Odroczony koniec świata

Od czasu zniszczenia Sodomy Żydzi wierzą, że świat istnieje dzięki dziesięciu sprawiedliwym. Ich przyjaźni z Bogiem nie przesłonią ani doczesne troski, ani pokusy zaszczytów. Kiedy myślę o Andrzeju, przypomina mi się legenda o sprawiedliwych.

28.09.2011

Czyta się kilka minut

Rozumienie kapłaństwa przez Andrzeja Bardeckiego najlepiej obrazuje historia, którą usłyszałem pod koniec lat 90., tuż po wizycie u niego dwóch starszych pań - o ile pamiętam, Polek z Kanady. Cel odwiedzin okazał się zaskakujący: chciały przypomnieć księdzu pewne wydarzenie sprzed lat. Po święceniach w czerwcu 1939 r. Andrzej Bardecki został wikarym na parafii w Brodach, ok. 100 km od Lwowa. Nastała zawierucha wojenna. Pewnego razu zgłosiły się do niego dwie zapłakane dziewczynki - starsza miała 15 lat. Okazało się, że właśnie zmarła im matka i zostały same - ojciec umarł wcześniej (być może podczas kampanii wrześniowej albo w Katyniu), a ksiądz proboszcz robił trudności z pogrzebem. Nie miały czym za niego zapłacić, ostatecznie zostały zobowiązane przynieść pierzynę, jedyną wartościową rzecz, którą posiadały.

W młodym wikarym zawrzała krew. Czym prędzej uzgodnił termin pogrzebu i odprawił go w najbardziej uroczystej formie (czyli z siedmioma świecami), oczywiście za darmo. Nietrudno było przewidzieć spięcie z proboszczem. Skończyło się na skardze do biskupa na młodego wikarego. Na szczęście sprawa trafiła do pomocniczego biskupa lwowskiego Eugeniusza Baziaka, który stanął po stronie Bardeckiego i do końca swojego życia go wspierał (to za jego przyczyną Andrzej trafi do redakcji "TP").

Finał historii był równie znamienny: uraz spowodował, że starsza dziewczynka przestała chodzić do kościoła. Ks. Andrzej 60 lat później przeprosił ją za doznane krzywdy, a ona po raz pierwszy od pogrzebu matki wyspowiadała się u niego.

Drugie wydarzenie jest bardziej znane, pisze o nim trzy strony dalej Janusz Poniewierski, zatem tylko szczegół.

- Otworzyłem drzwi i od razu go poznałem. Wiesz... ja go wtedy odruchowo objąłem i pocałowałem w policzek - opowiadał mi Andrzej o wizycie mordercy ks. Popiełuszki Grzegorza Piotrowskiego, i, jakby zażenowany, dodał: - Nic na to nie poradzę.

Ósme powołanie

W 1951 r. Bardecki uzyskał doktorat na Wydziale Teologicznym UJ, broniąc pracy "Psychologia powołania kapłańskiego". Na podstawie nowatorskiej - jak na owe czasy - ankiety, którą przeprowadził wśród ówczesnych kleryków, wyróżnił siedem psychologicznych typów powołania kapłańskiego: dwa harmonijne - chłopięcy i młodzieńczy - które ujawniają się szybko lub nieco później i dojrzewają bez przeszkód; powołanie utajone przez dłuższy czas i objawiające się nagle, jak u św. Augustyna; typ fazowy, który charakteryzuje się czasowym zanikiem powołania; typ dysharmonijny, w którym powołanie kapłańskie długo rywalizuje z innymi zainteresowaniami; "Jonaszowy", czyli bezskuteczna ucieczka przed powołaniem, oraz siódmy typ - "Pawłowy", opisujący nagłą zmianę kierunku życia spowodowaną gwałtownym przeżyciem, np. nawróceniem czy śmiercią bliskiej osoby. Na podstawie życiorysu Bardeckiego można, jak się wydaje, wyróżnić ósmy typ: powołanie niezłomne.

Niestety, nie zachowało się żadne świadectwo Andrzeja na temat jego własnej drogi kapłańskiej. Jedyna enigmatyczna wypowiedź dotyczy doznanych w seminarium rozczarowań. "Powiedziałem sobie wtedy, że ważne jest tylko dojście do kapłaństwa, resztę trzeba znieść" - cytuje we wspomnieniu pośmiertnym Józefa Hennelowa.

Redakcyjna koleżanka, która Andrzeja znała najdłużej (była świadkiem rozpoczęcia przez niego w maju 1951 r. pracy w "TP"), przywołuje też inne wydarzenie. Gdy jeden z jego kolegów otrzymał nominację na biskupa, otrzymał przestrogę: "Od teraz ksiądz biskup nie usłyszy od nikogo słowa prawdy".

