Opowieści poza szlakiem

Nieomal każdy cel wyjazdu stał się dziś banalny, a pomysł spisywania wrażeń niesie ryzyko powtórki. Albo przeciwnie: era tanich lotów, łatwych podróży stanowi dla pisarza wyzwanie.

06.09.2013

Czyta się kilka minut

Witold Szalonek, Per 1 4 strum Ad Arco / Dzięki uprzejmości Polskiego Wydawnictwa Muzycznego, www.pwm.com.pl
Witold Szalonek, Per 1 4 strum Ad Arco / Dzięki uprzejmości Polskiego Wydawnictwa Muzycznego, www.pwm.com.pl

Jeszcze dwie, trzy dekady temu każdy, kto wracał „z zagranicy”, mógł opowiadać historie godne „Podróży Guliwera”, przesadzać niczym baron Münchhausen. Nawet jeśli nie odwiedził kraju liliputów i nie widział ludzi, którzy mają oczy na brzuchu, każdy szczegół brzmiał niesamowicie.

Mój pierwszy włoski przystanek wypadł w ­Bibione: średniej klasy kurorcie nad brudną adriatycką plażą. Pamiętam jednak wrażenie, jakie zrobiły na mnie sklepy – pod sufitem eksponowano wędzone udźce i ogromne koła serów przedzielone prawdziwymi czy sztucznymi owocami. Wkrótce potem ten obraz ziemskiego raju przyćmiła Wenecja. Dziś o podróży do Włoch opowiada się nieomal z zażenowaniem, tłumacząc powody tak banalnego wyboru. W niedawnym wywiadzie Krzysztof Środa tłumaczy, dlaczego wybrał się do pięknej, choć „doskonale banalnej” i „oczywistej” Chorwacji: „Miałem dziesięć wolnych dni, chciałem pojechać gdzie indziej, ale stwierdziłem, że zgubiłem paszport. Zostały więc kraje na dowód osobisty. Na przykład Chorwacja. (...) Właściwie nic tam nie robiłem. Ale przed domem miałem stół i żarówkę. Miałem książkę napisaną w połowie, przez poprzednie cztery miesiące nie dotknąłem się do niej, a przez osiem dni w Chorwacji napisałem ze 20 stron. Jak na mnie to mnóstwo. Więc wracałem do Chorwacji jeszcze dwa razy. A potem zdarzyło mi się tam kilka rzeczy, o których później napisałem. Z tego powodu lubię banalną Chorwację”.

Nieomal każdy cel wyjazdu stał się dziś banalny, a pomysł spisywania wrażeń niesie ryzyko powtórki, podkolorowanych widokówek. Albo przeciwnie: era tanich lotów, łatwych podróży otwiera przed pisarzem wyzwanie. Nie wystarczy powierzchowna egzotyka, zdziwienie innością i własnym poczuciem wyobcowania. Trzeba wejść głębiej, wędrować dookoła własnego pokoju czy wręcz głowy. Patrzeć jak malarz, który wyróżnia zwykłą rzecz, wydobywa jej kształt, fakturę, pokazuje, jak odbija światło. Trzeba przeniknąć krajobraz, przyjrzeć się napotkanym ludziom. Mieć odwagę pamiętać, a zarazem zapomnieć o wielkich poprzednikach.

***

„Gdyż piękne Włochy są zawsze gdzieś dalej, gdzie indziej” – z tego zdania Rolanda ­Barthes’a Dariusz Czaja zaczerpnął tytuł swojej książki („Gdzieś dalej, gdzie indziej”). Autor buntuje się przeciwko założeniu, że o Italii wszystko zostało powiedziane: „Jednym z nużących banałów odnoszących się do włoskich podróży jest ten mówiący, że wszystko już było. Że w tamtej rzeczywistości nie ma już nic do odkrycia, że w swoich zachwytach świecimy jedynie światłem odbitym, że za każdym tekstem stoi inny, już napisany tekst, że każda fotografia powtarza tylko ujęcia poprzedników, a fakt, że o tym nie wiemy, w niczym nas nie tłumaczy”.

