Oswoić rottweilery

Prof. Elżbieta Mączyńska, ekonomistka: Jako państwo i społeczeństwo musimy przygotować się do czasów, gdy praca stanie się dobrem deficytowym.

25.03.2019

Czyta się kilka minut

Jedną z przedwyborczych obietnic PiS-u jest przywrócenie międzymiastowych połączeń autobusowych.  Na zdjęciu: na starym dworcu PKS w Łodzi, 2018 r. / PIOTR KAMIONKA / REPORTER
Jedną z przedwyborczych obietnic PiS-u jest przywrócenie międzymiastowych połączeń autobusowych. Na zdjęciu: na starym dworcu PKS w Łodzi, 2018 r. / PIOTR KAMIONKA / REPORTER

MAREK RABIJ: Media spekulują o konflikcie, może nawet dymisji minister finansów Teresy Czerwińskiej, która miała dać premierowi do zrozumienia, że sfinansowanie kolejnych transferów socjalnych z tzw. piątki Kaczyńskiego skończy się ruiną dla budżetu.

PROF. ELŻBIETA MĄCZYŃSKA: I jak, pana zdaniem, miałabym się do tego odnieść?

Interesuje mnie tylko to, czy jako ekonomistka podziela Pani te obawy?

Ekonomiści rzeczywiście zastanawiają się, dokąd na płaszczyźnie fiskalnej doprowadzi nas to mnożenie programów socjalnych przez rząd. W ustawie budżetowej nie uwzględniono przecież wydatków na 500 plus w nowym kształcie, trzynaste emerytury i resztę projektów. Państwo będzie musiało te brakujące miliardy pozyskać zwiększając wpływy budżetowe lub pożyczyć, a to oznacza, że rząd może być zmuszony do osłabienia kolejnych bezpieczników gwarantujących równowagę finansów publicznych. Realizacja zapowiedzi rządowych może w warunkach słabnącej koniunktury doprowadzić do wzrostu długu publicznego ponad 3 proc. produktu krajowego brutto, a tego nam przecież zabrania Unia. Oczywiście, tak być może, ale nie musi. Agencja ratingowa Fitch właśnie podniosła prognozy wzrostu PKB Polski na bieżący i kolejny rok, odpowiednio z 3,8 do 4 i z 3 do 3,5 proc. Wzrosną wydatki budżetowe, ale większy też będzie margines bezpieczeństwa.

Przy aktualnej wartości polskiego PKB te 4 proc. oznacza około 80 mld zł. Cała piątka Kaczyńskiego ma tymczasem kosztować ekstra około 58 mld zł rocznie. Jeszcze kilka lat temu ekonomiści nazwaliby to po prostu „przejadaniem owoców wzrostu gospodarczego”, a dziś mówi Pani, że niektórzy koledzy mają jedynie „wątpliwości”.

Ekonomiści nie mają jednolitych poglądów na ten temat. Kazimierz Łaski od dawna pisał i mówił o fetyszyzowaniu znaczenia dyscypliny budżetowej, udowadniając, że wysoki deficyt bywa w niektórych sytuacjach mniej szkodliwy od zaciskania pasa. Potwierdziły to też badania Międzynarodowego Funduszu Walutowego.

Ani obniżanie poziomu zadłużenia, ani wzrost PKB nie powinny być jednak celem, lecz jedynie narzędziem służącym do poprawy jakości życia obywateli. Dług długowi nierówny. Gdy zadłużamy się na przykład na edukację, rosną szanse na poprawę jakości życia. Prorozwojowe zadłużanie się sprzyja wzrostowi PKB, czyli sumie wszystkich wypracowanych zysków z kapitału oraz płac.

Obywatelowi wszystko jedno. Kiedy rosną pensje, w górę idzie także PKB.

Ale warunkiem utrzymania wysokiego tempa wzrostu PKP jest zachowanie należytych proporcji między wzrostem plac i zysków z kapitału. Dzięki m.in. badaniom francuskiego ekonomisty Thomasa Piketty’ego wiemy, że nie zawsze tak jest. Wzrost rentowności inwestycji kapitałowych bazuje dziś bowiem w dużej mierze właśnie na ograniczeniu kosztów płacowych. Przez to słabnie popyt, co z kolei osłabia zainteresowanie inwestowaniem w sektorze produkcyjnym. Nadwyżki kapitałowe trafiają do sektora spekulacyjnego, bo bardziej opłaca się spekulować kapitałem, niż inwestować go długotrwale w produkcję lub usługi. A gdy przybywa zamówień, można zlecić produkcję w krajach o niższych placach, zaoszczędzone pieniądze inwestować zaś na przykład w produkty finansowe z dużą stopą zwrotu.

