Ostatni Świadkowie

80 lat temu NKWD przeprowadziło tzw. „Operację polską”: zginęło ponad sto tysięcy Polaków mieszkających w Związku Sowieckim. Trauma w rodzinach trwa do dziś. Także tu, na środkowej Ukrainie.

31.10.2017

Czyta się kilka minut

Maria i Czesław Karpińscy. Jego ojciec został prawdopodobnie rozstrzelany, jej rodzina została deportowana do Kazachstanu. Dołbysz, jesień 2017 r. / MARCIN RYCHŁY
Maria i Czesław Karpińscy. Jego ojciec został prawdopodobnie rozstrzelany, jej rodzina została deportowana do Kazachstanu. Dołbysz, jesień 2017 r. / MARCIN RYCHŁY

Miasteczko nie wyróżnia się szczególnie na tle Żytomierszczyzny – historycznego regionu I Rzeczypospolitej, zamieszkanego przez liczną społeczność polską, który po pokoju ryskim z 1921 r. znalazł się w Związku Sowieckim. W 5-tysięcznym Dołbyszu dominują obejścia z zaniedbanymi parterowymi domami i dziurawe drogi. Typowy obraz osady na środkowej Ukrainie. Uwagę przykuwają tylko złote kopuły nowej cerkwi i duży kościół katolicki – część konsekrowanego niedawno Sanktuarium Matki Boskiej Fatimskiej. Jest też podstawówka, kilka sklepów i zarośnięty skwer, upamiętniający ofiary wybuchu reaktora w Czarnobylu.

Mieszkańcy – Ukraińcy i Polacy – żyją skromnie. Większość tych, którzy mają pracę, dojeżdża „marszrutkami” do Żytomierza. Inni wyjechali za chlebem dalej, do oddalonego o 200 km Kijowa lub za granicę, głównie do Polski. W miasteczku działa tylko fabryka porcelany: największy zakład w okolicy, odwołujący się do 200-letniej tradycji (przed 1917 r. należał do polskich rodzin Przybylskich i Rychterów), dziś na skraju upadku. Ale najtrudniej mają tu emeryci – jak wszędzie na Ukrainie.

Tworzenie sowieckiego Polaka

Jest jednak coś, co wyróżnia Dołbysz wśród innych miejscowości regionu: miasto było centrum eksperymentu, który miał stworzyć podwaliny pod Polską Republikę Sowiecką.

Planując eksport komunizmu na Zachód – gdzie pierwsza na drodze stała II RP – w 1925 r. na terenach ukraińskiej republiki utworzono tzw. Polski Rejon Narodowy im. Juliana Marchlewskiego (bolszewika pochodzenia polskiego, wroga niepodległości II RP). Stąd „Polrajon” potocznie nazywany był Marchlewszczyzną. Na jego stolicę wybrano Dołbysz, który przemianowano na Marchlewsk.

Podjęto wiele działań, by stworzyć „sowieckiego Polaka”: wiernego obywatela i dobrego pracownika kołchozu, spółdzielni produkcyjnej. Nawet tradycyjny tydzień próbowano zastąpić „pięciodniówką”, aby niedziele straciły na znaczeniu jako święto religijne. Zaczęto wydawać propagandową prasę ateistyczną, jak „Bezbożnik Wojujący”. Zwroty „pan/pani” zastąpiono uniwersalnym „towarzyszem”. Stworzono 55 polskich szkół, w których uczono uproszczonego „nieburżuazyjnego” języka, np. przestano zwracać uwagę na gramatykę i rozróżnianie „ż” i „rz”.

Ale przedsięwzięcie się nie udało. Chłopi nie przejawiali zainteresowania myślą komunistyczną, niechętnie przyłączali się do kołchozów, nie chcieli porzucić wiary katolickiej. Dlatego po 10 latach w Moskwie zapadła decyzja o likwidacji „Polrajonu”. Podobny los spotkał tzw. Dzierżyńszczyznę – analogiczny eksperyment prowadzony w białoruskiej republice.

„Operacja polska”

Władze sowieckie likwidowały ślady po nieudanym projekcie. Dołbysz przemianowano na Szczorsk (od nazwiska bolszewickiego dowódcy). Pozamykano wszystkie polskie szkoły, instytucje kultury i kościoły. Elity poddano represjom. Wielu Polaków trafiło na Syberię i do Kazachstanu.

Dopełnieniem tragedii Polaków, których nie zdążyły objąć te represje, był rozkaz Nikołaja Jeżowa, szefa NKWD, wydany 11 sierpnia 1937 r. Na mocy dokumentu, zwanego „dekretem Jeżowa”, zaplanowano antypolską akcję ludobójczą.

