Od wielkiej prozy do milczenia

Aktywność artystyczna Tadeusza Konwickiego obejmowała niemal pół wieku. I częściej było mu bliżej do nieba niż czyśćca.

12.01.2015

Czyta się kilka minut

Poznałem Tadeusza Konwickiego w okresie szczególnym: w któryś z pierwszych dni października 1980 r. odważyłem się na złożenie mu wizyty jako „młody badacz”, który rok wcześniej obronił pracę doktorską o jego twórczości. Póki ten doktorat pisałem, nie wypadało zawracać mu głowy, ale oto dzięki gdańskim stoczniowcom wyłoniła się nowa sytuacja: przestały obowiązywać twarde zakazy cenzuralne, chciałem więc coś z mojej rozprawy opublikować, a także namówić Mistrza na wywiad dla miesięcznika „Kino”. Trochę się bałem, że weźmie mnie za Tadzia Skórkę z „Małej apokalipsy”.

Witamy w rodzinie

Na szczęście pierwsze lody szybko pękły; pamiętam, jak mówi: „Niech pan patrzy, jaka dziwna sytuacja! Ta władza się pochowała, sama nie wie, na ile może pozwolić”. Był wtedy kilka miesięcy po dwóch operacjach, spowodowanych zdiagnozowanym wcześniej rakiem krtani; codziennie wykonywał ćwiczenia mające doprowadzić struny głosowe do używalności. Z trudem wydobywał z siebie ostrożny charkot. W pewnym momencie zapukał w stół od spodu: „Zanosiło się, że trzeba będzie pójść do doktora Piaskowskiego”. Miał poczucie, że uciekł spod kosy. Teraz widać: dostał w podarunku jeszcze 35 lat.

Nie powiedziałbym o tym pierwszym spotkaniu całej prawdy, gdybym nie dodał, że tak szybką komitywę z Mistrzem ułatwiła mi Myszka, choć od roku wtedy nieżyjąca. Myszka była siostrą mojej mamy, najmilszą osobą z mojej rozległej lwowskiej rodziny. Znająca jeszcze sprzed wojny Karola Kuryluka, w 1945 r. zaczęła pracować w pierwszej redakcji krakowskiego „Odrodzenia”, do której wkrótce dołączył Konwicki. Na początku 1947 r. oboje znaleźli się w elitarnej czwórce, która przeniosła się wraz z pismem do Warszawy. Mało tego, przez półtora roku mieszkali potem razem w dwupokojowym mieszkaniu na Frascati: w jednym pokoju Myszka z niedawno poślubionym rzeźbiarzem, po którym nazywała się Maria Stulgińska, w drugim – Konwicki. Więc wspólne śniadania, rozmowy, wzajemne czytanie tekstów…

Kiedy zacząłem dorastać, przepadałem za opowieściami Myszki z tego okresu: o tym, jak Maria Dąbrowska nakrzyczała na nią za poprawienie jakiegoś przecinka, albo jak – kiedy siedziała w gabinecie u Borejszy – często wpadał Edward Ochab. Jednak spośród wszystkich opowieści jej najczulszy uśmiech wywoływała zawsze jedna osoba: najprzyjemniejszy, najzdolniejszy, najwspanialszy Tadzio. Kiedy więc w czasie pierwszej wizyty przyznałem się do swojej paranteli, pan Tadeusz objął mnie: „To my jesteśmy krewni”. Przez jakiś czas utrzymywałem z nim stały kontakt: odwiedzałem go w czasie każdej bytności w Warszawie, na jego zaproszenie pojechałem na kilka dni do Suwałk na plan „Doliny Issy”, więc przy lekturze „Wschodów i zachodów księżyca” (będących zapisem 1981 r.) przy co trzecim akapicie miałem wrażenie, że już to znam.