- Andrzej chyba postanowił postępować na odwrót. Pamiętam, że przy okazji swoich licznych wyjazdów na spotkania rady duszpasterskiej Episkopatu, powtarzał nam, jak to jest niezwykle ważne, by biskupi znali rzeczywistą religijność wiernych i ich nastawienie do działań Episkopatu - wspomina Hennelowa.

O to będzie awantura

Niezważająca na konsekwencje szczerość charakteryzowała nie tylko referaty Bardeckiego wygłaszane przed biskupami, ale także jego publicystykę w "Tygodniku", choćby głośny tekst "Milczenie Piusa XII" ("TP" nr 17/1967), i działania związane z pełnieniem w redakcji funkcji asystenta kościelnego. Te ostatnie odnosiły się zarówno do troski o katolicką ortodoksję pisma, zatem dotyczyły wcale niełatwych relacji z redakcyjnymi kolegami, jak i do obrony "Tygodnika" przed zewnętrznymi atakami.

Wieloletnia była sekretarka redakcji Katarzyna Morstin mówi: - Gdy pierwszy raz zobaczyłam Tadzia Żychiewicza krzyczącego na Andrzeja, myślałam, że nastał koniec świata. Tymczasem Andrzej zupełnie spokojnie i z niezwykłą cierpliwością wskazywał na jakąś herezję wytropioną w jego tekstach.

O tych spięciach z najbardziej literacko uzdolnionym (jak wspomina Krzysztof Kozłowski) członkiem redakcji, sam Bardecki tak pisał we wspomnieniu o Jerzym Turowiczu: "Kiedy zaczęła się ukazywać »Poczta ojca Malachiasza« [słynna rubryka porad duszpasterskich i teologicznych, przygotowywana przez Żychiewicza - red.], zdarzało się, że pewne sprawy kwestionowałem. Tadeusz Żychiewicz był wyśmienitym publicystą, ale czasem go ponosił temperament. Mówiłem: »Tadzio, słuchaj, o to będzie awantura«. On się wściekał, zabierał tekst i wychodził z redakcji. Wtedy nie miałem innego wyjścia, jak prosić o pomoc Jerzego. Na następny dzień siadaliśmy już we trójkę i Turowicz przekonywał: »Co ty się upierasz, jesteś świetnym pisarzem, ale tutaj tak pisać nie można«. I Żychiewicz ustępował".

Józefa Hennelowa: - Mało się nad tym zastanawiamy, ale słynna "Poczta ojca Malachiasza" stała także wiedzą Andrzeja i na pewno jego zmysłem wiary. On wszystkie zasługi, do ostatniego centa, przekazywał na konto Tadzia. Zawsze to podziwiałam.

Beatyfikacja zahamowana

Ważnych interwencji w obronie "Tygodnika" atakowanego z zewnątrz było z jego strony kilka. W rozmowie "Karol Wojtyła i »Tygodnik Powszechny«" ("TP" nr 14/99) Bardecki wspomina o trzech swoich listach. Pierwszy był do nieżyjącego już biskupa kieleckiego Jana Jaroszewicza, który w liście do kard. Wojtyły oskarżył "Tygodnik" o propagowanie herezji formalnej (chodziło o tezę ks. Malińskiego, że człowiek, który popełnił grzech śmiertelny, choć nie ma teologicznej cnoty miłości i łaski uświęcającej, może mieć autentyczną cnotę wiary). W drugim bronił "Tygodnika" przed abp. Dąbrowskim - prawą ręką Księdza Prymasa, który na podstawie donosów ewidentnie inspirowanych przez UB, zarzucał krakowskiemu środowisku "działalność antypolską". W trzecim, skierowanym do ówczesnego metropolity poznańskiego abp. Antoniego Baraniaka, bronił własnej książki "Kościół epoki dialogu", którą hierarcha na podstawie czyichś zarzutów zabronił czytać w poznańskim seminarium.

Ale niewątpliwie Andrzej Bardecki najbardziej podkopał swoją księżowską karierę nagłośnieniem sprawy maryjnego wizerunku na hostiach wypiekanych z polecenia Prymasa Wyszyńskiego. To wtedy kard. Wojtyła życzliwie się upewniał: "Wiesz, że się narażasz?".

W 49. numerze TP z 1967 r. w rubryce "Listy do redakcji" ukazał się list czytelnika z pytaniem, czy zgodne z przepisami liturgicznymi i teologicznie poprawne są hostie z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej. Ks. Bardecki pytanie to przesłał do ówczesnej Papieskiej Komisji do realizowania Konstytucji o św. Liturgii. 4 marca następnego roku otrzymał odpowiedź, która została wydrukowana w 14. numerze. "Nie jest rzeczą właściwą ozdabiać hostie wizerunkiem Najświętszej Marii Panny. Jeśli hostie się ozdabia, to tylko symbolami eucharystycznymi" - czytamy w dokumencie.

