Ostatnie dziecko PO-PiS

Janusz Kurtyka choć wierzył, że IPN powinien kreować patriotyzm, pozostał rasowym historykiem. Człowiekiem gotowym zawsze powiedzieć "jak było".

08.06.2010

Czyta się kilka minut

Prezes Instytutu Pamięci Narodowej Janusz Kurtyka był jednym z nielicznych ludzi związanych - choćby pośrednio - z polityką, którzy 10 kwietnia zginęli na pokładzie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, a których właściwie nie znałem. Jeden prasowy wywiad, kilka telefonicznych rozmów - to wszystkie moje z nim kontakty. Nic dziwnego: od świata klasycznej polityki trzymał się z daleka, a znajomości, również ze światem mediów, specjalnie nie szukał. - Nie zaprzyjaźniał się łatwo, nie wchodził w bliskie relacje z ludźmi - mówi historyk pracujący w IPN. A jego doradca dr Antoni Dudek dorzuca: ­- Przyjaciół zostawił w Krakowie, Warszawę traktował jako zło konieczne: miejsce pracy i zmagań.

Pewien znający go lepiej ode mnie dziennikarz zwraca uwagę na coś, co powinienem zauważyć sam: Kurtyka wyglądał trochę jak postać z czasów II wojny światowej, jak przystojny oficer Armii Krajowej. Nawet jakby trochę w tym kierunku stylizował swój wizerunek - wystarczy wspomnieć te jego charakterystyczne długie płaszcze. Michałowi Karnowskiemu, prowadzącemu z nim parę tygodni przed katastrofą rozmowę w radiowej "Trójce", powiedział: "Prawda o PRL jest nam znana dopiero w jakichś 50 procentach". To był jego testament, wezwanie, aby szybciej i śmielej pozrywać różne zasłony.

Jego postulat, abyśmy napisali historię PRL od nowa, był oprotestowywany nie tylko przez dawnych działaczy PZPR, ale i historyków związanych z dawną opozycją. Ten zamknięty w sobie, kulturalny, choć czasem podobno zaskakująco porywczy człowiek nikogo nie pozostawiał obojętnym. Nawet po swojej śmierci był przedmiotem małego skandalu, kiedy metropolita krakowski kardynał Stanisław Dziwisz w ostatniej chwili zmienił miejsce jego pochówku. W panteonie w podziemiach kościoła św. Piotra i Pawła nie chciała go widzieć część krakowskiej elity akademickiej.

W zrozumieniu Janusza Kurtyki pomaga wywiad, jakiego udzielił "Biuletynowi IPN" na początku 2006 r., zaraz po objęciu swojej ostatniej, najważniejszej funkcji. Dowiadujemy się z niego, że był synem rodziny inżynierskiej, wychowanym w robotniczej Nowej Hucie. Wyobrażamy sobie świat nowohuckich podwórek i już lepiej rozumiemy jego twardość, upór, asertywność i swoisty maksymalizm. W nowohuckim liceum Kochanowskiego uczył się równie dobrze przedmiotów ścisłych, co historii, i wahał się, czy nie iść na matematykę. Na dokładkę nie tylko był prymusem, ale uprawiał też namiętnie rozmaite sporty, łącznie ze sportami walki. "No bo kujona można jeszcze przeżyć, ale taki gość nie może być nie wiadomo skąd świetny, chociażby w nogę. I jeszcze taki ogólnie uśmiechnięty" - napisał, wspominając go na portalu Salon 24, szkolny kolega.

Ten "we wszystkim świetny" idzie jednak w 1979 r. studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim niepraktyczną historię. Niepraktyczną, ale przecież na wszystkich polskich uczelniach liderującą, gdy chodziło o opozycyjne zaangażowania przeciw PRL. W przypadku Janusza Kurtyki i jego kolegów jest to zaangażowanie w NZS, a potem w solidarnościowe podziemie. Geografia jego ówczesnych  kontaktów będzie miała znaczenie nawet po wielu latach. Trudno, aby np. go nie forsował na szefa IPN i nie zachwalał Jan Rokita, skoro współpracowali właśnie w NZS. Kurtyka biegał z bibułą, próbował nawet podsłuchiwać esbeków, szczególnie dużą rolę odegrał w akcjach samokształceniowych. Z wykładami o prawdziwej historii jeździł nawet na wieś.

