Osama umarł już wcześniej

Wiadomość o śmierci Osamy bin Ladena wywołała w Stanach wiele sprzecznych emocji: oprócz radości, również strach i niepewność. Amerykanie wiedzą, że nie jest to koniec wojny z terroryzmem.

10.05.2011

Czyta się kilka minut

O śmierci Bin Ladena dowiedział się późnym wieczorem, w niedzielę 1 maja.

Lee Ielpi wracał właśnie pociągiem z Nowego Jorku do domu na Long Island, kiedy zadzwoniła do niego żona. W pierwszej chwili myślał, że coś jej się pomyliło. Gdy powiedziała mu, że wszystkie stacje telewizyjne transmitują przemówienie prezydenta Obamy, zaczął płakać. - Całe szczęście, że mój przedział był pusty, bo przecież nikt nie byłby w stanie tego zrozumieć - mówi "Tygodnikowi".

Zresztą Ielpi, emerytowany strażak, sam nie do końca potrafi zrozumieć. Dziesięć lat temu, 11 września, zginął jego syn Jonathan. Miał 26 lat i również był strażakiem. Kiedy usłyszał, że terroryści zaatakowali World Trade Center, bez chwili namysłu ruszył na pomoc ludziom uwięzionym w południowej wieży WTC. Nigdy z niej nie wyszedł. Osierocił dwójkę dzieci. Po trzech miesiącach poszukiwań Lee Ielpi, biorący udział w akcji oczyszczania Strefy Zero, wyciągnął spod gruzów fragmenty ciała syna.

Wykonać misję

Dziś doniesienia o śmierci sprawcy owych zamachów wywołują w nim sprzeczne uczucia. Ielpi mówi o radości, ale też o smutku. Kiedy pytam, co wywołuje smutek, nie potrafi do końca wytłumaczyć. Opowiada o rodzinach, które straciły bliskich - nie tylko tamtego

11 września, ale również w Afganistanie czy Iraku. Dla nich wiadomość, że sprawiedliwości stało się zadość, jest zarazem słodka i gorzka. - To, co się stało, już się przecież nie odstanie. Nikt nie wróci do życia tych, których nie ma - mówi Ielpi.

- Bin Laden? Wiedziałem przecież, że wcześniej czy później muszą go złapać. Cieszę się, że dokonali tego Amerykanie, nasze służby specjalne, nasi żołnierze. Odwalili kawał porządnej roboty. A Navy Seals? - kiedy wypowiada nazwę superelitarnej jednostki, która przeprowadziła rajd na kryjówkę Bin Ladena w pobliżu Islamabadu, jego twarz rozpromienia się. - Cóż można powiedzieć, po prostu spisali się na medal.

Czy odczuwa dumę? - Tak. Dumę i wdzięczność. Jestem wdzięczny prezydentowi Bushowi za to, że wypowiedział terrorystom wojnę i prezydentowi Obamie, że ją kontynuował. Choć tak naprawdę to, co się stało, nie jest zasługą ani jednego, ani drugiego. Wódz naczelny wydaje komendę, ale jest ona warta tylko tyle, ile warci są ludzie, którzy ją wykonują; mężczyźni i kobiety w mundurach, nasz wywiad. Wszyscy, którzy narażają życie.

Lee Ielpi, który sam służył w jednostce specjalnej podczas wojny w Wietnamie, z przejęciem opowiada mi o żelaznej dyscyplinie komandosów, ich absolutnej determinacji:

- Liczy się tylko jedno: wykonać misję. Koniec i kropka.

Pokerowa twarz Obamy

Misja, która została właśnie wykonana, była zwieńczeniem kilkunastu miesięcy misternych przygotowań. Brało w niej udział 79 komandosów (i jeden pies, specjalnie szkolony - tak, że potrafi ostrzec żołnierzy np. przed podłożonym materiałem wybuchowym albo ukrywającym się żołnierzem przeciwnika). Komandosów przetransportowano śmigłowcami; w samym szturmie na siedzibę Bin Ladena uczestniczyło 24 z nich, pozostali ubezpieczali tyły.

