Oscary 2019: Śpiący rycerze

Tryumfował film idealnie skrojony pod stare Oscary. „Green Book” Petera Farrelly’ego nie tylko pogodził skrajne gusta, ale i poprawił samopoczucie tych, którzy zdążyli już poczuć na plecach zimny powiew zmiany.

25.02.2019

Czyta się kilka minut

Nagrodzony Oscarem Spike Lee (w fioletowym garniturze) tonie w objęciach Samuela L. Jacksona / Fot. Robert Deutsch / USA TODAY NETWORK / Sipa / East News /
Nagrodzony Oscarem Spike Lee (w fioletowym garniturze) tonie w objęciach Samuela L. Jacksona / Fot. Robert Deutsch / USA TODAY NETWORK / Sipa / East News /

Brak gospodarza, skrócona ceremonia i spodziewany deszcz nagród dla „Romy”, czyli filmu wyprodukowanego przez Netfliksa – ta edycja miała udowodnić, że Oscary w dotychczasowej formule tracą na znaczeniu i stały się po prostu anachroniczne. Sugerowano, że święto amerykańskiego kina uosabia „stare Hollywood”, którego model biznesowy nie nadąża za zmianami wprowadzanymi przez wielkie platformy streamingowe. I że tegoroczna gala bezlitośnie to obnaży.

Przeminęło z wiatrem

Nominowane tytuły stają się coraz mniej reprezentatywne dla tego, czym żyje dziś masowa publiczność. Czasy, kiedy największym przebojem kasowym był „Ojciec chrzestny”, nieśmiertelne arcydzieło i zwycięzca Oscarów z 1973 r., rzeczywiście przeminęły z wiatrem. Dlatego widzowie komiksowych superprodukcji spod znaku studia Marvel słabo identyfikują się z oscarową galą. To dla nich próbowano w tym roku wprowadzić nową kategorię – dla najlepszego filmu rozrywkowego. Stanęło na tym, że o główną statuetkę mogła powalczyć superbohaterska i mocno zanurzona w afrykańskim folklorze „Czarna Pantera” Ryana Cooglera, ostatecznie nagrodzona za muzykę, scenografię i kostiumy.


Czytaj także: Kolor Ameryki - Jakub Majmurek o "Czarnej panterze"


Ale nie tylko oglądacze kinowych igrzysk tracą zainteresowanie filmami fetowanymi w Dolby Theatre. Nowi konsumenci ery cyfrowej od multipleksów wolą kino domowe, które dostarcza im najlepszych seriali i dobrej jakości „kina środka”. Nie ruszając się z kanapy mogli obejrzeć „Romę” (nagrody za reżyserię, zdjęcia i film nieanglojęzyczny), nominowaną w trzech kategoriach „Balladę o Busterze Scruggsie” Ethana i Joela Coenów czy krótkometrażowe dokumenty: „Koniec gry” Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana oraz „Okresową rewolucję” Rayki Zehtabchi, oba wyprodukowane bądź dystrybuowane przez Netflix (ten ostatni film otrzymał statuetkę). Na pozostałe tytuły trzeba było jednak pofatygować się do kina.


Czytaj także: Warstwy bliskości - Anita Piotrowska o "Romie"


Tymczasem giganci internetowi robią wszystko, by nie było potrzeby opuszczania kanapy. Inwestowanie w produkcje bardziej niszowe staje się dla nich wyznacznikiem prestiżu, ma przyciągać do współpracy wybitne nazwiska, a wraz z nimi kolejnych płatnych subskrybentów. Stanowi tym samym coraz większe zagrożenie dla hollywoodzkich studiów, które uzależnione są głównie od dystrybucji kinowej i stawiają przede wszystkim na sprawdzone, wysokobudżetowe, naszpikowane efektami bajki dla dużych dzieci. Jednocześnie kino artystyczne traktowane bywa przez nie jak listek figowy. Coraz częściej zapominają też, że może istnieć jeszcze coś pomiędzy.