A potem jest dwóch Kurtyków. Pierwszy podejmuje drobiazgową, żmudną pracę badacza średniowiecza i początków nowożytności. Przekopuje się przez źródła, gromadzi materiały na temat polskiego rycerstwa i możnowładztwa, układa genealogie i pisze biografie przedstawicieli dawno wymarłych rodów. Jest dokładny i cierpliwy, jakby wbrew swojej romantycznej naturze.

Drugi Kurtyka podczas wykładów Chrześcijańskiego Uniwersytetu Robotniczego, organizowanych po mieszkaniach, zaprzyjaźnia się ze Stanisławem Mandeckim, byłym więźniem stalinowskim, bohaterem młodzieżowej konspiracji z Rudnika nad Sanem. To podobno ten niezwykły, pełen skromności i samodyscypliny człowiek zaraził go na dobre fascynacją "żołnierzami wyklętymi". Kurtyka pisze w podziemnym wydawnictwie Rytm pracę o Leopoldzie Okulickim, ostatnim komendancie AK. A w latach 90. angażuje się w ruch Wolność i Niezawisłość, będący symboliczną kontynuacją dawnego WiN, podziemnej organizacji zniszczonej po wojnie brutalnymi represjami przez komunistów. Ten ścisły związek z kombatantami antykomunistycznych organizacji zbrojnych: z ich wizją świata, ich etosem i rytuałami, trwał do ostatniej chwili jego życia. Fascynacje, podzielane przez jednych, a obśmiewane przez innych (bo anachroniczne, nacechowane zbytnim patosem), popchnęły go w 2000 r. do kandydowania na szefa krakowskiego oddziału stworzonego właśnie decyzją solidarnościowych partii Instytutu Pamięci Narodowej.

Pracownicy IPN zgodnie wspominają go jako najbardziej samodzielnego i twardego spośród wszystkich ówczesnych szefów oddziałów, wywalczającego dla siebie - dzięki asertywności - coraz większe pole autonomii. Wyrażało się to przede wszystkim w wielkiej ofensywie wydawniczej krakowskiego IPN. Wikłało to Kurtykę w ustawiczne spory z centralą, która np. pytała: "Po co kolejna monografia komunistycznego Urzędu Bezpieczeństwa w jakimś powiecie?". Odpowiadał bez zmrużenia oka: "Dla was, dla Warszawy, to może nie mieć znaczenia. Ale dla ludzi stamtąd - ma".

Jesienią 2005 r. staje się wspólnym kandydatem na prezesa IPN obu głównych partii postsolidarnościowych. Pomysł wypływa z kręgów Jana Rokity. Początkowo oponowali przeciw niemu - to chyba jedyny taki przypadek - czołowy polityk PO  Bronisław Komorowski i prezydent Lech Kaczyński. A to z powodu podejrzeń, że Kurtyka miał coś wspólnego z utrąceniem kandydatury Andrzeja Przewoźnika. Ta sprawa ciążyła potem nad jego prezesurą. Nie przesądzając, jak naprawdę było (dziennikarze "Rzeczpospolitej", którzy napisali tekst "lustrujący" biografię Przewoźnika w oparciu o materiały z krakowskiego IPN, zaprzeczali, jakoby Kurtyka miał z tym coś wspólnego), warto zwrócić uwagę na jeden fakt. Czołowi publicyści "Gazety Wyborczej", a także tygodnika "Polityka" wyrokowali o "winie" Kurtyki bez cienia dowodu. Zasłużeni weterani "walki z insynuacją" insynuowali na potęgę, co zresztą w przypadku debat o IPN stanie się normą.

Kurtyka dostał poparcie początkowo nieufnego lidera PiS Jarosława Kaczyńskiego w ostatniej chwili. Kulisy negocjacji w tej sprawie opisał ostatnio Andrzej Grajewski. Przyszły prezes miał ująć swoich ­PiS-owskich rozmówców deklaracją, że IPN udźwignie nowe zadania związane z rozszerzoną lustracją. Był jedynym wysokim urzędnikiem powołanym na swoje stanowisko głosami PO i PiS.