To już nie ma nic wspólnego z Fordowską ideą produktu, na który ma być stać także pracownika, który go wytwarza.

Otóż to. Mniej więcej od lat 70. XX wieku we wszystkich krajach wysoko rozwiniętych dominowała narracja, że celem polityki ekonomicznej państwa powinien być wzrost PKB, bo „przypływ unosi wszystkie łodzie”. Wiadomo już, że nie wszystkie. W USA siła nabywcza przeciętnego gospodarstwa domowego jest dziś taka sama jak w latach 70. mimo czterech dekad szybkiego wzrostu tamtejszej gospodarki. Drastycznie wzrosły przy tym koszty edukacji i opieki medycznej.

W Polsce od ponad ćwierć wieku nie było recesji. Osiągnęliśmy sukces gospodarczy, bo oficjalnie zaliczamy się już do gospodarek wysoko rozwiniętych. Ale nierówności majątkowe utrzymują się na bardzo wysokim poziomie, co potwierdzają m.in. analizy przeprowadzone przez NBP. W niektórych dziedzinach notujemy wręcz regres. Przestała rosnąć średnia długość życia Polaków. Kiedy pan spojrzy w opracowania na ten temat, widać, że to m.in. następstwo niedofinansowania sektora ochrony zdrowia i zaniedbań w polityce ekologicznej. Przez cały niemal okres transformacji kwestie społeczne i ekologiczne były marginalizowane, bo baliśmy się przede wszystkim o wzrost PKB. Stąd też wzrostowi gospodarczemu nie towarzyszył dostateczny postęp społeczny i ekologiczny.

Dlatego czas zdać sobie sprawę, że wzrost gospodarczy to nie to samo co rozwój społeczno-gospodarczy. Bogacenie się, któremu nie towarzyszy postęp społeczny i ekologiczny, określa się w literaturze przedmiotu jako darwinizm społeczny z niedostatkiem usług publicznych, medycznych, edukacyjnych czy komunikacyjnych. Paul Collier, profesor ekonomii z Oksfordu, w swej najnowszej książce pisze o „społeczeństwie rottweilerów”, jakie w warunkach neoliberalnego kapitalizmu ukształtowało się na Zachodzie. Gdy nadrzędnym celem jest zysk, bezwzględna, nie zawsze etyczna pogoń za nim, relacje międzyludzkie też zaczynają się komercjalizować i redukować do tego, kto komu wyszarpie większy kawałek łupu.

Collier chce leczyć kapitalizm zwiększeniem obciążeń podatkowych dla lepiej sytuowanych, większym wsparciem państwa dla rodzin w trudnej sytuacji. Zaleca przy tym publiczną reprezentację w zarządach przedsiębiorstw. Zgadza się Pani z nim?

Zgadzam się z nim przede wszystkim w ocenie, że potrzebujemy innych narzędzi do zarządzania nową rzeczywistością. Reguły klasycznej ekonomii przestają się sprawdzać, tak jak klasyczna newtonowska fizyka nie nadaje się do opisu świata na poziomie kwantów. Podam przykład. W 2016 r. rząd wziął się za tzw. śmieciówki i podwyższył pensję minimalną.

PiS uważa to za swoją zasługę.

W rzeczywistości wymusiła na nas te zmiany Bruksela. W raporcie semestralnym z lutego 2015 r. Unia wytknęła nam, że pod względem bezpieczeństwa socjalnego na rynku pracy Polska wlecze się w unijnym ogonie i zarekomendowała większe nakłady na sferę socjalną. Pensje wzrosły, a klasyczna ekonomia podpowiada, że gdy dochodzi do zwiększenia kosztów płac, rośnie też ryzyko inflacji. Jeszcze dwa, trzy lata temu niektórzy ekonomiści wieszczyli, że inflacja wyrwie się nam spod kontroli. I co? Nic, przejściowo pojawiła się nawet deflacja, czyli spadek cen.

Rzeczywistość przerosła modele ekonomiczne?