Wszystko wskazuje na to, że Amerykanie zastosowali niemożliwe do wykrycia przez radary śmigłowce i nie wtajemniczali w swoje poczynania pakistańskich sojuszników. Istniały podejrzenia, że część pakistańskich służb specjalnych chroniła Bin Ladena. Agenci CIA do ostatniej chwili nie mieli pewności, czy przywódca Al-Kaidy rzeczywiście przebywa w mieście Abbottabad w Pakistanie.

Obama, który o podjęciu akcji zadecydował w czwartek wieczorem, w sobotę wziął udział w dorocznym przyjęciu dla dziennikarzy. Podczas kolacji sypał żartami - drwił m.in. z Donalda Trumpa, który rozważa możliwość kandydowania w wyborach prezydenckich, a który niedawno podawał w wątpliwość, czy Obama jest prawowitym Amerykaninem. Potem, już po wszystkim, nawet zagorzali przeciwnicy Obamy, którzy w przeszłości zarzucali mu, że jest mięczakiem i naiwniakiem, a w sprawach bezpieczeństwa narodowego brak mu doświadczenia, byli pod wrażeniem jego opanowania. Pokerowa twarz, żelazne nerwy, pełna kontrola - powtarzali komentatorzy, zauważając, że Obama podjął wielkie ryzyko, nie oglądając się na polityczne rachuby.

Bez trofeów

Na razie nic nie wskazuje na to, aby ten sukces miał zaprocentować wzrostem politycznego poparcia Obamy. Biały Dom był zresztą jak najdalszy od triumfalizmu i za wszelką cenę starał się zachować powściągliwość. Odwiedzając w miniony czwartek, 5 maja, Strefę Zero w Nowym Jorku, w kilka dni po śmierci Bin Ladena, Obama ograniczył się do złożenia wieńca. Podczas kilku kameralnych spotkań z rodzinami ofiar, policjantami i strażakami dziękował im za ofiarność - nie tylko w takich jak 11 września nadzwyczajnych sytuacjach (jednostka, którą odwiedził, straciła wówczas 15 strażaków), ale w codziennej pracy: "To właśnie sprawia, że to miasto i nasz kraj są tak wspaniałe". Obama mówił, że to, czego dokonali amerykańscy komandosi, było spełnieniem obietnicy: spłatą długu, nie tylko wobec ofiar i ich bliskich, ale tych wszystkich, którzy z dala od kamer poświęcają się dla kraju.

Prezydent mówił też o ideałach, które jednoczą Amerykanów. Właśnie w imię tych ideałów, po kilku dniach debat, Biały Dom zrezygnował z pomysłu opublikowania zdjęć przedstawiających zmasakrowanego Bin Ladena. "Nie potrzebujemy skalpów czy trofeów" - tłumaczył swą decyzję Obama w wywiadzie telewizyjnym.

Były prezydent George W. Bush nie przyjął zaproszenia Obamy i nie przybył do Ground Zero. Obama, któremu towarzyszył były republikański burmistrz Nowego Jorku Rudy Giulliani (w 2001 r. przeprowadził miasto przez najtrudniejsze momenty), zrezygnował z wygłoszenia przemówienia.  Ze względu bezpieczeństwa Strefa Zero i jej okolice zostały tego dnia zamknięte. Ogromny plac budowy, na którym przez 24 godziny na dobę pracuje około 3 tys. osób, zamarł w bezruchu. Na jednym z ulicznych straganów ktoś sprzedawał znaczki-broszki z napisem "Mission Accomplished".

Dokładnie osiem lat temu, 1 maja 2003 r., takich słów użył George W. Bush, ogłaszając koniec wojny w Iraku. Kilka tygodni później okazało się, że wojna ta - jej najtrudniejszy etap - dopiero na dobre się zaczyna. Trudno się dziwić, że dziś Amerykanie nie dają łatwo wiary podobnym zapewnieniom. Znakomita większość zdaje się mieć świadomość, że wojny z terroryzmem nie można zakończyć jedną spektakularną akcją. Czy jednak uda się zakończyć wojnę w Afganistanie? Wielu Amerykanów na to liczy.

