Opowieść o prawdziwym człowieku

Można krytykować brak pomysłu władz na stulecie niepodległości, ale można też obchodzić je po swojemu. Np. wspominając kogoś, kto namawiał, by nie palić komitetów, tylko zakładać własne. Nie będzie to łatwe wspomnienie, ale te łatwe nam po nic.

05.11.2018

Czyta się kilka minut

 / archiwum Elżbiety Moczarskiej
/ archiwum Elżbiety Moczarskiej

Jacek Kuroń jest mitem o wielu obliczach, i to dla niejednego pokolenia. Wedle dzisiejszej młodej lewicy np. on pierwszy powiedział „Byliśmy głupi” i doprawdy trudno się dziwić, że wydania jego dzieł wszystkich podjęła się „Krytyka Polityczna”, a nie Agora, w której wciąż pracuje wiele osób przezeń wychowanych. Ciut starsi zapamiętali go jednak z telewizji – niemiłosiernie schrypniętego ministra w dżinsowej koszuli, który wygłasza sympatyczne pogadanki o sensie reform Balcerowicza, a potem przywdziewa kucharską czapę i rozdaje na ulicach zupę tym, którzy w nowej rzeczywistości nie mogą sobie poradzić. Jeszcze starsi, jak niżej podpisany, widzieli w nim symbol antykomunizmu: rekordzistę Polski w odsiadywaniu politycznych wyroków (w więzieniach PRL spędził blisko 9 lat) i kogoś, kim komunistyczna propaganda straszyła z intensywnością porównywalną jedynie z Adamem Michnikiem. Ci najstarsi na dźwięk nazwiska „Kuroń” przypominali sobie jednak stalinizm i udział w rozbijaniu niezależnego harcerstwa.

Uspójnić mit spróbowały przyjaciółki Kuronia, redaktorki podziemnej prasy, a później „Gazety Wyborczej”, Anna Bikont i Helena Łuczywo. Z ich dziesięcioletniej (jeśli dodać teksty pisane przez Bikont jeszcze z Joanną Szczęsną) pracy wyszło dzieło siedmiusetstronicowe i do bólu uczciwe. Zarazem jednak: dzieło, w którym bohater nie daje się zamknąć.

Polityka i odpowiedzialność

W przeddzień stulecia niepodległości, kiedy machina państwowa promuje politykę historyczną w wersji nie dość że uproszczonej, to jeszcze radykalnie jednostronnej, już pierwsze rozdziały tej biografii, przywracające zbiorowej pamięci niepodległościową tradycję lewicową, są w to święto bezcennym wkładem. Także dlatego, że 11 listopada idzie przed przyszłorocznymi rocznicami: narodzin III RP i wejścia Polski do UE.

„Oni – dziadek i ojciec – mówili: robotnicza sprawa, albo po prostu sprawa. I to znaczyło: socjalizm, ale nie używali tego słowa. I to znaczyło pognębić wyzyskiwaczy. I to znaczyło także: Polska, Matka Boska z Jasnej Góry i groby, o które ostrzyło się stal, i ci Azjaci, których stąd trzeba przepędzić, i to, że za ich wolność też się walczy. Wszystko razem wymieszane” – wspominał Kuroń w „Wierze i winie”. Na to wymieszanie w dzisiejszych czytankach coraz rzadziej jest miejsce. Podobnie jak na taką opowieść o II Rzeczypospolitej, w której w 1936 r. ulicami Lwowa kondukt robotniczy niesie trumnę zabitego podczas protestu bezrobotnych Władysława Kozaka, do manifestantów padają strzały, trumna leci na bruk, zwłoki wypadają, później zostają na powrót złożone do prowizorycznie powiązanej sznurkami i paskami od spodni skrzyni, a uczestnicy pogrzebu podejmują walkę z policją. Rodzinna legenda mówi, że dwuletni Jacek uczestniczył w tej manifestacji na ramionach ojca.

Tak, trudno w przeddzień 11 listopada nie myśleć o tym, że życiorys Kuronia jak mało który wpisuje się w stulecie Niepodległej. Ze wszystkim, co w nim było – radykalizmem i zdolnością do kompromisu, przywiązaniem do tradycji insurekcyjnej i talentem do pracy organicznej, a z innego porządku: siłą i wrażliwością. Oraz z tym, co w świetle dzisiejszych narracji wydaje się najbardziej kontrowersyjne: akcesem do komunizmu.

