"Oni" i my

Czego się tak naprawdę wstydzimy, kiedy historycy, dziennikarze czy też nadgorliwi lustratorzy grzebią w naszych teczkach, nie pytając nas o przyzwolenie? Wstydzimy się "ich spojrzenia, które wiele - bywa nawet, że bardzo wiele - mówi i o nas samych.

07.11.2006

Czyta się kilka minut

rys. M. Owczarek /
rys. M. Owczarek /

Nie jest to tekst o teczkowych "grubych rybach", które z wyrachowaniem i na chłodno przekazywały SB ważne informacje, zdradzały przyjaciół i kolegów, dzieliły się swoimi opiniami albo wręcz doradzały rozwiązania, czerpiąc z tego określone korzyści, ba, poświadczając własnoręcznie ich odbiór. Nie jest to też tekst o regularnych agentach, na których esbecy mieli zwykle mocnego haka, a którzy, bojąc się kompromitacji, godzili się świadomie na współpracę. Nie jest to także tekst o bohaterach tamtych czasów, o których w toku lustracyjnych emocji niestety zapominamy (gdyby zdrajcy przeważali nad bohaterami, komunizm nigdy by nie upadł). I nie jest to tekst pisany w imieniu jezuickiego środowiska, które nagle i ku naszemu zaskoczeniu znalazło się w oku lustracyjnego cyklonu.

Jest to tekst o "płotkach", mniejszych czy większych, które trochę przypadkowo dostały się w doskonale zarzucone sieci i pozostawały w nich całe lata dlatego, że nie podejmowały dość skutecznej walki o swoją wolność. Tekst ten chce być głosem znacznej grupy ludzi, którzy żyli w tamtych czasach i - ze względu na pełnione funkcje - musieli z "nimi" regularnie rozmawiać i pertraktować. Jak podkreślają nasi starsi współbracia, odpowiedzialni za prowadzone wówczas dzieła, esbecy narzucali się, uprzykrzając życie swoją obecnością i węszeniem. Puste teczki mają więc jedynie ci, którzy w tamtych czasach nic nie robili i nie pełnili żadnych funkcji. Grube teczki z kolei - nie tylko bohaterowie i zdrajcy, ale także zwyczajni prości ludzie, ze zwyczajnymi ludzkimi słabościami i wzniosłymi pragnieniami, którym - czasami wbrew ich woli - zlecono ważne zadanie do wykonania w Kościele.

1.

Przez kilkanaście lat w obecności Jana Pawła II świętowaliśmy zwycięstwo nad komuną i ogłaszaliśmy wszem i wobec zasługi osób duchownych. Było się czym chwalić: podziemna opozycja dziękowała niejednokrotnie Kościołowi za wsparcie. Po latach stajemy wobec konieczności nieco dokładniejszego rozliczenia się z przeszłości. Dramat lustracji księży polega na tym, że oskarżają nas "papiery" sporządzone przez ludzi wrogich Kościołowi, posługujących się z gruntu nieuczciwymi metodami. Cyniczne morderstwo ks. Popiełuszki pokazuje, że od bolszewickich czasów z lat 20. aż do lat 80. nic się nie zmieniło w metodach "ich" pracy. Kiedy podsuwają nam dziś pod nos papiery z naszych teczek, na obronę nie mamy nic prócz osobistego świadectwa i logicznych wyjaśnień. Czy nam się to podoba, czy nie, jesteśmy wręcz zmuszeni wiarygodnie się wytłumaczyć, dlaczego w naszych teczkach są takie właśnie, a nie inne dokumenty, opisy, kwitki, zaświadczenia itp. W wielu wypadkach lustrujący nas będą musieli wierzyć nie tylko papierom, ale i naszym wyjaśnieniom. Metoda zaprzeczania wszystkiemu wbrew dokumentom bardziej nas pogrąża, niż broni.

Za co tak naprawdę osądzają nas ci, którzy przeszukują kilometry półek z teczkami IPN, sporządzanymi kiedyś z wielkim nakładem pracy przez pracowników SB, będących - jak to pokazuje wiele dokumentów - fachowcami w obserwacji ludzkich charakterów, postaw, zachowań, potrzeb i pragnień? Gdyby ludzie pobożni, których nie brakuje między nami, z takim zaangażowaniem pisali refleksje i dzienniki duchowe, jak oni opisywali swoje ubeckie spostrzeżenia, powstawałyby niewątpliwie wielkie dzieła duchowości, których tak dzisiaj brakuje. Po przeczytaniu "ich" charakterystyki bp. Karola Wojtyły w książce "Donos na Wojtyłę" uderzył mnie perfekcyjny wręcz opis jego osoby - tak piękny, że mógłby trafić do Mszału Rzymskiego jako wprowadzenie do Mszy o Janie Pawle II, kiedy ten zostanie już kanonizowany. Ale nie wszystkie "ich" charakterystyki były tak jednoznacznie piękne, bo też nie wszystkie nasze zachowania i postawy takimi się okazały w spotkaniu z "nimi".