Zaufanie

Czy dobrze się stało, że Bin Laden zginął na miejscu? Że nie stanął przed sądem? Z Lee Ielpi rozmawiam w momencie, gdy w amerykańskich mediach pojawiają się sprzeczne doniesienia o operacji w Pakistanie. Nie jest do końca jasne, czy komandosi próbowali pojmać stawiającego opór Bin Ladena, czy też starannie planowany rajd był w istocie zamachem. Wątpliwości budzi także, czy do odnalezienia  jego kryjówki przyczyniły się informacje uzyskane w wyniku zastosowania tortur (niektórzy twierdzą, że poddawany technice "podtapiania" Shalik Mohammed wsypał kuriera znacznie później, gdy z tortur zrezygnowano).

Ielpi, weteran wojny wietnamskiej, ani myśli zajmować się takimi niuansami. - Szukaliśmy go przez dziesięć lat - mówi. - W tym czasie ginęli niewinni ludzie. Nasi żołnierze narażali życie. Nasi komandosi podjęli bezprecedensowe ryzyko. I udało się. Czy ma w tej chwili sens dzielenie włosa na czworo? Dyskusje o tym, czy postąpili bardziej czy mniej słusznie, czy pokazać zdjęcia i cokolwiek jeszcze komukolwiek udowadniać? To czysty nonsens.

Podobnie myśli 14-letni Drake Sierra, którego spotykam w prowadzonym przez rodziny ofiar centrum pamięci przy Ground Zero. Jest tu z grupą ośmio- i dziewięciocioklasistów, którzy biorą udział w wycieczce historycznej, zorganizowanej przez stowarzyszenie chrześcijańskich kościołów z Kalifornii. Odwiedzili już Waszyngton, miejsca, gdzie jeszcze przed ogłoszeniem niepodległości swoje idee wykuwali przyszli ojcowie-założyciele USA, a także kilka miast związanych z wojną secesyjną sprzed 150 lat. Ground Zero jest ostatnim etapem ich podróży. - To miejsce inne niż wszystkie, bo dotyczy historii, której byliśmy naocznymi świadkami, która nas samych bezpośrednio dotknęła - mówi matka chłopca, Darsey Sierra.

Jak zareagowali na wiadomość o śmierci sprawcy tej tragedii? Byli właśnie w Waszyngtonie, ale nie wyszli na ulice. Darsey: - Radość na pewno nie jest odpowiednim słowem. Może co najwyżej nadzieja: na pokój, na to, że Bóg będzie miał Amerykę w opiece.

10 lat temu, gdy doszło do zamachów, jej syn miał cztery lata i niewiele rozumiał. Oglądając w telewizji zdjęcia płonących wież WTC, martwił się o ojca, nie mając pojęcia, jak daleko jest z Kalifornii do Nowego Jorku. Pytam matkę i syna, czy administracja Obamy powinna upublicznić zdjęcia zastrzelonego Bin Ladena. - Absolutnie nie - odpowiadają bez wahania. Darsey dodaje: - Pochodzimy z wojskowej rodziny, mój mąż był w armii, nasz kuzyn służy w Marines. Drake również tak o tym myśli. Wobec naszych żołnierzy odczuwamy tylko szacunek. Zasługują na zaufanie. Jeśli komuś potrzebne są jakieś dowody, to jego problem.

Pamięć

Amerykanie od dawna potrzebowali jakiegoś zastrzyku. Czy ta wiadomość o Bin Ladenie podniesie trochę kraj na duchu? - O rany! - Ielpi przerywa mi w pół zdania. - Też mi pytanie, jasne, że tak!

Ale po chwili traci pewność. - Zastrzyk? Czy ja wiem? Recesja, banki wchodzące ludziom na hipotekę, wysokie ceny benzyny: to są rzeczy, którymi Amerykanie dziś się martwią. A radykalny islam, terroryzm, wojna w Afganistanie? Kto o tym myśli? Może rodziny, które mają kogoś w armii. I ci, którzy stracili bliskich. Ale wśród 300 mln mieszkańców tego kraju to przecież garstka. Reszta martwi się co najwyżej tym, że nie pojadą w tym roku na wakacje. Czasem, gdy czytają w gazecie, że gdzieś wybuchła bomba, na moment się zatroskają. A potem przeniosą wzrok na stronę sportową i myślą o tym, że w przyszłym tygodniu grają Yankees. Jesteśmy tu, w Ameryce, bardzo beztrosko oderwani od rzeczywistości.