Wiara i wina

Działał wtedy w niezgodzie z najbliższymi, a mówił o moralnym buncie przeciw staremu porządkowi, symbolizowanym przez lwowskie baraki dla bezrobotnych (nowa władza właśnie budowała dla robotników porządne domy), o masowym awansie społecznym ludzi dotąd wykluczonych, i jeszcze o alergicznym stosunku do antysemityzmu, który komunistom miał być rzekomo obcy.

Wiary w to, co robi, nigdy nie można mu było odmówić. Podobnie jak zdolności porywania za sobą innych. Ale cena, jaką płacił za wychodzenie na pierwszy plan, bywała straszliwa. Są w jego biografii anegdoty, które od biedy można uznać za zabawne – podarł na znajomym kolorową koszulę, uznając, że ów nieszczęśnik został bikiniarzem – ale są i historie ponure, z których wynika, że pisał opinie uniemożliwiające kolegom dostanie się na studia.

Z jego własnych rozliczeń z tamtym czasem przebija banalność zła: im bardziej człowiek się angażuje, tym ważniejsze staje się samo uczestniczenie w ruchu. „Wciąż zbieraliśmy się na dzielnicy, było nam ze sobą dobrze i wiedzieliśmy, że wszyscy wokół nienawidzą nas” – opowiadał. W tym sensie to jest historia uniwersalna, dotycząca potrzeby poczucia przynależności do wspólnoty, na tyle silnej, że pozwalającej przejść do porządku nad wszelkimi wątpliwościami.


Czytaj także: Obywatel J.K. - Krzysztof Burnetko o Jacku Kuroniu


„Jacek wszystko wiedział. I nie przyjmował do wiadomości” – piszą Bikont i Łuczywo (nie dość, że ojciec próbował mu przemówić do rozumu, to sam był na pokazowym procesie młodych konspiratorów z niepodległościowej organizacji, widział też zetempowską bojówkę, która katowała gdzieś w zamkniętym pomieszczeniu chłopca ubranego jak wróg systemu). „Musiał mieć poczucie, że jeśli się wyjmie jedną cegłę z muru, zawali się cała konstrukcja – dodawała pamiętająca go z tamtych czasów Hanna Świda-Ziemba. – To przypomina mechanizm sekty”.

„Rola takich ostrych zetempowców – mówiła jednak w innym miejscu – była bez wątpienia destrukcyjna, ale nie byli to ludzie źli ani zdrajcy, ani cyniczni karierowicze, byli to ludzie po prostu opętani ideologią”. Ludzie ci zresztą, dodajmy, szybko przestali pasować nowej władzy jako zbyt ideowi – na kolejnym etapie potrzebowała biurokratów.

Inna sprawa, że ideowość nie przeszkadzała mu załatwić sobie przyjęcie na studia: „Zadzwoniłem do rektora Państwowej Wyższej Szkoły Pedagogicznej, towarzysza Kałuskiego: »Towarzyszu rektorze, mówi Kuroń. Postudiowałbym sobie u was«” – wspominał. „W tym Jacka opowiadaniu jest szczerość i godna podziwu odwaga, ale widać też, że jakby nie do końca zdawał sobie sprawę, jakie to wszystko było okropne – komentują Bikont i Łuczywo. – A do tego jeszcze domieszka dumy, że tak się potrafi rozliczyć z winy za swoją wiarę”.

PRL dla początkujących

Ale w roku stulecia „Jacek” to nie tylko przypomnienie, że z dziejów Polski komunizmu nie da się wygumkować. To również opowieść o tym, jak i przez kogo sama niepodległość została wywalczona (autorki, nawet kosztem wytracania tempa narracji o samym Kuroniu, portretują innych bohaterów tamtego czasu, choćby tzw. Starszych Państwa z KOR-u). I o odwadze, jakiej wymagało wówczas działanie. O osamotnieniu – kiedy poszedł do więzienia po raz pierwszy, na widok jego żony dawni przyjaciele przechodzili na drugą stronę ulicy, a w publicznych deklaracjach odcinali się od „kuronizmu”. O życiu bez pracy, pod stałą obserwacją i na podsłuchu (trwało to ponad ćwierć wieku, a nadzorujący inwigilację oficer, osławiony Lesiak, nawet po latach w rozmowie z autorkami opowiadał o Kuroniach „z obleśną poufałością”). O wtargnięciu bojówki do domu, przez który i tak nieustannie przewijały się tłumy, o pobiciu syna, zawale serca ojca, otrutym psie... O zniszczonym zdrowiu, któremu poświęcono wstrząsające ostatnie rozdziały. O śmierci żony, której choroba dochodzi do głosu w ośrodku dla internowanych.

