Ostatni, co tak piękno kochał

Karol Lanckoroński był "amatorem", co oznaczało gruntownie wykształconego pasjonata - równego profesorom.

20.06.2011

Czyta się kilka minut

Tę książkę czyta się jednym tchem - tak, jak w dzieciństwie pochłaniało się opowieści o odkrywcach nieznanych lądów. Choć mowa o pracy specjalistycznej: o biografii intelektualnej XIX-wiecznego arystokraty, miłośnika i kolekcjonera sztuki, a zarazem o monografii jego zbiorów - dziś po części utraconych, po części rozproszonych, zbiorów, których wysoką wartość poświadczają również darowizny dla najważniejszych muzeów publicznych Warszawy i Krakowa, dokonane w latach 1994-2000 przez jego córkę Karolinę, "ostatnią z rodu". Przypomnijmy: Warszawa otrzymała wtedy m.in. dwa portrety Rembrandta, które przed kilku laty doceniono na znakomitej, jubileuszowej wystawie w amsterdamskim domu XVII-wiecznego malarza. Kraków obdarowany został dziełami wczesnego renesansu, wśród których znalazł się "Jowisz, Merkury i Cnota" pędzla Dosso Dossiego.

Tę pedantyczną książkę czyta się z przyjemnością, ale równocześnie z poczuciem żalu i nostalgii, mającym kilka źródeł. Po pierwsze, podczas lektury rodzi się tęsknota za dziś już prawie zapomnianym typem formacji intelektualnej, za czasami, kiedy słowo "amator" nie było obciążone, wydawało się raczej przeciwieństwem pojęcia "ignorant" i oznaczało pasjonata wykształconego gruntownie i szeroko, władającego kilkoma (o ile nie kilkunastoma) językami z obowiązkową łaciną i greką, pielęgnującego swoje zainteresowania - dyletanta równego profesorom rozlicznych akademii i uniwersytetów.

Po drugie, poświęcona Karolowi Lanckorońskiemu i jego kolekcji praca Joanny Winiewicz-Wolskiej jest moralitetem, który udowadnia, jak kruche bywają, najwybitniejsze nawet, dzieła ludzkiej ręki. Najpierw oglądamy fenomenalne fotografie przedstawiające bryłę i obwieszone dziełami sztuki wnętrza neobarokowego pałacu przy Jacquingasse, owego "Gesamtkunstwerk", jakim stała się wiedeńska rezydencja polskiego hrabiego. Chwilę później - ruiny budowli, zbombardowanej przez aliantów podczas II wojny światowej, dwanaście lat po śmierci jej właściciela. Drugi tom pracy - katalog starający się odtworzyć kształt kolekcji z czasów Karola Lanckorońskiego - to dowód, że "tak przemija postać świata"... Czytamy w nim o dziełach zaginionych albo takich, które rozproszyły się po muzeach i kontynentach. Najważniejsze jednak, że prywatna kolekcja sztuki to dzieło samo w sobie, budowane osobowością zbieracza - i to dzieło z całą pewnością utracone zostało na zawsze.

Rudowłosy olbrzym

Autorka kreśli portret Karola Lanckorońskiego szybkimi, szkicowymi kreskami. Dobrym zabiegiem okazuje się sprowadzenie jego spraw prywatnych (rozwodu, przedwczesnej śmierci drugiej żony, narodzin dwóch córek zrodzonych z trzeciej) do przypisów - choć może chciałoby się nieco dokładniej prześledzić losy dzieci arystokraty. O ile bowiem życiorys obdarzonej gęstymi, kruczoczarnymi włosami Karoliny Lanckorońskiej - najbliższej duchowo i intelektualnie ojcu - jest powszechnie znany, o tyle chciałoby się poczytać więcej o losie Antoniego, pierworodnego syna Karola i bezpośredniego spadkobiercy kolekcji, który dokonywał cudów, by odebrać ją nazistom, a także o ślicznej, złotowłosej córce - Adelajdzie.

Poznajemy arystokratę, przedstawiciela niezwykle ciekawych czasów, gdy Wiedeń, zapatrzony w historyzm, śladem Paryża zamieniał się w latach 70. XIX wieku w metropolię. Czasów, których symbolem stał się zarówno autor słynnych operetek Johann Strauss, jak i nowy "książę malarzy" Hans Makart (1840-1884) - hrabia Lanckoroński brał podobno udział w jego słynnych inscenizacjach historycznych.

