąbek pokoju ubrany w kamizelkę kuloodporną (autorstwa słynnego Banksy’ego).

Wysokie na kilka metrów i zakończone drutem kolczastym betonowe płyty co noc są atakowane kamieniami. Przynajmniej tak było do niedawna. „Parę dni temu palestyńska policja wyszła rozgonić protestujące towarzystwo” – mówi Betlejem. Skończyło się tak, że swoi bili swoich. Wszyscy są przekonani, że policja jest zależna od Izraelczyków, dlatego nikt nie ma większych oporów. Mur znalazł swoich obrońców, więc nawet jeśli sam stoi niewzruszony, to prawie każdego dnia kilku demonstrantów wychodzi ze starcia z obrażeniami.

Na szerokiej ulicy w pobliżu muru widzimy Palestyńczyków: od kilkulatków okręconych w palestyńskie flagi po starców przysiadających na krawężnikach. Stoją też, już przygotowane, dwie karetki. Przez gwar przedzierają się delikatniejsze głosy – spomiędzy mężczyzn wychodzi grupa dziewczyn, śpiewnie skandujących jakieś hasła.

Betlejem wyjaśnia, że starcia zaczynają się, kiedy panie się usuną. Dopiero wtedy lecą pierwsze koktajle Mołotowa, rzucane przez mieszkańców trójmiasta.

Ramallah idzie na bój

Tymczasem Ramallah jest co najmniej tak samo zdesperowane jak Betlejem.

Właśnie dlatego w czwartek, 24 lipca, Ramallah podeszło pod mur – w liczbie 10 tysięcy. Wzięło czterokolorowe flagi, przezornie przygotowało kamienie i miejsca w szpitalu, po czym poszło pod obóz uchodźców Kalandia, gdzie jest izraelski punkt kontrolny.

Ramallah chciało go sforsować, by przedostać się do meczetu Al-Aksa w Jerozolimie. W świętą noc dla muzułmanów chcieli pomodlić się w trzecim, po Mekce i Medynie, najważniejszym dla ich religii mieście. Tym, do którego nie wszyscy mają wstęp.

Ramallah mówi, że do tej pory podczas ramadanu z dostępem do Al-Aksy nie było problemów. Nawet ci Arabowie, którzy nie mają stałego pozwolenia na wjazd do Izraela, mogli ubiegać się o miesięczną ramadanową przepustkę. Ponoć niektórzy załatwiali ją tylko po to, żeby pozwiedzać Izrael.

W tym roku wstęp do Al-Aksy mają tylko mężczyźni powyżej 50. roku życia. Izrael ma duże doświadczenie w starciach z młodymi shabab, palestyńskimi nastolatkami. Izrael stwierdził więc, że jeśli w tak niepewnym czasie wpuści młodzież na Wzgórze Świątynne, będą problemy. Jak się później okazało, shabab wcale nie byli niezbędni, by w pobliżu Złotej Kopuły wybuchły zamieszki.

Ale Ramallah nie chodziło tylko o pozwolenia, aresztowania i codzienne problemy z izraelskimi żołnierzami w pobliskich obozach uchodźców. Chodziło głównie o Gazę.

Wszystko było zaplanowane. Mieszkańcy Ramallah i okolic mieli sforsować siłą izraelski punkt kontrolny. Byli przekonani, że po pierwsze żołnierze nie będą w stanie, a po drugie nie mogą sobie pozwolić na zabicie wszystkich demonstrantów. Ale gdy 10 tysięcy podeszło pod mur, tylko może dwustu miało ochotę naprawdę walczyć. Choć na koniec rannych było o wiele więcej.

Doktor ze szpitala w Ramallah widział wiele. Twierdzi, że w dzień marszu dziesięciu tysięcy opatrywał pod Kalandią rany człowieka, którego trafił pocisk dum-dum, choć zakazuje tego prawo międzynarodowe. – Nie widziałem ich od drugiej intifady – opowiada. – Tak samo jak rannych w takiej liczbie. Wiedzieliśmy, że coś się zbliża, przygotowaliśmy łóżka. Ale... nie aż 280.

Media podały liczbę o połowę mniejszą... – Widziałem tych 280 pacjentów – mówi. – I mam wrażenie, że przynajmniej 200 było zranionych ostrą amunicją, nie gumową.

To klasyczny przykład chaosu informacyjnego, który panuje od miesiąca w mediach bliskowschodnich. Liczba ofiar, relacja ze zdarzenia, a nawet wiadomość o tym, która ze stron zerwała zawieszenie ognia, różnią się w zależności od źródła. Serwisy czyta się tu tak jak pisma religijne: trzeba je przyjmować na wiarę.

Ramallah mówi, że kiedy 10 tysięcy podeszło pod mur, ci z pierwszych szeregów nagle zaczęli padać, choć nie było słychać strzałów. I to nie dlatego, że wrzawa je zagłuszyła. Twierdzi, że żołnierze strzelali, aby zabić. Kłóci się to z liczbami: marsz na przejście koło obozu Kalandia to dwie ofiary śmiertelne. Potwierdzone przez doktora ze szpitala.

Głową w mur

„Widzisz tę zieloną kropkę na budynku naprzeciw? – pyta Betlejem. – To snajper. Gdy Izraelczycy wystrzelą gaz łzawiący, żeby zasłonić jego pozycję, on postrzeli kogoś z naszych pierwszych szeregów”.

Kilka minut później żołnierze wychodzą niespiesznym krokiem zza pojazdu opancerzonego i dzieje się dokładnie tak, jak mówiło Betlejem. Chmura gazu zakrywa widok na mur na końcu ulicy. Strzału nie słychać, ale jedna z karetek rusza do przodu po rannego. Rutyna, powtarzana codziennie po ostatnim wezwaniu muezina.

W powietrzu, przesiąkniętym zapachem palonych opon i gazu łzawiącego, wisi pytanie: po co to wszystko? „Spójrz na nich – odpowiada Betlejem. – Są zdesperowani. I naprawdę czują, że nie mają nic do stracenia. Kiedy przyjdzie co do czego, żaden żołnierz izraelski, który marzy o powrocie do domu i chce przeżyć więcej niż 18 lat, nie wygra z kimś, kto ma w sobie taką desperację”.

Betlejem i Ramallah z desperacją uderzają w mur. Trudno stwierdzić, czy jeszcze używają do tego kamieni, czy już własnych głów. I to nie w sensie metaforycznym.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2014