Tych kilka stron o umieraniu Gai i Jacku, dowiezionym w ostatniej chwili z więzienia, po interwencji kogoś z krewnych u córki Jaruzelskiego, to nie tylko wskazanie, że ta biografia ma w gruncie rzeczy dwoje bohaterów (Grażyna Kuroń wyłania się z niej jako postać najmądrzejsza i najlepsza, materiał na wybitnego naukowca lub polityka, a zarazem ktoś, kto w chwili ostatniego widzenia martwi się, że mężowi chce się palić, a przy niej nie wolno, więc wygania go na korytarz), ale też potężne oskarżenie tamtego systemu.


Czytaj także: Jacek święty - ks. Adam Boniecki o Jacku Kuroniu


Równie silne jak inny fragment książki, w którym Bikont i Łuczywo podejmują temat ceny, jaką ich bohater zapłacił za wielomiesięczne świadkowanie panującej pod celą przemocy. Już w III RP Jacek Kuroń wykrzyczał z trybuny sejmowej do zasiadającego w ławach SLD dawnego lekarza więziennego, że był wówczas gwałcony; autorki uważają, że nie doświadczył gwałtu osobiście, ale musiał na gwałty patrzeć i nie mógł się przeciwstawić. W ostatnich latach życia, kiedy podczas jednego z pobytów w szpitalu budził się ze śpiączki, więzienny koszmar wrócił jako pierwszy.

Nawet jeśli umiał swój lęk oswajać i zamieniać w źródło siły, nawet jeśli śmianie się z przeciwności należało do przyjętej w jego środowisku postawy i nawet jeśli mnóstwo w „Jacku” opowieści o zachowaniach heroicznych, wspaniałych czy zwyczajnie przyzwoitych (pytana przez sąd, czy „znała Kuronia do roku 1964”, świadek na jego pierwszym procesie odpowiedziała: „Ja nie mogę mówić w czasie przeszłym, ja znam Jacka Kuronia” – i tylko za to zapłaciła utratą pracy), warto pamiętać i o takim obliczu PRL. Doceniając fakt, że w nim samym – jakkolwiek na to spojrzeć, jednej z największych ofiar systemu – nie było nienawiści.

Gwiezdny czas

Najłatwiej oczywiście pamiętać o innych kwestiach. Gdyby nie Jacek Kuroń, historia Polski toczyłaby się inaczej. Kiedy pisał z Karolem Modzelewskim list otwarty do członków partii, była to pierwsza spójnie sformułowana propozycja antyreżimowa tamtego czasu. Jego postawa w śledztwie i na procesach była wzorcem metra dla kolejnych pokoleń opozycjonistów. Bez jego zaangażowania nie rozpoczęłyby się studenckie protesty w Marcu ’68 i nie powstałby KOR, a za nim – Solidarność. Kształt tego wielkiego ruchu społecznego również był po części efektem jego koncepcji, nawet jeśli przebijały się one za cenę konfliktów z innymi liderami (także z Lechem Wałęsą i Tadeuszem Mazowieckim) i nieustających ataków, nie tylko ze strony przedstawicieli władzy, ale także Kościoła. Niezwykłe skądinąd, że on – mający gębę ekstremisty – niemal cały czas jeździł wtedy po kraju i tonował nastroje, odwlekając moment wybuchu wojny domowej lub sowieckiej interwencji.

Bez lwowiaka Kuronia trudniejsza byłaby rozmowa o pojednaniu polsko-ukraińskim, bez jego zrozumienia, że Zagłada była najważniejszym polskim doświadczeniem czasów II wojny, trudno byłoby o dzisiejszą pracę nad pamięcią.

Ale bez Kuronia nie byłoby także prowadzącego do pełnej niepodległości kształtu polskiego kompromisu z lat 1988/89 – i nie byłoby transformacji w radykalnie liberalnej formule Leszka Balcerowicza/Jeffreya Sachsa. O tym się często zapomina, pamiętając prospołeczną twarz autora „Wiary i winy”, ale należał on wówczas do największych sojuszników Balcerowicza, a kiedy skutki reform skłoniły rolników do zablokowania drogi pod Mławą, domagał się od wciąż jeszcze kierującego MSW Kiszczaka, by doprowadził do stłumienia protestu w sposób jak najbardziej zdecydowany.