Poznajemy człowieka o skrystalizowanych poglądach politycznych i estetycznych. Oskarżany przez rodaków, że zbyt się zaustriaczył, wyobrażał sobie przyszłość Polaków jako jakąś formę autonomii w obrębie wielokulturowego mocarstwa habsburskiego. Obdarzony silną osobowością, wywarł ogromny wpływ na kształt historyzującego, karraryjskiego nagrobka królowej Jadwigi w katedrze wawelskiej, dzieła młodego i dość spolegliwego rzeźbiarza Antoniego Madeyskiego.

Do nowoczesnych "wtrętów" na Wawelu odnosił się nie tylko nieufnie, ale i gniewnie. Krytykując malowidła i witraże w kaplicy królowej Zofii, zyskał antagonistów w osobach Włodzimierza Tetmajera i Józefa Mehoffera. Jednocześnie przyjaźnił się z Jackiem Malczewskim, towarzyszem i dokumentalistą jego podróży. Doczekał się też złośliwego pamfletu w Zielonym Baloniku - co nie może dziwić, zważywszy, że hrabia Lanckoroński miał dystans nie tylko wobec bohemy młodopolskiej. Charakterystyczna postać Lanckorońskiego - masywna sylwetka, twarz okolona rudą brodą, a przy tym piskliwy głos i logorea, której często się poddawał i która irytowała słuchaczy - dopraszała się wręcz karykatury...

Sarkofag z Erosami

Gust hrabiego ukształtowały klasyczne zasady, łączące piękno, dobro, harmonię i stosowność. To dlatego nie lubił artystycznego eksperymentu, impresjonistom zarzucał np., że nie patrzą we wnętrze człowieka, zatrzymując się na tym, jak wygląda jego twarz z zewnątrz, zatrzymują się na tym, jak w danym momencie pokazuje ją natura. To dlatego wpisał się też w historię austriackiej archeologii, organizując i finansując w latach 1882-84 wyprawy naukowe do Pamfilii i Pizydii. Przywiózł stamtąd rozliczne zabytki, wśród których wyróżniał się przepiękny, choć pozbawiony wieka sarkofag, pochodzący ze starożytnego miasta Selinos, datowany na 150 rok przed naszą erą. Tumbę otaczały miękko rzeźbione, poważne postaci trzy-, czteroletnich erosów...

Nie zaczynał od zera - odziedziczył wszak zbiory pradziada, Kazimierza Rzewuskiego (w ich skład wchodziła część spuścizny po królu Stanisławie Auguście), a także Leona i Elżbiety Potockich - wzbogacone o zakupy ojca, Kazimierza Lanckorońskiego. Sam zasłynął przede wszystkim jako miłośnik wczesnego renesansu.

Włoskie obrazy quatrocenta kupował dla Lanckorońskiego znakomity szachista i kawiarniany dyskutant Adolph Bayersdorfer. Czytamy o nim, że "studiował język form artystycznych, wertował stare traktaty malarskie, starając się dogłębnie poznać warsztat artysty (...). Nieprzeciętny intelekt, rozległa wiedza, wszechstronne zainteresowania, sięgające od literatury, filozofii, muzyki po sztuki po sztuki piękne, zdolności plastyczne i talent literacki budziły powszechne uznanie". A choć plenipotent hrabiego wolał działać, niż pisać listy, ich rzadka korespondencja dowodzi zaufania i wspólnych fascynacji, które połączyły obie osobowości.

Głos hrabiego brzmi w nich często entuzjastycznie. Jak wtedy, gdy dziękuje powiernikowi i przyjacielowi za zakup jednego z "ulubionych Signorellich", gdy dopytuje się o portret mężczyzny przypisywany wówczas Lottowi (dziś uważany za dzieło Sebastiana del Piombo), albo gdy zawiadamia Bayersdorfera, że przyjedzie do Monachium, by nadzorować restaurację obrazu Dossa Dossiego.

Poza włoskimi "prymitywami", Lanckoroński kupował także Holendrów, artystów wieku XVIII i sobie współczesnych - pod warunkiem, że wyznawali bliskie mu poglądy na sztukę. Stąd w jego rezydencji znalazły się neobarokowe rzeźby Viktora Tilgnera.

