Odroczona premiera

Ciekawe, czy cała ta afera z kretyńską reklamą napoju energetycznego, w której powstanie warszawskie potraktowano tak, że brak na to słów – to rzeczywiście „wypadek przy pracy”.

14.08.2017

Czyta się kilka minut

FOT. GRAŻYNA MAKARA /
FOT. GRAŻYNA MAKARA /

Czy może raczej makiaweliczna ustawka, realizacja konceptu z dziedziny marketingu szokowego. Sekwencja zdarzeń nie pozwala tego, niestety, wykluczyć. Oto najpierw w świat (wirtualny) idzie idiotyczna reklama. Ludzie zaczynają udostępniać ją sobie i się bulwersować. Oburza się też (wierzę, że szczerze) znany dziennikarz, firmujący zbiórkę na wsparcie potrzebujących, wiekowych już bardzo powstańców. Obrzuca napojarzy bluzgami. Podaje też konto, pod którym mogą wykonać „pokutę”. Po chwili zgłasza się producent napoju, który wyraża ubolewanie i twierdzi, że wpłaci, zaś agencja reklamowa zwalnia dwie osoby. Po paru godzinach dziennikarz pisze na Facebooku, że dzwonili do niego z firmy – winowajcy, i że wpłacają pół miliona złotych. Jest wielka radość, bo przecież ile za to można zrobić! Post zbiera prawie sto tysięcy pozytywnych reakcji.

Wspomniany napój mógłby wydać i pięć razy na kampanię, a nie „zbudowałby” takiego zasięgu. Nie mógłby skorzystać z możliwości, jakie dają profile znanych ludzi, którzy (inspirowani przez dziesiątki maili) wzięli ów temat na warsztat. Przenigdy nie wykręciłby takiego – jak to się fachowo mówi – „virala”. Tego dnia, w szczycie sezonu ogórkowego, nazwę napoju przez wszystkie przypadki odmieniali przecież wszyscy. Jasne, niektórzy z odrazą czy obrzydzeniem, wielu naskórkowych konsumentów mediów nie wyłapało pewnie jednak, o co chodzi. Ot, kolejna afera z tym napojem, znaczy jest taki niepokorny, taki zaczepny, kontrowersyjny. Poza tym, jest tu tzw. ludzka historia: błąd, przyznanie się do błędu i pokuta, a za nią – szczęście obdarowanych ludzi. A więc to, co zawsze bardzo się lubi: happy end.

Tego typu historii będziemy z pewnością oglądali coraz więcej. Twórcy reklam systematycznie testują kolejne społeczne tabu. Ich strategiczny koncept jest rzecz jasna tak prosty, że aż zbiera na mdłości. Otóż puścimy głośnego bąka w salonie – część obecnych się oburzy, część wybuchnie śmiechem, część powie: „ależ oni są cool, rodzice mówili, że nie wolno, a oni jednak to zrobili”. Ale z pewnością wszyscy natychmiast przerwą wszystko, by spojrzeć na miejsce eksplozji.

No bo przecież inaczej nie spojrzą. Czy na pewno? Na drugą nóżkę – przykład z drugiego końca jakościowej skali. Dowód, że da się przykuć uwagę do produktu, bez obnażania tyłka, robienia debilnych dowcipów czy wykrzykiwania głupot. W życiu nie zerknąłbym nawet w kierunku pewnego znanego koniaku (po pierwsze dlatego, że nie lubię koniaku, po drugie – bo uważam za aberrację, by 0,7 litra alkoholu kosztowało ponad 12 tys. zł), gdyby nie kampania, której twarzą jest znany specjalista od przedziwnych projektów, aktor John Malkovich. Otóż tym razem wystąpił on w sponsorowanym przez rzeczony koniak filmie pod wdzięcznym tytułem „100 lat. Film, którego nigdy nie zobaczysz”. Dzieło zaraz po zmontowaniu trafiło do specjalnego sejfu (pokazywanego rok temu jako ciekawostka na festiwalu w Cannes). Ów otworzy się automatycznie w dniu uroczystej premiery produkcji, zaplanowanej na 18 listopada 2115 r. Firma od dwóch lat rozsyła zaproszenia na to wydarzenie do swoich najlepszych klientów, apelując, by przekazali je swoim zstępnym w testamencie.