Być może taki właśnie musi być lider: zdolny do przerwania niekończących się dywagacji, czy w basenie jest woda, rzucenia się głową w dół i pociągnięcia innych za sobą. Siniaki i guzy są w takich sytuacjach nieuniknione, a bardzo prawdopodobne, że bez skoku na główkę byłoby jeszcze gorzej – zresztą wśród ojców naszej niepodległości Jacek Kuroń i tak należy do najuczciwszych w patrzeniu na własne błędy. Warto jednak uświadomić sobie, że taki jest pełny obraz: że człowiek, który na obozie harcerskim osobiście przykrywał kocem każde dziecko, który w swoim mieszkaniu na Mickiewicza cierpliwie wysłuchiwał każdego mękołę i który także w czasach ministrowania próbował pomóc wszystkim potrzebującym, potrafił równocześnie poświęcać jednostki: że fetyszem Kuronia, jak powiedział jego wychowanek Seweryn Blumsztajn, było wspólne działanie, a nie pojedynczy człowiek.

Zło, które czynię

To jeden z Kuroniowych cieni: bezwzględność, z jaką wykorzystywał oddanie innych ludzi. Z książki i z rozmów o jej bohaterze wyłania się postać, która „musi” wszystko przegadywać z najbliższymi – więc nocami dyskutuje z żoną idee jakiegoś tekstu, nie zważając na fakt, że kiedy następnego dnia odsypia, ona rusza do pracy. Opowieści o nocnych telefonach do przyjaciół w sprawach ważnych wyłącznie dla niego albo o pretensjach, że mieszkająca z nim po śmierci Gai przyjaciółka podejmuje pracę dla kogoś innego, jest tu niemało, z dystansu niełatwo je też ocenić. Ilu z jego najbliższych po prostu chciało te noce zarywać, ot tak, z miłości do Jacka? A może jednak okazanie miłości w tym przypadku mogło polegać właśnie na powiedzeniu „nie”?

Uderzające są fragmenty książki poświęcone jego kandydowaniu na prezydenta: wszyscy przyjaciele czują, że to zły pomysł, ale nikt tego nie mówi, co więcej: każdy chce wziąć udział w tym beznadziejnym przedsięwzięciu. Marcin Mroszczak, który w jego sztabie wyborczym zajmował się promocją, daje klucz do postaci: „To było trochę jak marzenie dziecka. Król Maciuś. Uznaliśmy, że jeżeli można wziąć udział w marzeniu Jacka, to warto, że wolimy z Jackiem przegrać”.


Czytaj także: Trzeba żyć, jakby Boga nie było - Jacek Kuroń w rozmowie z ks. Aleksandrem Seniukiem


Cieni było jednak więcej. Kuroń-marzyciel, przekonany, że nie ma rzeczy niemożliwych, po jednym z obozów harcerskich poszedł z wychowankami nad Wisłę. Nie bardzo wiedział nawet, ile dzieci ma pod opieką, puścił je luzem. Troje utonęło.

Ówczesna narzeczona Kuronia pamięta jedną z ofiar, Poldka Korniszczuka: „Inteligentny, wrażliwy, grał na skrzypcach, chodził do popołudniowej szkoły muzycznej. Nieprzystający do rówieśników, był bity przez inne dzieci. Zaprowadziłam go do Jacka, on go zapisał na obóz. Poldek zakochał się w Jacku, wszędzie by za nim pojechał”. Sam Kuroń imienia Poldka nigdy nie wymienił. Pisał: „Wiedziałem, że uczyniłem zło, którego nigdy już nie naprawię. To była druga po Zośce śmierć, która naznaczyła moje życie”. Zośka to imię żydowskiej dziewczyny ze Lwowa, o której chętnie opowiadał, a która – jak piszą Bikont i Łuczywo – „może istniała, może nie” i której śmierci z pewnością nie był winien: „Pewnie na tym polegała jego siła, że przemieniał życie w opowieść. Wtedy mógł się otrząsnąć i iść dalej”.