Żyjemy w gospodarce nadmiaru. Czy jest coś, czego dziś nie mógłby pan kupić, jeśli ma pieniądze? Producenci i handlowcy niemal wychodzą ze skóry, żeby choć na chwilę skupić uwagę klienta na swoim produkcie, i przychodzi im to z coraz większym trudem.

Problemem współczesnej gospodarki jest słabnąca konsumpcja?

Istnieje podaż i popyt, czyli to, co wyprodukowane, i to, co kupione. Dziś popyt po prostu przestał nadążać za szybko rosnącą podażą, właściwie nadpodażą wszystkiego. Produkcja tanieje już nie tylko za sprawą migracji kapitału, który trafia tam, gdzie praca i inne koszty okołoprodukcyjne są najniższe. Dzięki automatyzacji jednostkowy, krańcowy koszt wytwarzania niektórych wyrobów i usług spada niemal do zera. Właścicielom kapitału pozwala to gromadzić coraz większe nadwyżki finansowe, które inwestują, jak już powiedzieliśmy, na rynkach finansowych. Te same procesy, które sprawiają, że spadają koszty produkcji, są więc odpowiedzialne również za spadek popytu.

Symbolicznego robotnika przy taśmie w fabryce Forda nie stać już na samochód tej marki?

Otóż to. I powiem panu, że tych symbolicznych robotników, a mówiąc wprost – tradycyjnych miejsc pracy, będzie coraz mniej. Jako państwo i społeczeństwo musimy przygotować się do czasów, gdy praca, zwłaszcza etatowa, stanie się dobrem deficytowym. Dlatego tak ważna jest polityka społeczna. Pracownicy, którzy coraz częściej będą wypychani z rynku pracy przez roboty, nie tylko muszą mieć za co żyć, ale też powinni pozostać konsumentami. W Polsce firmy mają łącznie na kontach już ponad 200 miliardów złotych, ale nie inwestują w produkcję i w nowe miejsca pracy. Właściciele po prostu nie są pewni, czy znajdą nabywców na produkty, które wytworzą.

Po raz pierwszy w naszej rozmowie Pani, przedstawicielka nauk ekonomicznych, serwuje mi coś w rodzaju ostrzeżenia na przyszłość. Do tej pory odnosiliśmy się wyłącznie do spraw z przeszłości.

Ekonomia to nie prognozowanie pogody. To nauka o ludziach w procesie gospodarowania, a zachowania ludzi zmieniają się wraz ze zmieniającą się rzeczywistością. I te zmiany trzeba badać. Tylko że teraz w gospodarce zachodzą one szybciej niż kiedyś, stąd potrzeba szybszej rewizji modeli ekonomicznych. I stąd też pewnie poczucie, że ekonomiści po kryzysie 2008 r. obudzili się trochę za późno.

W Polsce trzeba było jeszcze sprostać transformacji. W niecałe 30 lat nadgoniliśmy 50 lat. W konstytucji zaznaczyliśmy wprawdzie, że budujemy społeczną gospodarkę rynkową, czyli taką, w której próbuje się godzić interesy gospodarcze i społeczne, ale wyszło jak wyszło. Ekonomia nierzadko jest utożsamiana z chromatystyką, czyli nauką o zarabianiu pieniędzy. Polska rozwijała się latami przede wszystkim dzięki niskim kosztom pracy, a wiadomo, że taki model rozwojowy w dłuższej perspektywie może prowadzić do stagnacji.

Ludzie mają wtedy poczucie, że nie są podmiotami gospodarki, a stają się przedmiotami, stąd blisko do niepokojów społecznych.

Już w 2014 r. w Londynie odbyła się głośna konferencja pod tytułem „Inkluzywny kapitalizm”, poświęcona wpływowi wykluczenia społecznego na gospodarkę. Opublikowano też słynną książkę „Dlaczego narody przegrywają” Darona Acemoglu i Jamesa Robinsona, w której autorzy udowodnili, że społeczeństwa, które nierówności społeczne traktują jak powietrze, prędzej czy później karleją także ekonomicznie.

I teraz wróciłabym do pana pierwszego pytania o fundamenty finansowe polskiej polityki społecznej. Moim zdaniem nie wolno traktować jej wyłącznie jako koszt i zagrożenie dla budżetu. Musimy dostrzec w niej przede wszystkim narzędzie do stymulacji rozwoju. Wymaga to jednak wnikliwej analizy zagrożeń, które nas czekają.

