Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Marsz, marsz, Dąbrowski... niestety, ani organizatorzy, ani policja nie ujawnili, ilu z maszerujących nosi nazwisko Dąbrowski, ale statystycznie rzecz biorąc niejednego Dąbrowskiego mógłbym spotkać, gdybym skorzystał z zaproszenia panów Winnickiego, Bosaka oraz Dudy i poszedł w ten marsz stulecia. Noga w nogę z dziesiątkami tysięcy polskich rodzin oraz kibicami-patriotami, wsławionymi zdemolowaniem własnego stadionu. Niejednego Dąbrowskiego mógłbym spotkać, ale i tak bym go nie rozpoznał z powodu, dajmy na to, twarzowej kominiarki. Albo dymu, po prostu, nie ma ognia bez dymu, a 11 listopada zjeżdżają się do stolicy gorejące serca młodych, rzutkich ludzi, którym drogi los ojczyzny.
Marsz był binarny, komplementarny, rządowo-przyszłościowy, ambiwalentny, na dwoje babka wróżyła, ale jeden przyświecał im cel. Z przodu muzeum, z tyłu liceum, czy jakoś tak, właściwie marsze dwa, duży i mały. Z tyłu szła dziarska przyszłość, z przodu świecili oczami oficjele, z ulgą odliczający każdy świąteczny krok w kierunku przytulnej limuzyny. „Tylko biało-czerwone flagi” występowały przeważnie w kolorze zielonym.
Pal sześć wspólny pochód z włoskimi faszystami, furda spopielenie flagi Unii Europejskiej czy rymowanki z Murzynami, ale dla mnie przenikliwie symboliczny był inny obrazek. Oto strażak odpalający racę w tłumie, ratownik medyczny obok, też z racą. Stulecie odzyskania niepodległości państwa, które istnieje jedynie teoretycznie. Iście smoleńskie podejście do procedur bezpieczeństwa. Nad strażakiem i ratownikiem z racami czule czuwali cudownie ozdrowiali policjanci – stróże prawa, zaiste. Lekarze, którzy wystawili im lewe zwolnienia, zapewne też świętowali naszą, polską państwowość, być może z opaskami Polski Walczącej. Państwo Permanentnie Podziemne i jego przekorni obywatele-partyzanci. Sto lat heroicznego oporu wobec procedur!
Marsz marszem, ale może przyspieszmy. W biegach występuje jakże pożyteczna instytucja „zająca”: przed zawodnikiem, który ma pobić rekord, biegnie pomocny kolega, który nakręca tempo, a po jakimś czasie odpada. Mam – dość nieprzyjemne, niestety – wrażenie, że w Marszu Stulecia na przedzie kroczyły „zające”, a to, co naprawdę istotne, deptało im po piętach. „Zającom” wydaje się, że przechytrzyły tłum z tyłu, co nie znaczy, że im się udało. Szybciutko wsiadły do pancernych limuzyn, zostawiając stolicę dziarskim chłopcom pod zielonymi sztandarami.
Post factum Jarosław „Ogniu, krocz za mną” Kaczyński ogłosił ostatnią wersję prawdy: „wspólny marsz to ogromny sukces”. Zaiste, tylko nie wiadomo czyj. Dym się jeszcze nie rozwiał. ©