Żyć jak Medyceusze     

Zakupy Lanckorońskiego nie miały na celu gruntownych studiów naukowych. Nie zamierzał również ufundować nowego muzeum - wiedeński pałac przy Jacquingasse  można było zwiedzać tylko od czasu do czasu, zapowiedziawszy się wcześniej. Hrabia nie troszczył się nawet o solidne skatalogowanie zbiorów albo o wydanie solidniejszego przewodnika. Nie znosił, gdy ktoś próbował komplementować go, mówiąc, że jego dom to istne muzeum. Zresztą, nieufnie odnosił się do samej idei muzeum, powtarzając, że to grób dla dzieł sztuki. Chodziło mu o coś zupełnie innego: chciał żyć jak Medyceusze albo weneccy dożowie - w otoczeniu harmonijnego piękna, które stanowi integralną część codzienności...

To szczęście, że hrabia nie doczekał wojny (do końca był aktywny, krótko przed śmiercią planował jeszcze wyprawę do Ameryki Łacińskiej). Nie zobaczył tego, co z jego zbiorami zrobiła - tak przez niego kochana - Historia. Autorka monografii przywołuje nazwiska, które do historii sztuki wpisały się w sposób haniebny - choćby tylko Hansa Posse, dyrektora drezdeńskiej Galerii Malarstwa, ale przede wszystkim pełnomocnika Hitlera do spraw jego "Führermuseum", które "wódz" planował stworzyć w Linzu (po jego śmierci w grudniu 1942 roku tę niechlubną funkcję przejął prof. Hermann Voss). O zbiory Lanckorońskich Hitler rywalizował zresztą z marszałkiem III Rzeszy - Hermannem Göringiem, który też rościł sobie pretensje do bycia "kolekcjonerem"...

Sytuacja dziedzica zbiorów, Antoniego Lanckorońskiego, była nie do pozazdroszczenia. I to z dwóch powodów. Po pierwsze: po 1 września 1939 r. stał się obywatelem wrogiego państwa (Antoniemu zarzucono nawet, że walczył przeciwko Niemcom w kampanii wrześniowej, co było nieprawdą). Po drugie: Hitler nie cierpiał Wiednia, w którym został niegdyś upokorzony jako "artysta"; uważał, że w habsburskiej stolicy jest zbyt wiele zabytków, którymi "sprawiedliwie" obdzielić trzeba miasta nazistowskiego imperium.

Gdy wiosną 1943 r. Wiedniowi zagroziły naloty aliantów, zarekwirowane zbiory - a wśród nich kolekcja Lanckorońskich - rozpoczęły tułaczkę po Rzeszy. Ostatecznie, większość obrazów z Jacquingasse znalazła się w kopalni soli w Altaussee, kurorcie niedaleko Salzburga, gdzie ukryto 22 tys. dzieł zagrabionych w całej Europie. Führer zamierzał wysadzić sztolnie w powietrze, gdyby klęska III Rzeszy stała się faktem. "Skarbiec Europy" uratowany został dzięki zaangażowaniu kilkunastu osób, głównie pracowników kopalni.

***

Jednak nawet po zakończeniu wojny zbiory Lanckorońskich nie miały szczęścia. Część zaginęła, część spłonęła podczas pożaru zamku Hohenems (Antoni zdeponował je tam, ponieważ wiedeńska rezydencja rodziny już nie istniała). Nowe państwo austriackie robiło wszystko, by dziedzictwo kulturalne nie było wywożone za granicę. Tymczasem Lanckorońcy postanowili Austrię opuścić. Ceną za pozwolenie na wywóz zachowanych dzieł sztuki z rodzinnej kolekcji było pozostawienie znakomitego obrazu Dosso Dossiego w Kunsthistorisches Museum. Karolina Lanckorońska odzyskała "Jowisza, Merkurego i Cnotę" dopiero po latach, i to na drodze sądowej - by przekazać dzieło Wawelowi. Dziś, znakomitą monografią, Zamek Królewski na Wawelu spłaca dług zaciągnięty wobec rodziny ofiarodawców.

Joanna Winiewicz-Wolska; "Karol Lanckoroński i jego wiedeńskie zbiory"; Państwowe Zbiory Sztuki. Zamek Królewski na Wawelu; Biblioteka Wawelska 12.; t. I - II; Kraków 2010; opracowanie graficzne: Danuta Skowron.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2011