Czego się tak naprawdę wstydzimy dzisiaj, kiedy historycy, dziennikarze czy też nadgorliwi lustratorzy grzebią w naszych teczkach, nie pytając nas wcale o przyzwolenie? Wstydzimy się "ich" spojrzenia na nas, które wiele - bywa nawet, że bardzo wiele - mówi i o nas samych. "Oni" przecież nie zapisywali naszych zbrodni, ponieważ ich nie popełnialiśmy. Nie opisywali naszych skrytych grzechów, te przecież wyznawaliśmy jedynie na spowiedzi i - na nasze szczęście - "oni" ich nie znali. "Oni" opisywali jedynie nasze codzienne, zwyczajne i drobne ułomności, słabości, śmieszności, namiętności i nałogi. Mogli je obserwować często bez większego wysiłku, gołym okiem, podczas gdy my sami często nie byliśmy ich świadomi. A to pewnie dlatego, że nie troszczyliśmy się zbytnio o poznawanie siebie samych, jak to zalecają mistrzowie duchowi, poczynając od starożytności.

Bo kiedy "oni" napisali o kimś w swoich papierach, że jest, powiedzmy, "niezbyt pobożny", "łasy na pieniądze", "żądny władzy", "uganiający się za kobietami" (by wymienić najbardziej pospolite przywary), to przecież ten, o kim tak pisano, często nie był skłonny przyznać się do nich sam przed sobą i przed Bogiem. Gdyby zaś spowiednik lub przełożony wytknął mu przywary, które opisał pracownik SB, być może wypierałby się ich z naiwną szczerością. Wobec "nich" nikt nie musiał się niczego wypierać, ponieważ "oni", kiedy już ktoś znalazł się w "ich" sieciach, bywali nadzwyczaj dyskretni.

2.

"Oni" patrzyli na nas najczęściej zimnym i brutalnie rzeczowym wzrokiem, w którym nie było cienia litości, miłosierdzia czy współczucia. Przypomina się opis oczu diabła, jaki znajdujemy w "Mistrzu i Małgorzacie": "Dwoje oczu wpiło się w twarz Małgorzaty. Prawe ze złotą iskierką na dnie, przewiercało każdego na wylot, lewe, puste i czarne, było wąskie jak ucho igielne, jak otwór bezdennej studni ciemności i cieni". Obserwowali nas jak żmija upatrzoną przez siebie ofiarę. "Ich" zimny wzrok sprawiał, że przenikali nas często głębiej niż my samych siebie. Pewnie dlatego "ich" oceny tak nas dzisiaj szokują. Tyle że "ich" nierzadko bezbłędne diagnozy opisują jedynie ciemną stronę naszego "ja". To miały być przecież "haki" na nas.

Długie lata pracy, profesjonalne szkolenia, precyzyjne instrukcje czyniły z "nich" mistrzów w zastraszaniu, manipulowaniu czy też demaskowaniu ludzi. Niektórzy byli doskonałymi psychologami. Jak śledczy katujący więźniów za czasów stalinowskich doskonale wiedzieli, gdzie uderzyć, tak esbecy intuicyjnie wyczuwali nasze słabe miejsca i uderzali w nie dotkliwie, a skutecznie. Czy nie dlatego tak wiele osób udało im się złamać? Ale jak dziwić się tym nieludzkim metodom, skoro cała "ich" działalność prowadzona była w cieniu jakiejś demonicznej potęgi zła? Był to przecież system, który odpowiada za dziesiątki milionów ofiar.

3.

Taki sposób "ich" działania sprawia, że lustracja jest tak bolesna i dla wielu tak trudna do przyjęcia. Któż z nas dokładnie pamięta wszystkie słowa wypowiedziane do "nich", ot tak sobie, przy okazji starania o lepszą pensję, stanowisko na uczelni, paszport, cegłę na budowę kościoła, papier na druk książek, cement na remont klasztoru itp. Jakże genialnie diabelska była "ich" strategia! My myśleliśmy o pracy, paszporcie, papierze, cemencie, a "oni" w tym czasie przemyśliwali, jak wydobyć z nas informacje i co też zapisać w raporcie po spotkaniu z nami, czy też czym wykazać się przed zwierzchnikami.