Rzeczpospolita dla moich wnuków

Mamy więc w „Jacku” portret charyzmatycznego przywódcy, o którym Anka Kowalska pisała: „Jego namiętna pasja życia i działania jest równie zaraźliwa i niezbędna, co czasem nie do zniesienia; który nie umie i nie chce oszczędzić sił fizycznych własnych ani cudzych; który z tą samą bezpośredniością jest w stanie każdego dotknąć i głęboko obrazić (wtedy zawsze z prawdziwą rozpaczą przeprasza, aby to samo zrobić znów przy najbliższej okazji), co ująć i rozczulić (...); terrorysta psychiczny i demokrata doskonały, żarłok, ochlapus, gaduła, 100 papierosów i 10 szklanek nie herbaty, ale esencji dziennie, ciągnący karawanę wielbłąd o niepoliczonych garbach”.

To też cenny wkład w stulecie niepodległości: możliwość przyjęcia do wiadomości, że bohaterowie z naszych pomników byli prawdziwymi ludźmi, tyleż wielkimi, co czasem okropnymi. Najbliżsi Kuronia mówią tak: „Był mitomanem od dziecka. Ale nie kłamał cynicznie, raczej instynktownie zmyślał, żeby zjednywać sobie ludzi, żeby mieć władzę”. „Nie mógł wytrzymać, jak ktoś inny koło mnie stał. Nikogo później nie spotkałam, kto by miał taki przymus posiadania tego, co akurat chce posiadać”. „Pytał: »Gdzie są moje okulary?«, a jeśli nikt nie reagował, pojawiał się w pokoju z okrzykiem: »Cała Polska szuka ze mną okularów«”. „Uczuciowy ekshibicjonizm, empatia połączona z brakiem elementarnej delikatności i dyskrecji cechowały Jacka przez całe życie” – to zdanie autorek pada w kontekście obozów walterowskich, gdzie młodzieńcze zakochania i odkochania musiały być poddane analizie na zebraniu.

Seweryn Blumsztajn nazywa Jacka Kuronia świeckim świętym, zastrzegając od razu, że to nie znaczy – bezgrzesznym. Którejś nocy po powrocie z trwającej pod Pałacem Kultury zabawy z okazji 22 lipca Kuroń pisze list do żony, najpewniej zresztą po pijanemu: „Chciałbym stworzyć dzieło – drogowskaz Manifest Ludzki. Powiedzieć, jak zmienić świat tak, żeby był cały jak ten plac. A wszystkie dziewczyny takie jak Ty. A wszystkie dzieci takie jak Maciek. Żeby wszyscy mieli papierosy, wino, czereśnie i kolorowe skarpetki. Chciałbym stworzyć Partię Rewolucji. Chciałbym nauczyć ludzi wychowywać dzieci, kochać żony, tańczyć rocka i pić wino. Chciałbym napisać poemat, a może po prostu piosenkę, która kazałaby im – tym gówniarzom z placu – wziąć się za ręce i wywrócić tę skisłą ojczyznę, świat, i całować się, i iść, i śpiewać”.

Spoko, czyli kwadratura koła

Istnieje jeszcze jeden mit o Jacku Kuroniu: człowiek, który zawsze wyprzedzał epokę. Gdyby żył – głosi ta opowieść – świat byłby lepszym miejscem do życia, a Polską nie rządziłby PiS. Jej autorzy przyznają jednak, że z politykami nowego czasu – np. z Donaldem Tuskiem – nie znajdował wspólnego języka, choć przecież grać i manipulować również potrafił. Albo że alterglobaliści, do których pisał niedługo przed śmiercią (zgoda: na kilka lat przed tym, jak ich koncepcje weszły do mainstreamu), okazali się jeszcze jedną efemerydą. Albo że rozpraw Kuronia, nazywanych ironicznie „ogólną teorią wszystkiego”, nigdy nie dawało się czytać. Że opisy technik wychowawczych, atmosfery, ideologii niewiele tłumaczą, bo „Jacek wychowywał sobą”.

„Osobowość, charakter, wzór – to było najważniejsze. Chcieliśmy po prostu być tacy jak on” – mówi Blumsztajn. W istocie: z jego gawęd nie zostają teorie, jeśli już, to raczej obrazy, z jakich można wyprowadzić życiową postawę. Np. ten, w którym ojciec Jacka na pytanie, czy ktoś ze znajomych jest Ukraińcem (co we lwowskim kontekście brzmiało jak obelga), odpowiada: „On nie, ale ja tak” i dopiero po jakimś czasie komentuje: „powiedziałem ci tak, żebyś wiedział, że człowiek przypadkiem rodzi się Ukraińcem, Polakiem, Cyganem, Żydem”.