Czaja jeździ do Apulii, na obcas włoskiego buta, „ziemię niegramatyczną”, znajdującą się na marginesie głównych turystycznych szlaków. „Apulia jest trudna, nie zachwyca od pierwszego wejrzenia, gorzej: nie zachwyca nawet od drugiego, może nawet w ogóle nie zachwyca, a może ona nie jest do zachwycania, do zachwycania jest Toskania, Apulia jest chłopska i przaśna, surowa i kanciasta (...)”. Autor cieszy się krainą, której cierpkie wino nazywa się Negroamaro. Nazwy apulijskich miasteczek przypominają paciorki różańca, można je powtarzać jak cichą modlitwę. Dumnie prezentują je uczestnicy lokalnej procesji: „idą pielgrzymi z Vieste, z San Marco in Lamis, z Peschici. Łopocą sztandary, złoto mieni się w gasnącym słońcu”. Te miejscowości żyją zamkniętym, intymnym życiem, do którego nie mają dostępu turyści. Dlatego pisarz ma poczucie, jakby chodził po niespenetrowanym terenie. Nawet pielgrzym na półwyspie Gargano nie może się nadziwić, że można tu przyjechać z innego powodu aniżeli kult ojca Pio. Nigdy nie słyszał o Monte Sant’Angelo i objawieniach świętego Michała Archanioła. Jeszcze większa satysfakcja spotyka autora w Venosie, gdzie włóczy się po chaszczach wokół zamku Carla Gesualda, księcia- kompozytora, który zamordował swoją niewierną żonę i jej kochanka.

Nie bez powodu Czaja wybrał okolice słabiej opisywane przez historyków sztuki – choć „nieważność” Apulii jest przecież względna, dość wspomnieć obfitość romańskich katedr, a na przeciwnym biegunie barokowe kościoły w Lecce, które „wyglądają tak, jakby właśnie wyciągnięto je z morskiej wody”. Na włoskim Południu autora najbardziej pociąga zastygły czas, ostańce pradawnych tradycji. Dialekt griko w Copertino i tamtejsza legenda o upośledzonym świętym Józefie, który miał dar lewitacji. Albo pokaz taranteli, tańca, który zaczął się od zaklinania pajęczego jadu. I chociaż pluszowe pająki można kupić już tylko na straganach z pamiątkami, taniec na ludowym festynie jest wciąż transowy, obsesyjny, pochłaniający ciało. W Apulii można jeszcze natknąć się na prawdziwą sztukę ludową: dęta orkiestra z zapałem wygrywa fragmenty wielkich oper. Niezwykłe wrażenie robi także najważniejszy dzień w roku w miasteczku Matera (to już Basilicata). Tego dnia przejeżdża przez Meterę zrobiony z masy papierowej, wielobarwny „wóz triumfalny”, ozdobiony religijnymi scenami. Lud rozszarpuje ten pojazd w żywiołowej procesji, a jego kawałki zabiera do domu na szczęście.

Czaja nie tylko wybiera Południe, które nazywa „wciąż niechcianym dzieckiem Włoch, krainą prawie nieistniejącą z punktu widzenia Rzymu czy Mediolanu”. Popełnia jeszcze inne wykroczenie: podróżuje z wielkimi przewodnikami. Przyznaje, że apulijską Górę Świętego Anioła odkrył dzięki Ferdynandowi Gregoroviusowi, który to miejsce otaczał dyskretnym i czułym kultem. Za wzór postawił sobie jednak przede wszystkim Pawła Muratowa. Jego „Obrazy Włoch” odkrywa dla siebie, zazdrośnie, jakby nie mogąc uwierzyć, że inni czerpali z ich bogactwa. Jak zauważa Czaja, rosyjski autor angażuje wszystkie zmysły, a jego opowieść jest naznaczona melancholią, przeczuciem krańca epoki. Znakiem tej przemiany jest nowy środek lokomocji. Muratow, który nieraz skarżył się na pęd dwukółki, przesiadł się na motocykl, który napawał go mieszaniną fascynacji i grozy.

***

Jeśli Apulia leży na obrzeżach turystycznych szlaków, Armenia pozostaje celem dla odważnych. Jak wyznaje Krzysztof Środa (autor „Projektu handlu kabardyńskimi końmi” oraz „Podróży do Armenii i innych krajów z uwzględnieniem najbardziej interesujących obserwacji przyrodniczych”), na początku wiedział tylko, że produkuje się tam koniak Ararat. Środa nie wstydzi się naiwności, która wyzwala nieskrępowaną ciekawość, motywuje do podróży. Ale też nie opowiada „o Armenii” ani o żadnym innym kraju. Pisze poniekąd „egocentrycznie”, obserwując wewnętrzne przemiany. Zaczyna już w domu, wędrując palcem po mapie albo myszką po internecie. Pierwszym ziarnem niepokoju może być nazwa „Machaczkała”, która z niejasnych powodów kołacze się po głowie. A potem któregoś dnia wsiada się w samochód i jedzie tam, gdzie człowiek czuje się nie na miejscu, niepotrzebny, bezradny, zagubiony. Jak choćby na ormiańskim cmentarzu, gdy nie potrafi odczytać imion zmarłych.