Taki obrót sprawy niesłychanie zirytował Prymasa. Wysłał on do Komisji list, w którym m.in. napisał: "Nie budzą te hostie żadnego zastrzeżenia w Polsce, poza wąskim gronem progresistów, którzy pozostają pod wpływem pewnych teologów holenderskich i wnoszą zastrzeżenia przeciwko czci Matki Najświętszej". Do listu Prymas załączył uzasadnienie teologiczne swojego stanowiska, przygotowane przez anonimowego teologa z KUL, w którym ciało Chrystusa zostało zrównane z ciałem Maryi: "W Eucharystii bowiem ofiaruje się Ojcu Niebieskiemu to samo ciało i tę samą krew, którą Chrystus stając się człowiekiem przyjął z Marii Panny. (...) Ciało Jezusa jest ciałem Marii".

Watykańska Komisja nie zmieniła zdania, a Andrzej Bardecki na uwagę zaprzyjaźnionego księdza, że powinien się szykować, gdyż zwolniło się biskupstwo w Łodzi, a on jest zapewne najpewniejszym kandydatem, odpowiedział: "Nawet nie wiesz, jak jestem spalony". - Myślałem sobie tak: nie mogę się zeszmacić, bo jak będę wtedy wyglądał wobec redakcji? - wyjaśniał swoje motywy Bardecki w nagraniu z 1999 r.

Epilog sprawy hostii dotąd nie nastąpił. Po rozpoczęciu procesu beatyfikacyjnego kard. Stefana Wyszyńskiego ks. Andrzej uświadomił sobie, że w sumieniu zobowiązany jest przesłać do Watykanu dokumentację sprawy. Do końca życia martwił się, że uzasadnienie teologiczne używania "maryjnych" hostii uniemożliwi wyniesienie na ołtarze Prymasa Tysiąclecia.

Jeśli coś jest dobre

- W redakcji nigdy nikogo nie nawracał - mówi Krzysztof Kozłowski. Poprawia się: - To znaczy nawracał nas, ale nie słowami, tylko obecnością.

Katarzyna Morstin: - Andrzej wchodził do redakcji i od razu robiło się jasno.

Kozłowski: - Nie ulega dla mnie wątpliwości, że Andrzej Bardecki stwarzał klimat w redakcji, który powodował, iż np. jechaliśmy na Bielany do kamedułów na kilkudniowe rekolekcje. I to niezależnie od tego, czy ktoś był bardziej, czy mniej wierzący, miał czyste konto wobec Kościoła czy pokomplikowane życie.

Hennelowa: - Andrzej dowodził w sprawach dni skupienia. Pamiętam, że raz mieliśmy taki dzień na Jasnej Górze. Z kolei panowie kilkakrotnie jeździli tam, gdzie kobiet nie wpuszczano. Było oczywiste, że wówczas całe menu duchowe przygotowuje Andrzej.

Nie tylko organizowane co jakiś czas rekolekcje, także cotygodniowe spotkanie w skromnym mieszkaniu Andrzeja Bardeckiego były dla redakcji ważne. Zwłaszcza w chwilach historycznie trudnych, gdy np. "Tygodnik" zamknięto w 1953 r.

Ale też u Andrzeja często świętowano przy różnych okazjach.

Kozłowski: - Po ojcu, leśniku z Ropienki, odziedziczył umiejętność doceniania dobrych nalewek. "Jeżeli coś jest dobre, to stoi za tym Pan Bóg" - mawiał. I produkował znakomitą orzechówkę na spirytusie.

Relacje z tych imprez nie są do końca spójne, Józefa Hennelowa twierdzi, że pijało się raczej koniaczek.

Kozłowski: - Pamiętam scenę: siedzimy u niego na placu Sikorskiego na imieninach, popijamy orzechówkę, śpiewamy frywolne piosenki. Andrzej znosi to z niesłychaną wyrozumiałością i na to wchodzi profesor logiki z Warszawy, człowiek bardzo religijnie zasadniczy i wojujący abstynent.

Hennelowa: - Był z nami zaprzyjaźniony, ale chyba nie miał poczucia humoru, dlatego zawsze mówił szczerze i uroczyście. Gdy zobaczył alkohol, zaprotestował: "No proszę, ksiądz i alkohol!". Na co Andrzej w prostocie ducha powiedział: "Ale ja nigdy nie piję". W ripoście usłyszał: "To jest tak, jak gdyby ksiądz miał dom publiczny, ale z niego nie korzystał".

Kozłowski uzupełnia: - Na to Andrzej Bardecki spokojnie: "Myli się pan profesor. Rozpusta nawet w małych ilościach jest moralnym złem, a alkohol w małych ilościach jest całkiem dopuszczalny".