Wyznawcy

Fascynacja pisarstwem Konwickiego nie przyszła jednak sama. Pierwszą jego książką, którą kupiłem jako czternastolatek, był „Sennik współczesny”, ale odpadłem; nie mogłem się wtedy w tej powieści połapać. Mój egzemplarz przeczytała za to Myszka, kiedy przyjechała do moich rodziców do Gliwic. A ona swoją lekturę odchorowała; była roztrzęsiona, zbita z tropu, ale i dumna. Ja musiałem do swego przeżycia dojrzeć; formacyjną lekturą stało się dla mnie cztery lata później „Wniebowstąpienie”. Pamiętam, jak przed wystawą księgarni wpatrywałem się w jego okładkę, a potem – jak fizycznie działało na mnie przy czytaniu. Działało sensacyjną zawartością fabuły – owym wizerunkiem (czuło się, że prawdziwym) tajnych tuneli pod Pałacem Kultury czy pijackich biesiad, ale bardziej jeszcze – magią zaświatów.

Pod koniec tej pierwszej lektury zacząłem się orientować, że występujące postacie to ludzie dopiero co zmarli – od głównego bohatera, w pierwszej scenie znalezionego na chodniku z dziurą w głowie, po resztę towarzystwa w niesamowitym, dopowiadającym tytuł finale spotykającą się o świcie na tarasie ostatniego piętra najwyższej warszawskiej budowli.

Wkrótce po „Wniebowstąpieniu” wykonałem czytelniczą drogę wstecz – przez „Sennik współczesny” do „Dziury w niebie”, a potem przez kolejnych dwadzieścia kilka lat czytałem – w miarę możliwości od razu – wszystko, co publikował. Zatem najpierw, po dwóch latach, „Zwierzoczłekoupiora”, potem po kolejnych dwóch „Nic albo nic” – i właśnie spotkanie z tą powieścią, uzupełnione po kilku miesiącach o obejrzenie filmu „Jak daleko stąd, jak blisko”, stało się dla mnie odbiorczym przeżyciem definitywnym, o intensywności możliwej tylko około dwudziestego roku życia. Konwicki był odtąd moim artystą, ja byłem jego wyznawcą. A po jakimś czasie zacząłem się orientować, że nie jestem w tym byciu wyznawcą odosobniony, że jest nas spora grupa i że najwidoczniej nie było do tego niezbędne rodzinne wtajemniczenie (bo przecież nie każdy z nas miał ciocię w „Odrodzeniu” czy innym Czytelniku). Tadeusz Konwicki potrafił – używając wypracowywanych przez siebie środków – zapewniać swoim utworom taki kontakt z czytelnikami i widzami, żeby każdy miał ochotę mu powiedzieć: „To my jesteśmy krewni!”.

Gwiezdny czas

Jakie to były środki? Niepowtarzalny autorski przepis, swoista konwicko-podwileńsko-warszawska mieszanina, czerpiąca z całego biograficzno-kulturowego zaplecza po trochu. Dużo z doświadczenia człowieka, którego młodość – przypadająca na najgorszy z możliwych okresów w jednym z najbardziej konfliktorodnych miejsc – zmusiła do odwagi; wiele z pamięci kulturowej chłopca, który chodził w młodości tymi samymi ulicami, co 120 lat wcześniej Mickiewicz, a wraz z nią – zobowiązanie do bycia prawym i szacunek dla inności; sporo z erudycji wszystkożernego czytelnika – od beletrystycznych nowin (Camus, Faulkner, Frisch), przez historię i pamiętniki, po przyrodoznawstwo i kosmologię; niemało z daru obserwacji, popartego poczuciem humoru i sprawiającego, że codzienność PRL-u ukazywała się w nowym świetle – jako straszna, śmieszna, ale i wzniosła; no i talent, łączący wyczucie melodii języka z wrażliwością na obraz.