Wokół jego relacji z PiS narosło mnóstwo spekulacji i nieporozumień. Nawet niektórzy jego bliscy współpracownicy radzili mu, aby w latach 2006-2007 mocniej dystansował się od PiS-owskiej władzy i np. nie występował na wspólnych konferencjach prasowych z premierem Kaczyńskim. Problem polegał jednak na tym, że jego poglądy na politykę historyczną były dość zbieżne z poglądami Kaczyńskiego. Kurtyka nie widział więc powodu, aby manifestować coś odwrotnego. Trudno jednak znaleźć przykłady jego utożsamienia się z wąskim partyjnym interesem. Zaświadczają to w pośmiertnych wspomnieniach tacy ludzie jak Andrzej Grajewski.

Kurtyka zawsze z dumą mówił o sobie jako o ostatnim dziecku PO-PiS, wśród jego zaufanych współpracowników byli tacy otwarci politycznie ludzie, jak kojarzony z Platformą szef krakowskiego oddziału Marek Lasota. Czasem - już po zwycięstwie wyborczym PO - chwalił się, że dobrze mu się współpracuje z wicepremierem Grzegorzem Schetyną, z którym łączyła go tradycja NZS. - On się ciągle odwoływał do tej dawnej PO z jej poglądami na lustrację. Był przekonany, że mają ze Schetyną wspólny język. W tej sprawie był chyba za wielkim idealistą - relacjonuje bliski współpracownik Kurtyki.

Jego poprzednik, Leon Kieres, poprzez dobre kontakty z lewicą i środowiskami dawnej Unii Wolności roztoczył swoisty parasol ochronny nad Instytutem. Kurtyka był rzecznikiem bardziej wyrazistych poglądów, więc stał się wkrótce ulubionym celem prasowych i politycznych kampanii. Zarazem okazywał się mniej wrażliwy na krytykę niż Kieres. I zdaniem nawet krytycznych wobec niego historyków, uporządkował podległą sobie instytucję, nadając jej sprężystość dobrze prowadzonego urzędu. Kojarzono go z teczkami, a przecież Zbigniew Gluza, szef zasłużonego Ośrodka Karta, dziękuje mu już po śmierci za "podjęcie systemowych prac nad imienną dokumentacją represji pod niemiecką okupacją". I pisze: "Ta jedna decyzja wystarczyłaby, aby potwierdzić słuszność wyboru Janusza Kurtyki na stanowisko prezesa IPN".

Uparcie trzymał się starych założeń: tak jak w czasach kierowania krakowskim oddziałem Instytutu, stawiał na wydawniczą ekspansję, co niektórzy naukowcy kwitowali zarzutem o gigantomanię. A on, jak dawniej, powtarzał, że każde, nawet niewielkie miasto, każdy ośrodek zasługuje na własną historię: represji i oporu wobec represji. Może nauczył go tego Stanisław Mandecki, bohater z prowincji, może ważyła też pewna nieufność prezesa wobec Warszawy, którą postrzegał trochę, nawet jeśli tak tego nie nazywał, jako skupisko biurokratów i konformistów.

Szefem był wymagającym i trudnym. Wiedział, czego chce, i rzadko dawał się przekonać do zmiany zdania. "Niekiedy udawało mi się go przekonać do swoich pomysłów, a wówczas szybkość, z jaką przystępował do ich realizacji, przyprawiała mnie o zdumienie. Byłbym jednak nieszczery twierdząc, że większość moich rad została przez niego wysłuchana" - wspominał Antoni Dudek.

Największym konfliktem, w który uwikłał siebie i Instytut, była sprawa wydania książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii", która stała się przedmiotem wielkiej politycznej debaty, a z niego uczyniła przedmiot niechęci polityków rządzącej koalicji PO-PSL. Zdaniem części komentatorów, to ta niechęć sprawiła, że aby nie dopuścić do jego wyboru na następną kadencję, zmieniono ustawę o IPN.

Byłem wtedy krytyczny wobec decyzji Kurtyki - nie tyle wobec samego wydania opracowania, które podnosiło kwestię dawnej współpracy lidera Solidarności z SB, co wobec szczegółów, bo w nich tkwił diabeł. Była to pierwsza tak fundamentalna ­IPN-owska praca poświęcona Wałęsie, a Kurtyka poprzedził ją swoją przedmową, jakby nadając książce jeszcze większą rangę.