Krzysztof Środa nie „zwiedza” i rzadko zagląda do muzeów; jeździ nie tyle do miejsc, ile do ludzi. Udało mu się nakreślić żywe, barwne portrety „nieliterackich” postaci. Jak wyznaje, pisał poniekąd dla nich, z wdzięczności za spotkania. Warudżan był nauczycielem historii, a teraz prowadzi wilgotny sklepik z jarzynami. Mądry lekarz Sarmen warzył lecznicze nalewki i nauczył podróżnego, jak jeść plastry miodu zawinięte w chlebowe placki. Pasterze częstowali przybysza domowym serem, kawą i pędami dziwnych roślin. Pisarz zapamiętał też przypadkowe spotkanie z człowiekiem, który uchylił przed nim rąbka swojej tragedii.

Jak wyznaje Środa, jego książki powstają powoli, meandrycznie. W swojej narracji zdołał zachować ten rytm – kołowania, błądzenia, narastania opowieści. Czasami pisze wręcz „na wspak”, zaczynając od końca – tak ułożyła się historia Sarmena, od jego śmierci do pierwszego spotkania.

Każda podróż przywodzi na myśl inne wyprawy, a Armenia staje przed oczami na przykład podczas jazdy z Warszawy do Suwałk. Środa nie zdaje relacji z wyjazdów, ale opowiada o tęsknocie do nich, przygotowaniach i nieudanych podejściach. Jakby wystawiając na próbę ciekawość czytelnika i własną zdolność obserwacji, opisuje billboardy przy drodze z Warszawy do Poznania. Ale także hotel w Zbąszyniu i kawałek paryskiego chodnika. Kilkakrotnie przywołuje wyjazd na Korsykę na początku lat dziewięćdziesiątych – jako ćwiczenie pamięci, oraz rodzaj inicjacji (rosną tam eukaliptusy, których eteryczne olejki odstraszają komary, ale drzewa nie dorastają do takich wysokości jak na Kaukazie...). Ponieważ pamięć działa kapryśnie, a obrazy, które przywołuje, bywają jaskrawsze z oddalenia.

Środa pisze tak, jak pisać nie wolno: mieszając czasy i miejsca. Jakby jedynym sposobem organizacji tekstu była krzątanina własnego umysłu, jego ciekawość, drążenie, poznawanie świata. Autor rozgląda się za myszołowami na Litwie, wybiera bursztyny z lodu i martwi się losem bobrów na zarastającym mazurskim jeziorze. Podczas urlopu w Chorwacji pisze o Armenii, ale podziwia tam również rzadki okaz nocnego motyla, a na parkingu przed barem daje się naciągnąć na zakup kiepskiego wina. Z podobną cierpliwością i zainteresowaniem obserwuje zwierzęta i ludzi. W ten sposób pośrednio przyznaje, że w obcym kraju postrzegamy tubylców jak przedstawicieli obcego gatunku, a nasze obserwacje i wyobrażenia są zewnętrzne, najwięcej mówią o nas samych. Pewnego razu w knajpce na Krecie pisarz ze smutkiem konstatuje, że nigdy nie pozna losów jej właściciela, nie wyjdzie poza migawkowe spostrzeżenie, a także, zapewne, nigdy więcej go nie spotka. Tylko z rzadka udaje się kogoś oswoić, zobaczyć jako znajomego, przyjaciela, osobę. Ale także opis przyrody bywa nasycony współczuciem, spekulacją na temat losów żywego stworzenia, jak choćby martwy ciernik, którego pisarz znalazł na bałtyckiej plaży.

***

„My, którzy na tym świecie jesteśmy wędrowcami i ludźmi obcymi, winniśmy stale pamiętać, że wciąż jeszcze nie dotarliśmy do siebie” – pisze Adam Wodnicki, przytaczając słowa świętego Cezarego, biskupa Arles. Za pierwszym razem autor dotarł do tego miasta późną jesienią, od strony włoskich Alp, po drodze przedzierając się przez zaspy. Prowansja wyłoniła się z chmur i mgły, zapachniała macierzanką i lawendą.