W teczkach jest z pewnością wiele błahych i właśnie dlatego wstydliwych szczegółów, powiedzianych na odczepnego, by wreszcie wyrazili zgodę lub też po prostu dali nam święty spokój. Czasami rzucaliśmy "im" jakieś ochłapy (tak nam się wtedy zdawało), które dla nich okazywały się cennymi informacjami. Traktowali je - jak pokazują to teczki - z najwyższą powagą. Podanymi zupełnie przypadkowo szczegółami posługiwali się perfidnie, by uwiarygodnić swoją rzekomo rozległą wiedzę o ludziach, sytuacji w Kościele lub też by skompromitować i złamać konkretne osoby. Bardzo, ale to bardzo myliliśmy się, sądząc, że "ich" przechytrzymy. Gdybyśmy dobrze znali metodę dialogowania szatana z Ewą, opisaną na pierwszych stronach Biblii, nie bylibyśmy tak niefrasobliwi. Niestety, szliśmy często na spotkanie zupełnie nieuzbrojeni, myśląc jedynie o tym, co chcemy od "nich" uzyskać, a zapominając o tym, jak "oni" każą nam się okupić. To dlatego ich pytania nierzadko zapędzały nas w kozi róg.

Nieraz perfidnie kłamali, zapewniając nas, że to, o czym rozmawiamy, pozostanie tylko "między nami". I o taką też dyskrecję uprzejmie nas prosili. Całe porozumienie z "nimi" diabli brali, kiedy stanowczo informowaliśmy, że dokładnie powtórzymy przełożonemu przebieg rozmowy. Oni mimo wszystko, po zakończeniu spotkania, zapisywali skrzętnie to, co zdołali zapamiętać. Ilu z nich celowo ubarwiało, by przypodobać się zwierzchnikom? Ilu przypadkowo i ze zmęczenia przekręcało usłyszane informacje? Któż to dzisiaj osądzi? My sami już przecież nie pamiętamy tego, co mówiliśmy. Jednak papiery pozostały: zimne, chłodne, rzeczowe, jak zimny był wzrok, którym na nas patrzyli.

4.

Bywało, że my z kolei, obserwując "ich", dawaliśmy się czasami ponieść litości. Widzieliśmy w "nich" niekiedy ludzi biednych, zniewolonych przez komunizm, którzy, niestety, mają taką brzydką pracę. Pamiętam rozmowę z pewnym pobożnym księdzem, który mówił, że trzeba się do nich uśmiechać, że to też są ludzie; że niestety muszą wbrew sobie wykonywać taką robotę. Jakże naiwne wydaje się dzisiaj takie myślenie, kiedy oglądamy owoce "ich" działalności. My patrzyliśmy na nich ze współczuciem, a "oni" obserwowali nas, jak zoolog obserwuje małpy w klatce. A ilu z nas dało się nabrać na pozory szczerości, kiedy opisywali nam swoje trudne sytuacje rodzinne, kłopoty z sumieniem, trudności z szefami itp.? Jako ludzie uwikłani moralnie, być może nie zawsze byli świadomi, kiedy mówią prawdę, a kiedy kłamią.

"Ich" papiery więcej mówią o naszej naiwności, gadulstwie, nieroztropności i bezradności niż o "ich" przewrotności i przebiegłości. To dlatego niektórzy z nas twierdzą, że najlepiej byłoby wszystkie je zniszczyć. Owszem, byłoby to wygodne. Nie pozostałby żaden ślad po naszym zastraszeniu, braku rozeznania czy odwagi. Ale papierów zniszczyć się nie da. Są dobrze strzeżone jako trwałe "dziedzictwo" tamtej epoki.

5.

Dziś uświadamiamy sobie, że można "ich" było pokonać jedną bronią: wewnętrzną wolnością oraz bezkompromisową, wręcz "naiwną" prawością sumienia. Kiedy przestawaliśmy liczyć tylko na siebie i naszą przebiegłość, a zaczynaliśmy się powoływać na Pana Boga, sumienie, kapłaństwo, życie zakonne, papieża i naszych przełożonych, "oni" - tacy chytrzy i diabelsko przebiegli - zwykle głupieli. Kiedy zauważyli, że zastraszanie nic nie daje, sami stawali się zupełnie bezradni. Pewien czeski kapłan, który pracował duszpastersko w podziemiu, opowiadał, że ciągle nosił przy sobie pastę i szczoteczkę do zębów. Kiedy zatrzymywali go, ot tak na ulicy, na 48 godzin, a potem straszyli, że go zamkną, spokojnie odpowiadał, że jest gotowy na więzienie, ponieważ ma przy sobie to, czego mu potrzeba: szczoteczkę i pastę. Iluż z nas, poddanych tej presji, było gotowych dać jasne świadectwo prawości swojego sumienia?