A co nas czeka?

Protesty „żółtych kamizelek”, jak we Francji. Migracje z terenów dotkniętych pustynnieniem wskutek degradacji ekologicznej. To skala zagrożeń, przy której ostatnia fala migracyjna do Europy może się wydać śmiesznie mała.

Politycy mówią dziś o zrównoważonym rozwoju społeczno-gospodarczym, choć ja wolę mówić o rozwoju zharmonizowanym, bo stan równowagi kojarzy się z bezruchem, a tkwiąc w miejscu nie robi się postępów. Jakkolwiek byśmy to nazwali, chodzi o tworzenie warunków, w których posiadaczom kapitału zacznie się opłacać inwestowanie go w większym stopniu poza rynkami finansowymi, a jednocześnie służyć to będzie postępowi społecznemu i ekologicznemu. To już nie jest kwestia światopoglądowa. To nasze być albo nie być. Inaczej „wyniosą nas na widłach” – jak mawiają niektórzy przedstawiciele najbogatszej biznesowej elity Zachodu.

Nawet jeśli zgodzimy się, że nie stać nas na państwo bierne w kwestiach społecznych, powinniśmy rozmawiać o celach takiej polityki. 500 plus już skutecznie ograniczyło skalę ubóstwa wśród dzieci. Teraz rząd dodaje do programu dodatkowe 20 mld zł rocznie, jednocześnie mówiąc nauczycielom, że nie ma dla nich pieniędzy. Kiełbasa wyborcza, czy to również nazwie Pani zharmonizowaną polityką gospodarczo-społeczną?

Oczywiście, że nie, ale w kraju na dorobku kołdra jest zawsze za krótka. Nauczyciele muszą zarabiać więcej, bo ich rola w nowoczesnym społeczeństwie jest nie do przecenienia. Podwyżki płac powinny jednak być skorelowane z weryfikacją kompetencji. Niskie zarobki w szkolnictwie sprawiły, że doszło do negatywnej selekcji do tego zawodu.

Nauczyciele odpowiedzieliby, że dla nich kołderki nigdy nie starczy. Może więc rację mają zwolennicy nowoczesnej teorii monetarnej MMT, która zakłada, że państwo z własną walutą ma dbać o realizację wszystkich zadań bez oglądania się na takie drobiazgi jak dług publiczny czy deficyt budżetowy? To są tylko pojęcia. Dwa lata oczekiwania na operację to konkret.

Byłabym jednak ostrożna, bo dodruk pieniędzy to ryzykowana sprawa. Poza tym polityka monetarna coraz słabiej sprawdza się jako narzędzie do sterowania rynkami. Po kryzysie finansowym amerykańska rezerwa federalna i Europejski Bank Centralny uruchomiły drukarki w mennicach, żeby stymulować popyt i uratować wzrost. Wszystkie modele ekonomiczne od epoki New Dealu wykazywały, że to powinno zadziałać. Nie zadziałało jednak w takim stopniu, jak zakładano, bo pieniądze nie trafiły wyłącznie do konsumentów i producentów. Dużą część wchłonęły znowu rynki finansowe.

Szukałabym więc innych rozwiązań. Bardzo przemawia do mnie koncepcja, według której różnicuje się zadłużenie. Deficyt budżetowy jest szkodliwy wtedy, gdy zostaje przejedzony. Mamy międzynarodowy system ratingowy, który ocenia wypłacalność dłużników, w tym także państw. Z reguły im bardziej się zadłużamy, tym mniej wiarygodni stajemy się dla potencjalnych wierzycieli. Koszty obsługi długu rosną. Dlatego tak ważne jest jego efektywne wykorzystanie.

Obsługa długu na poprawę działania służby zdrowia kosztowałaby zatem mniej od pożyczek na bardziej doraźne cele. Ale czy rynki finansowe zgodzą się pożyczać państwu na mniejszy procent?

W przypadku polityki budżetowej efektywność wydawania przekłada się na rosnącą wiarygodność płatniczą państwa. ©℗

FOT. ADAM JANKOWSKI / REPORTER

PROF. ELŻBIETA MĄCZYŃSKA jest prezeską Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego i członkinią Narodowej Rady Rozwoju. Wykłada na SGH.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 13/2019