W polskiej historiografii znana jako „Operacja polska” NKWD, objęła wszystkich Polaków bez względu na przynależność klasową. W efekcie w ciągu dwóch lat zamordowano 110 tys. Polaków, a kolejnych 30 tys. trafiło do łagrów [patrz wywiad z dr. Łukaszem Adamskim – red.].

Ta masowa zbrodnia stała się tematem tabu – zarówno w Związku Sowieckim, jak też w państwach satelickich, w tym w PRL – aż do upadku komunizmu.

– Ludzie przez lata obawiali się cokolwiek mówić na ten temat. Bali się sąsiedzkiej zdrady i donosów. Nikt nie trzymał żadnych pamiątek rodzinnych w domach, może poza książeczkami do nabożeństwa. W efekcie pamięć o tych wydarzeniach została w dużej mierze wyparta – mówi ojciec Witalij, pallotyn służący w sanktuarium w Dołbyszu.

Nieudana ucieczka

Z ojcem Witalijem jedziemy do Marii i Wiaczesława Karpińskich, których bliscy padli ofiarą zbrodni sprzed 80 lat. Małżeństwo mieszka w niskim bloku, wzniesionym w czasach Chruszczowa. Niespełna 85-letni gospodarz zaprasza do pokoju dziennego. Wnętrze jest przytłoczone wzorzystymi dywanami i bibelotami. W starym kredensie, pamiętającym bez wątpienia czasy sowieckie, prezentuje się granatowo-złoty zestaw porcelany z miejscowej fabryki. Na ścianach święte obrazy. O wazon ze sztucznymi kwiatami opiera się miniatura bazyliki w Licheniu. Są też figury Matki Boskiej Fatimskiej i biało-czerwona flaga z napisem „Jan Paweł II”, przyczepiona do krzyża na ścianie.

Oddział operacyjny NKWD wykonujący egzekucje w okolicach Dołbysza na sowieckiej Ukrainie. / Z ARCHIWUM STEFANA KURIATY

 

– Proszę mówić do mnie: panie Czesławie. Imię Wiaczesław mój ojciec musiał podać do aktu urodzenia w Odessie – emeryt mówi piękną polszczyzną, z typowym kresowym „l”.

Czesław urodził się w 1933 r., właśnie w Odessie. Jego ojciec pracował w hucie szkła jako brygadzista, mama zajmowała się domem. Gdy jasnym się stało, że NKWD prowadzi aresztowania wśród Polaków, Karpińscy – razem z zaprzyjaźnionymi ośmioma rodzinami – zdecydowali się na niezwyczajny krok: ucieczkę, ale w głąb Syberii. Była zima 1938 r.

– Miałem pięć lat i niewiele pamiętam – wspomina Czesław. – Musiałem pożegnać się z kolegami. Pojechaliśmy pociągiem, najpierw do Moskwy, a potem dalej na wschód, do Republiki Maryjskiej. Tam zaczynała się tajga, musieliśmy przesiąść się na sanie. Bałem się podróżować nocą. Wilki wyły i było bardzo zimno.

Ale ich dopadli. Czesław: – Pewnego dnia zatrzymał nas patrol. Zabrali ojca i innych mężczyzn. Do dziś nie wiem, co się z nim stało. Zapewne został rozstrzelany. Przypuszczam, że wydała nas pewna rodzina z Odessy, której nie chcieliśmy ze sobą zabrać. Pewnie nas zdradzili. A później i oni ojca stracili...

Przysięga powtórzona

Matka Czesława postanowiła wrócić do Żytomierza, gdzie mieszkał jej brat. Tu podjęła pracę w piekarni, a chłopiec zaczął naukę w szkole podstawowej. Czesław wspomina: – Gdy w 1941 r. Hitler zaatakował Sowiety, zamknięto szkołę. Razem z innymi chłopcami nosiliśmy kamienie do budowy okopów. Potem weszli Niemcy. Mama dostała pracę w szpitalu. Na szczęście jedzenia nam nie brakowało. W tym szpitalu pracował też nasz wujek, był kucharzem. Wynosiłem z kuchni niby pomyje, ale w rzeczywistości wujek dawał mi dobre jedzenie, które z wierzchu przykrywał resztkami. Miałem przenosić wiadra w taki sposób, żeby nikt nie chciał ich kontrolować – mówi z uśmiechem.

Po 1945 r. Karpiński przyjechał do Doł­bysza, gdzie mieszkał jego dziadek ze strony mamy. Został na zawsze. Odbył 4-letnią służbę wojskową, zaczął zaoczne studia w Instytucie Rolnictwa w Żytomierzu, które łączył z pracą w fabryce porcelany. Z dyplomem inżyniera rolnictwa podjął pracę jako nauczyciel w szkole przy sierocińcu.