Ale warto też wsłuchać się w jego tłumaczenia. Bardzo przekonująco wyjaśniał, że nie chodzi o zakwestionowanie zasług Wałęsy, które w pełni uznawał, ale o udokumentowanie całej prawdy. Był temu przesłaniu skądinąd wierny także i w innych sytuacjach. Maciej Korkuć, jego współpracownik z Krakowa, wspomina o dylematach związanych z dokumentowaniem kłopotliwych szczegółów z dziejów jego ukochanych "żołnierzy wyklętych". Gdy pojawiał się temat nadużyć, ba!, zbrodniczych działań po "słusznej stronie", mówił po prostu: "Napisz, jak było". Warto też wspomnieć i o tym, że Kurtyka, pomimo zarzucanego mu prawicowego przechyłu, podpisywał się pod całym dorobkiem Instytutu. Także pod kwestionowanym przez część prawicy opracowaniem dziejów zbrodni w Jedwabnem, sporządzonym za czasów prezesa Kieresa. W tych kwestiach, choć wierzył, że Instytut powinien kreować patriotyzm, pozostawał rasowym historykiem. Człowiekiem gotowym zawsze powiedzieć "jak było".

Zarzucano mu twardość, nieprzemakalność na argumenty. Ale on potrafił się cofać. Gdy nowa ustawa lustracyjna stała się przedmiotem negatywnego orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, przez dłuższą chwilę rozważał ogłoszenie tak zwanej listy osobowych źródeł informacji, zanim wyrok się uprawomocni. Oznaczałoby to manifestacyjne obejście, choć nie złamanie prawa. Było to zgodne z jego naturą: chłopaka z nowohuckiego podwórka. A jednak ostatecznie zrezygnował z tego zamiaru. Również odsunięcie Sławomira Cenckiewicza ze stanowiska szefa gdańskiego oddziału IPN było ustępstwem wobec realiów - krytykowanym, ale koniecznym, aby IPN mógł osiągnąć kompromis z rządzącą Platformą. Mimo to w ogniu wojny o Wałęsę pewien ważny polityk PO powiedział mi: "Kurtyka jest za mało politykiem". Utrwalona w pożegnalnym biuletynie uwaga Kurtyki: "Mam wrażenie, że jesteśmy jedną z ostatnich wolnych grup w Polsce", dobrze mi tę niepolityczność tłumaczy.

- Jego największa zasługa? Był świetnym organizatorem pracy Instytutu. Wada? Czasem brak elastyczności - odpowiada na moje pytania Antoni Dudek. Polemizowałem z Kurtyką niekiedy w tym samym duchu, ale te ataki na Instytut i jego osobę - inwektywy w stylu "Instytut Pałkarstwa Narodowego" czy porównania IPN do NKWD - uważałem za przejaw zdziczenia naszej publicznej debaty. On sam, jak opisuje Jan Baster, jego kolega z Instytutu, porównał się kiedyś do kotka feldkurata Katza­ z "Dobrego wojaka Szwejka". - "Pamiętasz kotka? Bity, kopany, potargany z urwanym uchem i złamanym ogonkiem" - mówił pół żartem, pół serio. Ale na zewnątrz nie było tego widać: zawsze opanowany, w eleganckim garniturze; jednak w środku... Mimo wszystko zaskoczył mnie tą uwagą - bardzo czeską, niepasującą do świata bohaterów, który tak kochał. Podczas jego pogrzebu minister kultury Bogdan Zdrojewski z PO, dżentelmen wśród polityków, powiedział: "Wypada przeprosić za niektóre słowa". Wypada.

Może za mało miał czasu, ale i ochoty, aby spotykać się i dyskutować z historykami innych opcji? W dobie tak ostrych podziałów tego środowiska byłoby to jednak bezcenne. Podczas mojej ostatniej rozmowy z jego krytykiem prof. Andrzejem Friszkem uderzyło mnie, że obu panów dzielą nie tylko polityczne poglądy, ale i wizje świata. Friszke np. z dystansem patrzył na kult "żołnierzy wyklętych", uważał, że prowadzi on do pochwały czynu straceńczego, a często bezsensownego. Kurtyka sądził, że ci ludzie nawet pogrążeni w rozpaczy i braku nadziei, zmuszeni do działań wątpliwych, pozbawieni godności, mogą być dla nas przykładem. Z fascynacją słuchałbym ich debaty. I nie ukrywam, że choć Friszkego w tej sprawie rozumiem, bliżej mi do romantyka z nowohuckiego podwórka.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „10 lat z IPN (24/2010)