Ielpi stoi na czele organizacji zrzeszającej rodziny ofiar. W pobliżu Ground Zero prowadzą niewielkie muzeum: Tribute Center. Oprowadzają wycieczki, dzielą się doświadczeniami, odpowiadają na pytania. Celem jest edukowanie, zwłaszcza młodzieży.

Lee Ielpi: - Na początku przychodziliśmy tutaj pomagać w akcji ratunkowej. Szukaliśmy ciał naszych bliskich. Szukaliśmy otuchy. Taka grupa ojców... - wspomina. Tłumaczy, że chcieli, aby z ich bólu wynikło coś dobrego. Wspomina o Susan Retik, która w WTC straciła męża. Wraz z przyjaciółką, której mąż także zginął 11 września, doprowadziły do wybudowania w Afganistanie szkoły. Uczą się w niej wdowy.

Milczenie

Ielpi: - Ludzie mówią, że śmierć Bin Ladena stanowi dla nas, rodzin, które straciły bliskich, jakieś zamknięcie, zakończenie. "Closure": to okropne słowo, ono powinno zostać wykreślone ze słownika. Mojego syna nie ma. Nie wróci. Nigdy go już nie uściskam. To coś, z czym żyję codziennie od 10 lat. To coś, o czym myślę każdego dnia, patrząc na ten plac budowy.

Przyglądamy się dźwigom; z okna biura Ielpiego, na ósmym piętrze, widać je jak na dłoni. - Ten czerwony, to podobno najpotężniejszy dźwig na świecie - pokazuje mi Ielpi.

W miejscu, gdzie stoi, zostanie wybudowana ogromna stacja, komunikacyjne centrum, zaprojektowana przez hiszpańskiego architekta Santiago Calatravę. Jej biały dach ma przypominać gołębia, rozpościerającego skrzydła do lotu. Obok wznosi się wieża World Trade Center 1, najwyższy z planowanych budynków, którego symboliczna wysokość (1776 stóp) nawiązuje do daty urodzin USA. Ze środka skręconego nieco metalowego szkieletu wystaje żuraw. W jakiś sposób wyjedzie stamtąd, gdy budowa zostanie zakończona? Ielpi uśmiecha się triumfalnie: - W Ameryce nie ma rzeczy niemożliwych.

Podobno żuraw ma zostać rozebrany i przetransportowany na zewnątrz w częściach. Tymczasem w oddali, w miejscu, gdzie stały zburzone bliźniacze wieże WTC, widać już dwa wyłożone czarnym marmurem baseny-

-wodospady. Na ścianach będą wyryte nazwiska ofiar.  Zostaną otwarte wkrótce, w 10. rocznicę zamachów.

- Mówienie teraz o zamknięciu, zakończeniu, to bzdura - powtarza Ielpi. - Ale może fakt, że Bin Laden został odnaleziony i dosięgła go sprawiedliwość, będzie jakimś uspokojeniem? Może dodać nam otuchy? Pocieszyć?

Ielpi się zamyśla. - Obawiałem się trochę wizyty Obamy w Strefie Zero - mówi po chwili emerytowany strażak, który brał udział w kameralnym, zamkniętym dla prasy spotkaniu prezydenta z rodzinami ofiar. - Wielu polityków traktuje to miejsce instrumentalnie. Zaimponowało mi, że Obama nie wygłosił żadnego przemówienia. Złożył tylko wieniec. To właśnie powinien był zrobić. Milczenie było jak najbardziej na miejscu.

Skomplikowane czasy

W niedzielę 1 maja wieczorem, gdy na wpół jeszcze oficjalne wiadomości o śmierci Bin Ladena pojawiły się na twitterze i Facebooku, w wielu miejscach rozradowani Amerykanie wyszli na ulice. Stacje telewizyjne pokazały ludzi zbierających się przy nowojorskim Times Square i Ground Zero. Pod Białym Domem tłum śpiewał "God Bless America".