Tu poznał Marię Kwiatkowską. W 1956 r. wzięli ślub, w urzędzie cywilnym. Po kilku latach urodziły się im dzieci, Walentyn- i Alina. W 1992 r. przysięgę małżeńską powtórzyli przed Bogiem, już w kościele. Dziś żyją skromnie, ale cieszą się tym, co mają. Na diamentową rocznicę ślubu, którą obchodzili w 2016 r., zjechała się cała rodzina i przyjaciele.

Kazachstan był domem

– Urodziłam się w 1937 r. na kazachskich stepach – pani Maria (przez męża pieszczotliwie nazywana Manią) przysiada na taborecie. Kolej na jej opowieść.

Rodzice Marii, Józefa i Piotr, poznali się w polskim domu kultury w ówczesnym Marchlewsku. On, absolwent ekonomii na uniwersytecie w Kijowie, pochodził ze znanej rodziny – to jego kuzyn w Polsce zainicjował budowę portu i miasta Gdynia. Józefa była pracownicą fabryki porcelany. W 1932 r. wzięli ślub, wkrótce urodził się pierworodny Jerzy.

Pięć lat później całą rodzinę deportowano do północnego Kazachstanu. Trafili na goły step w okolice dzisiejszego miasta Kokczetaw. Tam wspólnie z innymi ­Polakami otrzymali zadanie: zbudować miejscowość od podstaw.

Maria: – NKWD zabrało ojca krótko po tym, jak się urodziłam. Był listopad 1937 r. Wywieźli go daleko na północ, do Republiki Komi. Wychowywała mnie mama i starszy brat. Nie wiem, co było gorsze: 40-stopniowe upały latem czy 40-stopniowe mrozy zimą.

– Latem dużo pracowaliśmy, całymi rodzinami, w polu – wspomina Maria. – Dzień witaliśmy i żegnaliśmy na celinach, tak nazywano stepowe nieużytki. Moim obowiązkiem były też wyprawy z Jurkiem po wodę do studni. Tylko dwie zbudowano na całą miejscowość. Za to zimą starczyło topić śnieg. Było go tyle, że drążono w nim tunele, aby w ogóle wyjść z domu.

Ojciec wrócił po 10 latach, w 1948 r. Zabrał rodzinę do Karagandy, gdzie dostał pracę już jako wolny człowiek. Ale niedługo mogli się nim nacieszyć, wkrótce zginął w wypadku. Po stracie męża Józefa zdecydowała się na powrót z dziećmi do rodzinnego Dołbysza.

– Miałam wtedy 12 lat – mówi pani Maria. – Nie chciałam wracać na Ukrainę. Dla mnie Kazachstan był domem. Musiałam tam zostawić koleżanki, głównie Inguszki i Niemki. No i przede wszystkim grób ojca.

Małżeństwo z Komsomołu

Do kolejnej rodziny, która też ucierpiała podczas „Operacji polskiej”, zabiera mnie ojciec Walery. On także służy w dołbyskim sanktuarium. Jedziemy wysłużonym dostawczym fiatem, pozdrawiając klaksonem wszystkich mijanych przechodniów. Niektórzy zatrzymują auto, chcą porozmawiać z księdzem. Widać, że ma wśród nich szacunek i zaufanie. Młoda dziewczyna pyta o wieczorną dyskotekę w domu parafialnym. Mężczyzna ciągnący wózek siana prosi o komunię dla chorej matki. Nastolatek dopytuje o mecz na przykościelnym boisku.

Bronisława Mamiedowa mieszka z mężem Elbrusem, który pochodzi z Górskiego Karabachu. Żyją w małym, pokrytym eternitem, za to świeżo odmalowanym domku z ogródkiem. Obejście pełne jest jesiennych kwiatów: kwitnących chryzantem, cyń, astrów, a także powojników, z których gospodyni jest szczególnie dumna.

75-letnia Bronisława – z długimi włosami, farbowanymi na rudo i uczesanymi w kucyk – podbiega do furtki. Po drodze w pośpiechu zdejmuje roboczy fartuszek. Z radością zaprasza do domku.

Wnętrze przypomina mieszkanie Karpińskich. Dywan przykrywający kanapę, święte obrazy na ścianach i wiele figurek na półkach; jest też polska flaga z nadrukiem „Jan Paweł II”.

Ale nie tylko to łączy obie rodziny. Czesław jest ojcem chrzestnym Elbrusa. Azer przyjął chrzest w latach 90. Jako emerytowany nauczyciel i dobry katolik Czesław był idealnym kandydatem do tej roli.