Zapewne nie na każdego działała ta mieszanka w równym stopniu. Już po wydaniu przez Konwickiego w 1959 r. pierwszej spełnionej powieści „Dziura w niebie” jego przyjaciel Wilhelm Mach zakończył recenzję zdaniem, że tę książkę powinno się śpiewać, ale po chwili Jerzy Kwiatkowski zatytułował swój tekst (zresztą znakomity) „Recenzja nieśpiewna”. Zdarzył się jednak panu Tadeuszowi szczęśliwy pięcioletni okres – od wydanych w Czytelniku „Kroniki wypadków miłosnych” (1974) i „Kalendarza i klepsydry” (1976) po opublikowane w podziemiu „Kompleks polski” (1977) i „Małą apokalipsę” (1979) – kiedy cała polska publiczność czytająca zjednoczyła się w śpiewnym podziwie. Sam jako największe przeżycie czytelnicze tego okresu wspominam „Kompleks polski”, ale to zapewne „Mała apokalipsa” była książką, po lekturze której każdy odbiorca miał ochotę powiedzieć „nareszcie!”.

Jeśli wymieniony powyżej zestaw tytułów uzupełnić o wcześniejszy o rok od „Dziury w niebie” film „Ostatni dzień lata” oraz przesunąć o kilka lat do przodu, by uwzględnić powieść „Bohiń” (1987) i film „Lawa” (1989), wyjdzie z tego 31-letni okres twórczej wybitności, wyznaczający ogromnie silne oddziaływanie artysty na krajowych odbiorców (za którym poszły i przekłady). Gdyby jeszcze cofnąć się do opublikowanego w 1947 r. kapitalnego debiutanckiego opowiadania „Kapral Koziołek i ja”, a do przodu przesunąć się do wydanego w roku 1995 „Pamfletu na siebie” – zorientujemy się, że aktywność artystyczna Tadeusza Konwickiego obejmowała niemal pół wieku (częściej nieba niż czyśćca).

Taki Nobel

Jak ma się do tego końcowych 20 lat milczenia? I to milczenia świadomie wybranego, bo przecież artysta widywany był w tym okresie na swoim stałym szlaku przez Nowy Świat i okolice (co utrwalił chyba jako ostatni Andrzej Bart w telewizyjnym „Bezdechu”), a także co jakiś czas dawał nieliczne znaki życia w druku, w tym szczególnie cenny w postaci tomu rozmów z Przemysławem Kanieckim „W pośpiechu” (2011). Czy nie zbyt rozrzutnie zaplanował artysta ten okres, skoro wyjęty on został z 35-letniego okresu życia darowanego?

Sam Tadeusz Konwicki tłumaczył tę decyzję na rozmaite racjonalne sposoby: że upokarza go starość, że jego czas minął, że już mu się nie chce. Ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że wybór zamilknięcia to był zaplanowany performans; jak gdyby autor „Salta” życzył sobie, żeby jego milczenie było wśród nas obecne, żebyśmy o nim pamiętali, żeby nas uwierało. Żebyśmy poprzez to milczenie wyraźniej dostrzegali ułomność naszych aktywności?

Czasami, kiedy komuś się coś udawało, miałem nadzieję, że pan Tadeusz to doceni i nawiąże dialog. Albo że zdarzy się coś takiego, na co będzie musiał zareagować.

Ostatni taki moment wyłonił się rankiem w czwartek 9 października, w dzień ogłoszenia komunikatu o literackim Noblu 2014; w porannych wiadomościach wymieniono trzy nazwiska polskich kandydatów, wśród nich na pierwszym miejscu – Konwickiego. Przez kilka godzin żyłem w napiętej niepewności, czy sztokholmscy akademicy wykorzystają szansę na tak świetne trafienie.

Nie wykorzystali. Autor „Kalendarza i klepsydry” wynalazł, jak wiadomo, uniwersalny komentarz na taką okazję: „No i bardzo dobrze”. Pewnie, że bardzo dobrze będzie znów wrócić do „Bohini” i obejrzeć „Jak daleko stąd, jak blisko”. Ale tak w ogóle to nie jest bardzo dobrze. Raczej bardzo niedobrze. Strasznie żal.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2015

Artykuł pochodzi z dodatku „Tadeusz Konwicki – pożegnanie