Ale wymachiwanie flagami nie trwało długo.

Austriackie turystki Gerti Petermann-Tschida i Margot Pail, które przyjechały do Nowego Jorku z Grazu w odwiedziny do przyjaciół, miały mieszane uczucia. O śmierci Bin Ladena usłyszały późnym wieczorem w telewizji. - Moją pierwszą myślą było: niech Bóg ma w opiece Amerykę, bo jest w tej chwili narażona na niebezpieczeństwo - mówią zgodnie. Radości nie odczuwały też nazajutrz, w poniedziałek, przybywszy w pobliże Ground Zero. - Telewizyjnych kamer i policjantów było tu więcej niż świętujących ludzi - opowiada lekko zniesmaczona Gerti Petermann-Tschida. - Czym prędzej stamtąd uciekłyśmy.

Margot Pail dodaje, że śmierć Bin Ladena ma dziś znaczenie tylko symboliczne: - Wojny z terroryzmem nie można przecież wygrać, likwidując jednego człowieka. Gdzieś na pewno czają się już następni.

"Emocje, jakie wyzwoliła ta wieść, są równie skomplikowane jak czasy, w których żyjemy" - zauważa dziennik "New York Times". Od czasu, gdy stojąc w płonących ruinach WTC, prezydent Bush ogłosił przez megafon, że Ameryka nie spocznie, dopóki nie odnajdzie Osamy bin Ladena "żywego lub martwego" - minęła epoka. Gdyby został odnaleziony wcześniej - kiedy pamięć o atakach była jeszcze świeża i świat wydawał się mniej skomplikowany ("Albo jesteście z nami, albo przeciwko nam" - przekonywał resztę świata Bush, wysyłając żołnierzy do Afganistanu, a potem Iraku), radość byłaby zapewne większa.

Śmierć po raz drugi

W ciągu minionej dekady Osama bin Laden, czasem tylko pojawiający się na ekranach telewizorów ze swymi złowieszczymi przesłaniami, stopniowo przeobrażał się w medialną zjawę. W odróżnieniu od kolejnych zamachów Al-Kaidy - na wyspie Bali, w Madrycie czy Londynie - jej przywódca stopniowo stawał się postacią coraz mniej realną. Wiele wskazywało, że Al-Kaida - sieć, którą stworzył - nie potrzebuje już lidera. Wątpiono nie tylko, czy Bin Laden nadal odgrywa w niej jakąkolwiek rolę, ale wręcz, czy jeszcze żyje.

W pewnym sensie umarł, przestał istnieć, zanim jeszcze zabili go amerykańscy komandosi - o czym dobitnie świadczy rozwój wypadków na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Manichejskie klasyfikacje - "zderzenie cywilizacji", podział świata wzdłuż "osi zła i dobra" - straciły dziś rację bytu. Uczestnicy "Arabskiej Wiosny Ludów" zdawali się zapominać o istnieniu Bin Ladena. Dla ideologii, którą głosił ów medialny prorok, pojawiły się alternatywy. Nowe marzenia. Choć przecież stare jak świat: ugasić pożar, uprzątnąć gruz, zbudować nowe domy i szkoły, otworzyć stragan, zasadzić drzewa... Powoli, dzień po dniu, krok po kroku, piętro po piętrze. W Nowym Jorku, w Kairze, w Damaszku, w Misracie.

Myślę o tym, przechodząc koło Ground Zero. Jeśli nie liczyć kilku amerykańskich flag na rusztowaniach i żurawiach dźwigów (nie widziałam ich dotąd, musiały się chyba pojawić w ostatnich dniach) śmierć terrorysty, który 10 lat temu zamienił to miejsce w ponure cmentarzysko, niewiele tu zmieniła. Jak co dzień, dudnią pneumatyczne młoty i kilofy. Mężczyźni w garniturach spieszą do banków. Turyści robią zdjęcia. Wieża WTC 1 ma już 60 pięter, ponad siedemset stóp. Został jeszcze tysiąc.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2011