Czytaj także: Rasa i klasa - Anita Piotrowska o "Green Book"


Właśnie z tej dwubiegunowości wyłamuje się zwycięzca oscarowej nocy – „Green Book”, film o przyjaźni czarnoskórego muzyka i białego szofera, trochę komedia, trochę dramat stający w poprzek oczywistych społecznych podziałów. Podobnie „demokratyczny” wydźwięk ma także „Roma”, szukająca w osobistej opowieści o meksykańskiej służącej uniwersalnych kodów kina. Gdyby wygrała głównego Oscara, byłby to bez wątpienia produkcyjno-dystrybucyjny precedens. Netflix miał bowiem udowodnić filmem Alfonso Cuaróna, że może wszystko. Że potrafi stworzyć ponaddwugodzinny, nieanglojęzyczny, niskobudżetowy i czarno-biały film, pozwolić jego twórcy na nieograniczoną kreatywność – po czym rozbić bank z nagrodami. I prawie mu się to udało.


Czytaj także: Kurtyna z żelaza - Sebastian Smoliński z Cannes o "Zimnej wojnie"


Między innymi z tego powodu „Zimna wojna” musiała wyjechać z Los Angeles bez złotych statuetek. Bajka Ezopa o lisie, który pocieszał się, że winogrona były kwaśne, a tak naprawdę nie zdołał ich dosięgnąć, przebija z komentarzy wielu zawiedzionych rodaków. Mówi się: nie mieliśmy aż takich środków jak inne nagrodzone Oscarami „lisy”. To prawda, budżet Netfliksa na promocję „Romy” prawie dwukrotnie przewyższył koszty jej produkcji. Film Pawła Pawlikowskiego miał jednak wyjątkowego pecha (choć polski reżyser poczytuje to mimo wszystko za zaszczyt), stając w szeregu obok filmu spełnionego pod każdym względem, nakręconego w zbliżonej estetyce, a w dodatku reprezentującego „gorący” politycznie Meksyk.

Poprawnie

Politykę czuło się na Oscarach w silniejszej niż zwykle reprezentacji filmów o tematyce afroamerykańskiej, jak „Green Book” (Oscar również za scenariusz oryginalny), „Czarne Bractwo. BlacKkKlansman” Spike’a Lee (nagroda za scenariusz adaptowany), „Gdyby ulica Beale umiała mówić” Barry’ego Jenkinsa (twórcy zwycięskiego „Moonlight” sprzed dwóch lat) czy wspomniana „Czarna Pantera”. Patrząc chociażby na ich gatunkową rozpiętość, można uznać, że postulat rasowej różnorodności nareszcie w kinie się spełnia i to w całkiem dobrym stylu.


Czytaj także: Kolor głosu - Anita Piotrowska o "Czarnym Bractwie. BlackKklansman"


Nie można tego powiedzieć o tegorocznej reprezentacji kobiet, całkowicie nieobecnych już na etapie najbardziej prestiżowych nominacji. Przypomnijmy: w prawie stuletniej historii Oscara tylko raz kobieta otrzymała statuetkę za reżyserię (Kathryn Bigelow za „The Hurt Locker. W pułapce wojny” w 2010 r.). Stąd i tegoroczne wątpliwości: czy rzeczywiście „Zatrzyj ślady” Debry Granik, „Nigdy cię tu nie było” Lynne Ramsay, „Jeździec” Chloé Zhao albo „Can You Ever Forgive Me?” Marielle Heller (z dwiema nominowanymi kreacjami aktorskimi) zostały wyreżyserowane gorzej niż np. „Vice” Adama McKaya – zabawny, choć politycznie bardzo tendencyjny portret Dicka Cheneya? Nie chodzi o to, by na siłę dowartościowywać przedstawicielki dyskryminowanej mniejszości – wystarczy przywołane tytuły rzetelnie porównać.


Czytaj także: Uwięzione w gobelinie - Anita Piotrowska o "Faworycie"


Kontrowersje towarzyszyły też kobiecym nominacjom aktorskim, a zwłaszcza pominięciu Nicole Kidman w „Destroyerze”, Toni Collette w „Dziedzictwie. Hereditary” i Claire Foy w „Pierwszym człowieku” – jakby role w filmach stricte gatunkowych z góry zasługiwały na mniejszą uwagę. Raz jeszcze okazało się, że aktorstwo to bardzo kapryśna kategoria w Hollywood. Charyzmatyczna Glenn Close po raz siódmy musiała zadowolić się jedynie nominacją, choć w „Żonie” Björna Rungego stworzyła bardzo subtelny, a zarazem pogłębiony portret małżonki noblisty. Pokonała ją przepyszna Olivia Colman w „Faworycie” Yorgosa Lanthimosa, tworząc postać królowej, która jest jednocześnie potworem i ofiarą. I dając pokaz brytyjskiego aktorstwa najwyższej próby.