Miał jedną wadę

Józefa Hennelowa uważa, że Andrzej miał założenie, iż ksiądz powinien znać z autopsji typowe ludzkie doświadczenia: - Opowiadał, że raz spróbował, jak to jest, kiedy człowiek sobie popije, a ja nie odważyłam się spytać, w jak dalekie dziedziny te próby wkraczały.

- Mówiąc poważnie - ciągnie Hennelowa - myślę, że to, co zafundował mu obóz koncentracyjny, dało mu rzeczywiście wgląd w szczególne doświadczenie. Np., jak człowiek wygląda wtedy, kiedy się śmiertelnie boi. Póki się tego nie przeżyje... Sama pamiętam wojnę, ale nigdy nie byłam więziona. Nie znam żadnej sytuacji granicznej.

Katarzyna Morstin dopowiada: - Nigdy nie słyszałam, by komukolwiek przypisywał złe intencje. Zdumiewające było takie bezwarunkowe zaufanie do drugiego człowieka. On w każdym, choćby to był Piotrowski, widział dobro.

Kozłowski: - To jest ten typ duszpasterstwa, który prawie nie jest duszpasterstwem - jest towarzyszeniem bez moralizowania. Z drugiej strony nie był księdzem lekko traktującym swe kapłaństwo. Dobrowolny wyjazd na roboty do Niemiec podczas okupacji, by potajemnie służyć tam polskim robotnikom, świadczył, że potrafił za swoje kapłaństwo ryzykować życie.

Hennelowa: - Andrzej chyba miał tę wiedzę, że nie możemy powiedzieć o nikim, jak powinien był się zachować w sytuacji granicznej, albo wiedzieć na pewno, jakimi się kierował intencjami. A przecież wśród nas jest wielu takich, których cudze sumienia bardzo interesują. U Andrzeja doświadczenie sumienia drugiego człowieka musiało być tak głębokie, że stało się nie do pomyślenia, żeby wydawał o nim sądy. Zastanawiam się, czy o takim doświadczeniu mówi się np. klerykom w seminariach. Gdybyż oni mogli porozmawiać z takimi księżmi jak Andrzej...

I dodaje łyżkę dziegciu: - Miał jedną wadę jako ksiądz: bardzo lubił odprawiać Msze śpiewane, a śpiewał niedobrze.

Dymisja

W 8. numerze z 1991 r. obok wielkopostnej homilii metropolity krakowskiego ukazuje się artykuł Waldemara Kuczyńskiego "Waga prezydenckiego słowa", który dość bezpardonowo krytykuje stylistykę i populizm wypowiedzi prezydenta Lecha Wałęsy. Po południu w dniu ukazania się "Tygodnika" do redakcji trafia list kard. Franciszka Macharskiego, zwalniający ks. Andrzeja Bardeckiego z funkcji asystenta kościelnego. Metropolita nie ukrywał, że do decyzji przyczyniło się feralne sąsiedztwo tekstów.

Katarzyna Morstin wspomina, że po liście Andrzej trafił na jakiś czas do szpitala. Najbardziej bolał fakt, że został ukarany za coś, na co nie miał wpływu, ponieważ jako asystent kościelny nie ingerował w teksty polityczne. Kiedy jednak w 1999 r. otrzymał ciepłe życzenia od Kardynała na 60-lecie kapłaństwa, bardzo się z tego cieszył - uznał je za formę przeprosin.

Hennelowa: - Żałuję, że gdy został tak niesprawiedliwie potraktowany, nie zwróciliśmy się z prośbą o interwencję do Jana Pawła II. Dziś jestem przekonana, że powinniśmy byli to zrobić, mimo sprzeciwów samego Andrzeja.

***

Pocałunek Piotrowskiego, rezygnacja z walki "o swoje", lojalność wobec przyjaciół. Czy był naiwny?

Kozłowski: - Sądzę, że większość świętych to naiwniacy. Być może Andrzej również, ale siła tego człowieka skądś się brała. Niektórzy nazywają to charakterem. Naiwniak z charakterem. Daj Panie Boże takich więcej!

Chrześcijanie wierzą, że po śmierci przyjaciele Boga mają jeszcze większe możliwości wpływania na nasze losy niż za życia. Przy Andrzeju czuliśmy się bezpieczni. Sądzę, że nadal tacy jesteśmy. Zagłada świata została bezterminowo odroczona.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Kierownik działu Wiara w „Tygodniku Powszechnym”. Ur. 1966 r., absolwent Wydziału Mechanicznego AGH, studiował filozofię na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie i teologię w Kolegium Filozoficzno-Teologicznym Dominikanów. Opracowanymi razem z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2011