Prowansalski tryptyk Wodnickiego („Notatki z Prowansji”, „Obrazki z krainy d’Oc” oraz „Arelate. Obrazki z niemiejsca”) poniekąd nie jest dziełem podróżnika, lecz mieszkańca. Nie ma tu niepokoju szlaku, ciągłego dążenia, lecz raczej zgłębianie, wrastanie w ziemię, którą autor sobie przyswoił. Jego książki powstały z prowadzonych latami notatek: stanowią summę zachwytu, ciekawości, miłosny pean dla tych okolic. Cały rozdział poświęca Wodnicki „zapachom miasta” – to oliwa i bagietka, wyprane obrusy, omszałe butelki wina, ale także zapach „starej szuflady na ornaty i komże w kościelnej zakrystii”. Ale jest też ostre, kontrastowe światło, niepokojące powiewy mistrala, słonorośla w Camargue i pachnąca słodyczą, staroświecka piekarnia, do której zaglądał jeszcze Frédéric Mistral.

W Prowansji historia drzemie w każdym kamieniu, towarzyszy jak cień. Czasami ukrywa swoje tajne warstwy. Wodnicki wyznaje, że lubi przebywać w towarzystwie duchów. Dlatego za Arles tęskni nawet wtedy, gdy tam przebywa. Także dlatego w Tuluzie zamieszkał w hotelowym pokoju Antoine’a Saint-Exupéry’ego i tropił ślady pionierów awiacji. Dlatego wyobraża sobie ścieżki, którymi ze sztalugą na plecach chodził w plener Vincent van Gogh. Pewnego razu Wodnicki spotkał nawet Jeanne Calment, najstarszą mieszkankę miasta (dożyła 122 lat), która jako dziewczynka spotkała rudego malarza w sklepie swojego wuja.

W Arles Wodnicki obcuje z warstwami przeszłości, odczuwa rodzaj przyjemnego bólu, natykając się na jej ruiny i ślepe zaułki. Błądząc po mieście, szukał Pałacu Konstantyna, aż w końcu odkryli go archeolodzy: „Jakże trudno tropić to, co z bytu staje się niebytem, z istnienia nieistnieniem, odnajdywać pustkę, miejsce po miejscu. Ale przynajmniej w tym wypadku przeczucia okazały się trafne. On istotnie tam był: ukryty, owiany legendą. I teraz już wiadomo, że nie był zwidem, majakiem, tworem wyobraźni. Może naprawdę – w ostatecznym rachunku – warto zawierzyć intuicji, dać się prowadzić siłom, które choć drzemią w podświadomości – wiedzą od nas więcej i lepiej?”.

Wodnicki przypomina umarły język szuadit, którym posługiwali się prowansalscy Żydzi: zabiły go republikańskie prawa, które narzuciły językową jednolitość. Autor śledzi też dzieje arlezjańskiej korridy: tysiącletniej okrutnej tradycji, która zapewne wkrótce wygaśnie. Jednak w jego książce najbardziej przejmujące są spotkania z żywymi ludźmi, którzy przeszli obok: niektórzy do końca skrywali swoją tajemnicę. Jak Ladislas Mandel, mistrz typografii i animator cotygodniowych spotkań w Café Malarte, który nie zdążył powierzyć autorowi wspomnień, listów i wierszy swojej żony, Cecylii Babickiej. Jak pewien artysta-samotnik, który latami fotografował Rodan i postanowił zginąć w jego odmętach.

W zakończeniu „Notatek z Prowansji” Wodnicki opowiada na wpół senną, niewiarygodną historię, która osobiście łączy go z południową Francją. W okolicach Nîmes odnalazł zrujnowany dworek swojego prapradziada, który po klęsce powstania listopadowego wyemigrował do Francji. Jego potomek w czasie wojny pomagał rodzinie Wodnickich. Na ten ślad naprowadził autora sen o Czarnej Madonnie. Historia podaje rękę spragnionej wyobraźni.

Podsumowaniem melancholijnej opowieści Wodnickiego mogą być słowa mecenasa, którego kancelaria od kilku pokoleń prowadziła sprawy jego francuskich krewnych: „Szukał pan swego miejsca wśród cieni, odnalazł, dotykając ziemi, po której błądzą. To rodzaj inicjacji, po której nigdy już nie jest się tym, kim było się przedtem”.


ANNA ARNO ukończyła historię sztuki w Institute of Fine Arts na New York University. Współpracuje m.in. z ,,Zeszytami Literackimi” i ,,Gazetą Wyborczą”. Autorka książki ,,Niebezpieczny poeta. Konstanty Ildefons Gałczyński”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2013

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad (03/2013)