Bronisława i Elbrus poznali się pod Irkuckiem. Oboje pojechali tam jako członkowie Komsomołu, by budować zakłady produkujące aluminium. Ona z Dołbysza, on z Karabachu. Jej obowiązkiem, podobnie jak innych młodych kobiet, było rozpalanie wielkich ognisk w celu rozgrzania wiecznej zmarzliny. Mężczyźni palowali grunt, zalewali dziury betonem. – Jak go pierwszy raz zobaczyłam, byłam pewna, że jest Cyganem – uśmiecha się Bronisława. Po czym dodaje z przekąsem: – Już prawie 55 lat muszę się z nim męczyć i znosić te jego wieczne wyjazdy na polowania.

Śni mi się mama

– Popatrzcie na moje ręce, to wszystko przez ciężką pracę od małego na kazachskich celinach – Bronisława wyciąga zniszczone dłonie.

Urodziła się w 1941 r. we wsi Horkoje w obwodzie kokczetawskim. Jej rodzice, trochę bogatsi rolnicy (i zakwalifikowani przez władze sowieckie jako tzw. kułacy), zostali deportowani z okolic Dołbysza w 1937 r. – Rozdzielili naszą rodzinę, ale szczęśliwie nikogo nie zabili. Ojciec trafił do Murmańska, a mamusię z dwoma siostrami wywieźli do Kazachstanu – opowiada kobieta, mieszając ukraiński z rosyjskim i dodatkowo wplatając polskie słowa.

W 1941 r. małżonkowie się połączyli. Wkrótce na świat przyszła Bronia. Wspomina: – Mamy nie pamiętam, zmarła, gdy miałam dwa lata.

Gdy miała 6 lat, ojciec zdecydował się na powrót do Dołbysza. Bronisława: – Było to trudne. Pomogli nam bardzo Kazachowie i Niemcy, deportowani z Powołża. Jakimś sposobem wyrobili nam dokumenty, dzięki którym opuściliśmy Kazachstan.

– Pamiętam podróż na Ukrainę, wielotygodniową. Jechaliśmy pociągiem towarowym z baranami. Były przemiłe. Spałam między nimi, przez co było ciepło – Bronisława wspomina podróż. Dodaje: – W Doł­byszu zastaliśmy okropną biedę. Dotarliśmy późną zimą, nie było co jeść. Ojcu udało się po jakimś czasie znaleźć pracę, ja poszłam do szkoły.

– Wystarczy tych wspomnień! Czas do stołu – decyduje Bronisława. Elbrus przynosi wino domowej roboty. Idziemy do kuchni, gdzie gospodyni nakrywa, powtarzając, że nie była przygotowana na gości. Mimo to wkrótce stół zapełniony jest jedzeniem. Małżeństwo nieustannie się przekomarza. On kocha zimę i marzy, by pojechać nad Bajkał, do miejsca, gdzie się poznali. Ona woli ciepło i marzy, by odwiedzić jego rodzinę na Kaukazie. On jadłby mięso, ona woli dania mączne.

– Co ty za Polka, co nawet dobrze polskiego nie znasz – dogaduje Elbrus. – Patrz na siebie lepiej, jaki ty Ukrainiec jesteś! Nie tylko języka nie znasz, ale nawet do Ukraińca podobny nie jesteś – odpowiada żona. Oboje wybuchają śmiechem.

Bronisława: – Ojciec powtarzał, że mama zmarła od ciężkiej pracy i przemęczenia. Od zawsze w nocy śni mi się sympatyczna kobieta. Wydaje mi się, a właściwie jestem pewna, że to moja mama.

Słowa-klucze

Podczas kazania w niedzielę ojciec Walery porusza temat akcji NKWD sprzed 80 lat. Prosi wiernych, aby nie bali się rozmawiać na ten temat: – Dzielcie się informacjami nie tylko między sobą, ale też z przyjezdnymi. Ostatni świadkowie tych strasznych wydarzeń odchodzą. Naszym zadaniem jest, aby przetrwały one nie tylko w naszej świadomości.

Bierze to sobie do serca pani, która zatrzymuje mnie po mszy. – Opowiem losy mojej babci – mówi 60-letnia Alicja. Po czym zaczyna opowieść piękną polszczyzną (choć, chcąc się chyba pochwalić znajomością angielskiego, proponuje też rozmowę w tym języku). Alicja nie uzewnętrznia emocji. Nie była świadkiem wydarzeń, zna je tylko z opowieści rodziców. Dlatego rozmawia się z nią już inaczej.

Ale także w jej historii będą powtarzać się te same słowa-klucze, występujące we wszystkich wcześniejszych opowieściach: deportacja, NKWD, łagier, celiny, cierpienie, zimno... ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2017