Wśród panów jak zwykle dominowały kreacje imitacyjno-popisowe, nic więc dziwnego, że Oscara zgarnął Rami Malek wcielający się z dużym poświęceniem (ta protetyka!) w postać Freddiego Mercury’ego z ugrzecznionej „Bohemian Rhapsody” Bryana Singera. W obu kategoriach drugoplanowych poziom był za to tak wysoki i wyrównany, że uhonorowanie dwójki Afroamerykanów, Reginy King („Gdyby ulica Beale umiała mówić”) i Mahershali Alego („Green Book”) mogłoby zakrawać na ukłon w stronę politycznej poprawności. Lecz były to akurat role wyjątkowo intensywne i zapadające w pamięć.

Fabryka się broni

Poza tym wszystko odbyło się tak jak zawsze. „Jesteśmy częścią tego samego oceanu” – mówił ze sceny Cuarón, oczywiście mając na myśli budowę muru odgradzającego USA od Meksyku. Twórcy „Czarnej Pantery” odwoływali się do mitycznej panafrykańskiej wspólnoty zwanej Wakandą, podczas gdy twórczynie „Okresowej rewolucji” upominały się o edukację – i o dostępne dla wszystkich kobiet podpaski. Przebił te apele weteran Spike Lee, który odbierając pierwszego w życiu Oscara zachęcał, by podczas najbliższych wyborów prezydenckich „stanąć po właściwej stronie historii”. Polityczno-obywatelskie wzmożenie stało się tradycją tej ceremonii, która próbuje być luksusowa i misyjna, spontaniczna i dopięta, popularna i artystyczna jednocześnie.


Czytaj także: W co się bawić - Marek Rabij o Netfliksie


Co ciekawe, filmy z największą liczbą nominacji („Roma” i „Faworyta” miały ich aż po dziesięć) były zarazem propozycjami najbardziej wyrafinowanymi, przynajmniej w głównej stawce. W finale musiały jednak ustąpić miejsca pokrzepiającej komedii Farrelly’ego, zaś film Lanthimosa pozostał jednym z najbardziej niedocenionych tytułów tego wieczoru. Podobną zachowawczość zaobserwować można było w przypadku pełnometrażowego dokumentu, gdzie ciągle bardziej liczy się spektakularna wyczynowość (tegoroczny Oscar dla „Free Solo” Jimmy’ego China i Elizabeth Chai Vasarhelyi wyprodukowanego przez National Geographic) niż mistrzostwo dokumentalnej obserwacji (patrz: „O ojcach i synach” Talala Derkiego czy „Jutro albo pojutrze” Binga Liu). Takie właśnie decyzje każą czasem zwątpić w merytoryczny charakter amerykańskich nagród.

A może powinniśmy się cieszyć, że wszystko jest na razie po staremu? Zwłaszcza że niektórzy prorokują, iż mogła to być ostatnia taka gala. Hollywood jako rzekomo podupadająca „fabryka snów” nie przegrała w tym roku oscarowego starcia z tytanami internetowego streamingu, lecz musi uwzględnić na rynku nowych graczy, takich jak Netflix czy Amazon. I zacząć przeciwko nim się „zbroić”. Czy oznacza to nowe myślenie na temat programowania naszej wyobraźni, zarządzania naszym wolnym czasem i bardziej płynnej dystrybucji?

Studio Disneya już szykuje się na wielką wojnę z platformami streamingowymi, przygotowując swój własny serwis. Widzom zaś pozostaje mieć nadzieję, że w tej walce o nasze portfele tudzież ślady pozostawione w sieci prawdziwe i różnorodne kino nie straci na ważności, niezależnie od tego, kto je stworzy i gdzie będziemy je oglądać. Cokolwiek by powiedzieć o pozłacanych rycerzach z mieczami, ciągle stoją oni na straży zbiorowych fantazji i snów – nawet jeśli sami czasem przesypiają to, co naprawdę ważnego dzieje się dzisiaj w kinie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2019