Choć jest jeszcze kilka kwestii, które z tej osobowości i charakteru da się wyjąć poza kontekst epoki.

Pierwsza dotyka właśnie edukacji. Jacek Kuroń – chłopiec, u którego dziś zdiagnozowano by zapewne dysleksję i ADHD – wspominał szkołę jako coś gorszego od wojska i więzienia, i mimo wszelkich reform ostatnich dekad, podobne mu, ale też całkiem zwyczajne dzieci wciąż przeżywają ją bardzo podobnie.

Druga dotyczy pomagania innym i granic własnej sprawczości. Bikont i Łuczywo opowiadają historię dziewczyny z marginesu, którą wraz z przyjaciółmi przez kilkanaście lat wspierał. Wyciągnęli ją z nędzy. Znaleźli pracę i mieszkanie. Dziś jej dzieci studiują. Ona sama nie chce o nim rozmawiać, bo kiedyś obiecał, że coś tam jeszcze zrobi – i w jej przekonaniu nie dotrzymał słowa.

Trzecia kwestia wiąże się z głodem transcendencji: cytaty z jego tekstów na ten temat wciąż brzmią inspirująco i nie dają się sprowadzić jedynie do potrzeby zastąpienia wiary w komunizm wiarą w cokolwiek innego. Niezależnie od stosunku do Kościoła Kuroń mówi o życiu w świecie bez Boga zgodnie z Jego prawem i odkrywa, „jak niesłychanie prosty jest przepis na wielką miłość: prawo moralne to znaczy Ewangelia”.

Kiedy zaczniemy się uśmiechać

No i jest w końcu jedna z najpiękniejszych historii miłosnych tego stulecia. Historia, którą opowiada się zwykle z perspektywy końca: miesięcy walki, którą o życie śmiertelnie chorej Grażyny podejmuje Marek Edelman, choćby tylko po to, by mogła jeszcze zobaczyć Jacka na wolności. Jeśli zaangażowanie Kuronia w komunizm opisuje się czasem sięgając po obraz Szawła, trudno o tamtej stracie nie myśleć w kategoriach Hioba. Zarazem tu również można rzeczywistość skomplikować – i autorki robią to, zaznaczając, że Jacek nie był Gai wierny i że czas żałoby po niej był również czasem krzywdzenia wielu kobiet, w których próbował zobaczyć emanację zmarłej. Można też zauważyć, że na sile związku rodziców cierpiał niedostrzegany syn („On nigdy nie dojrzał do bycia ojcem” – mówi o teściu żona Macieja Kuronia).


Czytaj także: By człowiek przeżył - Michał Okoński o biografii Ireny Sendlerowej


Zarazem jednak trudno nie dostrzec, jak zawsze starał się przy żonie zmienić – i jak ona nie chciała, by się zmieniał, bo kochała go właśnie takiego. Trudno też nie napisać, że w literaturze polskiej nie ma zbyt wielu listów miłosnych o tej mocy, co ich pisanie. „1. Zakochuję się w Tobie zawsze, ilekroć razem coś robimy. 2. Ilekroć jesteśmy dla siebie (Karpacz, Kazimierz...). 3. Ilekroć się rozstajemy. 4. Ilekroć się po rozstaniu spotykamy. 5. Zawsze, kiedy jestem o Ciebie zazdrosny. 6. Zawsze, kiedy Ci coś grozi. 7. Na ogół, kiedy się pokłócimy. (...) Zakochuję się zazwyczaj, jak Ci się podoba jakiś ciuch, jak się stroisz, jak sobie coś kupisz, jak przymierzasz kapelusze – kocham Ciebie do obłędu”.

Być może najważniejsza lekcja z życiorysu tego do szpiku kości politycznego zwierzęcia jest taka, że nie wszystko jest polityką. I że marzenie o zmianie świata nie składa się w manifest czy program, a raczej w coś prostszego, jak ta piosenka, o której stworzeniu pisał do żony tamtej lipcowej nocy. ©℗

Anna Bikont, Helena Łuczywo, JACEK, Agora/Czarne 2018

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 46/2018