Ideologia, która stoi za całą tą sytuacją, jest prosta: proces „tworzenia się” poważnego koniaku zajmuje około stu lat. Jest więc jasne, że każdorazowy jego twórca nie doczeka prezentacji dzieła. Nie zbierze nagan, nie usłyszy oklasków, nie będzie – cały w nerwach – patrzył, jak jest próbowane, jak smakuje. Jego jedyną satysfakcją jest marzenie, że uda mu się przygotować miłą scenografię, w której jego dzieci lub wnuki będą z sukcesem dopinały biznesowe deale, wyznawały miłość, spędzały święta albo emocjonowały się meczem.

Ten akurat koniak nigdy nie zagości w moim barku (z powodów wyłożonych powyżej), ale jego marka już zawsze kojarzyć mi się będzie z czymś fajniejszym niż rausz. Zatrzymała mnie w biegu i zmusiła do pozmagania się z pytaniem, jakie tory dla następnych pokoleń ułoży tych 35 tys. decyzji, które podejmuję podobno każdego Bożego dnia. Proszę włączyć dziennik. Na świecie pełno jest dziś krajów, w których stojący na ich czele 60- i 70-latkowie, pusząc się w świetle reflektorów, podejmują decyzje, których skutków z pewnością sami nie doczekają – będą się musiały nimi dławić ich dzieci i dzieci ich dzieci. Mają różne fryzury, różne temperamenty i płeć, ale łączy ich jedno: wiara w to, że w nowoczesnych, opartych na kadencjach, demokracjach da się stosować narzędzia z ery dożywotnich monarchów. Wymyślają więc, a następnie wdrażają (rozdęte po drodze PR-em do granic możliwości) wielkie ustrojowe projekty. Wywołują atomowe wojny, zmieniają ustroje państw, wyprowadzają ze wspólnot. W pędzie ku świetlanej przyszłości rozdeptują teraźniejszy detal. Zapowiadają, że wyburzą i zbudują na nowo, choć doskonale wiedzą, że przez te cztery czy maksymalnie osiem lat – zdążą tylko wyburzyć. Po nich, rzecz jasna, przyjdą następni, co – w ramach swoich wielkich projektów – przez całą swoją kadencję będą sprzątać po tamtym wyburzeniu. Wypisz, wymaluj: wielokrotnie opisywana sytuacja, jaka miała miejsce po trzęsieniu ziemi na Haiti, gdy na miejsce zjechały tysiące organizacji pomocowych i jedne oczyszczały dajmy na to jakiś kanał z gruzu, po czym następne znów zwalały ów gruz do kanału i sprzątały, by wykazać się przed swoimi dobrodziejami, że coś robią i że są potrzebne.

Co zrobić, by za te sto lat na premierze filmu o moim życiu (dziś robi się filmy o każdym, nawet o rybkach czy żółto-niebieskich gadających kapsułkach, więc proszę się nie krygować – o każdym z nas film kiedyś zrobią) spośród tych pięciu widzów, którzy przyjdą go obejrzeć, dwóch nie zasnęło z nudów, a trzech nie wyszło, zanim skończą się wstępne napisy? Głośne puszczanie bąków w salonie odpada, to numer, który powtórzony przestaje robić wrażenie. Zbawianie ludzkości skończy się szybciej, niż zdążyło się zacząć. Między oddychaniem tabloidem a walką o wymuszenie utopii musi być przecież jednak, kurczę, jakiś prawdziwy świat. Niechby w tym filmie powiedzieli o mnie tylko tyle, że udało mi się go znaleźć. Albo – że uczciwie szukałem.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2017