Kiedy "oni" zadawali nam pytania, myśleliśmy nie tylko o cegłach czy paszporcie, ale także o tym, by jak najszybciej się od "nich" uwolnić. Często nie wiedzieliśmy, co mamy "im" powiedzieć, ponieważ baliśmy się o siebie i zbytnio byliśmy przywiązani do tego, co chcieliśmy od "nich" uzyskać. To był nasz błąd. A, jak pisał Artur Schopenhauer, "każdy błąd wcześniej czy później musi wyrządzić szkodę - i to tym większą, im był większy. Kto popełni błąd indywidualny, musi go kiedyś odpokutować i często drogo za niego zapłacić; to samo na wielką skalę dotyczy wspólnych błędów całych narodów".

Aleksander Sołżenicyn w ciągu ośmiu lat pobytu w sowieckich łagrach doskonale przejrzał "ich" metody i dlatego takiego błędu nie popełnił. W "Archipelagu Gułag" pisał: "Czego potrzeba, aby być silniejszym od śledczego i całego tego potrzasku? Trzeba wejść do więzienia bez drżenia o swoje, zostawione za bramą, pełne ciepła życie. Trzeba na progu sobie powiedzieć: moje życie się skończyło, trochę za wcześnie, ale co zrobić. Na wolność nigdy już nie wyjdę. Pisane mi jest, że zginę - teraz albo trochę później, ale później będzie nawet jeszcze ciężej, lepiej więc prędko. Nie mam już nic własnego. Bliscy umarli dla mnie - i ja dla nich umarłem. Ciało moje jest dla mnie od dzisiaj czymś obcym i bezużytecznym. Tylko duch mój i moje sumienie są dla mnie dalej drogie i ważne. Takiemu więźniowi śledztwo może nie dać rady! Tylko ten zwycięży, który wyrzeknie się wszystkiego". Czy rozmawiając z nimi, byliśmy na tyle wewnętrznie wolni, by w razie potrzeby wyrzec się wszystkiego?

"Niebezpieczeństwem nie są nasi nieprzyjaciele - pisze bł. Karol de Foucauld. - Ono tkwi w nas. Nasi nieprzyjaciele mogą jedynie odnieść nad nami zwycięstwo. Ale zło możemy cierpieć jedynie sami. Sposobem jest tu powrót do Ewangelii. Tego wszyscy potrzebujemy".

Dlaczego dzisiaj tak bardzo boimy się "ich" papierów sporządzonych z naszą pomocą przeciwko nam? Tych kilometrów brudnych teczek? Dlatego, że nie okazaliśmy się bohaterami.

Cóż robić dziś, skoro wtedy zabrakło nam światła, przejrzystości, odwagi, przenikliwości i mądrości, i bohaterstwa, dzięki którym moglibyśmy stawić "im" czoło? Rozwiązanie podpowiada nam Czesław Miłosz w wierszu "Wysłuchaj": "Wysłuchaj mnie, Panie, bo jestem grzesznikiem, a to znaczy, że nie mam nic prócz modlitwy". Rozwiązaniem jest szczera modlitwa. Trzeba stanąć uczciwie przed Bogiem jako Ojcem i - powierzając Mu sytuację Kościoła i naszą - prosić o to samo światło, przejrzystość, odwagę, przenikliwość i mądrość.

I o to samo bohaterstwo, by dziś stawić czoło sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Jeżeli wstyd nam, że daliśmy się nabrać i przez to - w jakiejś formie - skompromitowaliśmy się, trzeba to wyznać przed Bogiem i przed przełożonymi. A może i publicznie przed wiernymi, o ile tak nam doradzi nasze sumienie i nasi przełożeni? Niewątpliwie ucierpi na tym nasza duma (szczególnie męska duma), ale zyska nasze kapłaństwo, człowieczeństwo i dusza. Ona wreszcie zrozumie, że "nasza pomoc w imieniu Pana, który stworzył niebo i ziemię" (Ps 124, 8).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2006