Od morza do morza

Wzruszył mnie felieton Marka Bieńczyka Lasy sosnowe, piaskowe pola o polskim uwewnętrznieniu granicy (TP nr 19). Wzruszył, gdyż odnalazłem w nim podobieństwo przeżyć.

23.05.2004

Czyta się kilka minut

Sądzę, że warto pytać dalej o polskie doświadczenie granicy. Polskie, ale i pokoleniowo zmienne jej wyobrażenie i odczuwanie.

Zdaje się, że dla dzisiejszych maturzystów granica pozostaje jedynie abstrakcyjnym pojęciem matematycznym. Jeśli funkcjonuje jeszcze w wymiarze politycznym, to zapewne już bez nacechowania tą swoistą neurozą, jak to opisał Bieńczyk. Można przypuszczać, że granica nie organizuje już w takim stopniu wyobraźni najmłodszej generacji Euro-Polaków, jak to było jeszcze naszym - czterdziestokilkulatków - udziałem.

Nie chcę młodym niczego a priori przypisywać, podejrzewam jednak, że wyobraźnia pokolenia Internetu ukształtowana jest na podobieństwo sieci, że jest wyobraźnią kłącza (choć może to żmut?). A kłącze jest figurą bez granic, bez progu. Jedynym śladem po granicy wydaje się wymóg gestu “enter" czy “click", ale na ekranie słowa te zastępuje przyjazna ikonka z “łapką". Wszystko jest na wyciągnięcie ręki, spoczywającej na komputerowej myszce. Pokonywanie kolejnych wrót to seria kliknięć. Klik - i mam widok na Fudżijamę (www.sunplus.com/fuji), klik - i jestem w Luwrze (www.louvre.fr), klik - i oglądam żeglugę w Kanale Panamskim (www.pancanal.com), klik - i jestem na stronie domowej Krystyny Jandy (www.krystynajanda.com)... Przekraczam granice prywatnych domów, odmiennych klimatów, obcych kultur bez większego oporu, bez żadnego wysiłku. Z kwiatka na kwiatek, a kresu tej łąki nie widać. Na kolejnej nowej stronie są “linki" do następnych nowych stron. Wszystko łączy się ze wszystkim. To chyba nie może pozostawać bez wpływu na kształt metafor, w jakie ujmuje się świat.

Nie ma lepszej drogi do rozpoznania pokoleniowych przeżyć niż droga autobiografii. Niech więc i młodzi wypowiedzą się sami. Nasz świat - Marka Bieńczyka, mój i naszych rówieśników - był światem podzielonym, rozdzieranym przez granice. W czasach młodości, która upłynęła nam w latach 60. i 70., granica wciąż miała charakter opresyjny. Toteż takie, a nie inne, właśnie antyopresyjne były songi mego pokolenia: “The Wall" Pink Floydów czy “Mury" Luisa Llacha i Jacka Kaczmarskiego. To dla nas Ryszard Krynicki pisał w jednym z wierszy o obłokach, które - one jedyne! - przekraczają granice bez paszportu: “nie dziwią się niczemu, nikomu". To dla nas alternatywny Teatr 8 Dnia zrobił całe przedstawienie o wymyślnych sposobach pokonywania “czerwonej" granicy. A Maria Janion w Gdańsku prowadziła “transgresyjne" konwersatoria, których efektem stał się kilkutomowy cykl książek. Granica była odczuwana w tak nieznośny sposób, że należało ją przekroczyć, zburzyć, unicestwić. Trochę w cieniu czy raczej w zawieszeniu pozostawała granica jako ślad aktu porządkującego świat wartości, jako kontur ładu etycznego. A jednak tego ładu etycznego w naszym świecie, jak sądzę, nie brakowało.

Gdy sięgam pamięcią lat dziecinnych, widzę teraz, że zabawy mego dzieciństwa miały miejsce właśnie na granicy. Przede wszystkim na brzegu morza, na miejscowej plaży nad Zatoką Gdańską, w Brzeźnie, tej samej plaży, na którą chadzał Joachim Mahlke z opowieści “Kot i mysz" oraz Oskar Matzerath, bohater “Blaszanego bębenka", a więc musiał tam bywać i sam autor obu książek, Günter Grass. Budowałem swoje zamki z piasku dokładnie na granicy plaży i morza, na pasie zalewanym co rusz przez fale i jednocześnie rozdeptywanym przed spacerujących brzegiem dorosłych. W każdy letni, plażowy dzień po wielekroć przeżywałem swoje zburzenie Kartaginy i po każdej dewastacji uparcie odbudowywałem piaskową warownię. Sztuka budowlana polegała na tym, by przewidzieć kapryśną arytmię fal, by poznać granicę zalewanej plaży: zbyt daleko od wody wał okalający zamkową fosę nie miał czemu stawiać oporu, zbyt blisko - groziło mu całkowite rozmycie. To było ćwiczenie w balansowaniu na granicy, tak przydatne w przyszłym dorosłym życiu, o czym, rzecz jasna, jeszcze nie wiedziałem.

Dzieciństwo z reguły stanowi czas intensywnego badania granicy: istnieje interior piaskownicy, a każdy akt jej samowolnego opuszczenia otwiera obszar eksperymentów terytorialnych. Oddalenie się z własnego podwórka jest wypróbowywaniem niewidzialnej i niezdefiniowanej granicy pomiędzy “dostatecznie blisko" a “już za daleko". Co zatem w moim dzieciństwie należało do sfery podobnych “archetypów", a co wiązało się z czasem historycznym?

Pamiętam stały element nadmorskiego pejzażu - co krok tablica “Strefa przygraniczna", co dwa kroki: “Teren wojskowy. Wstęp surowo wzbroniony". Przedwojenne “od morza do morza" zamieniło się w pojałtańskie “od drutów do drutów". Już płot oddzielający kąpielisko strzeżone od “dzikiej" plaży to były nieomal wojskowe zasieki, które niefortunnie wywoływały skojarzenia z “drutami" obozów koncentracyjnych z filmów dokumentalnych, jakich nam, dzieciom, nie szczędzono od początku szkoły podstawowej. W ogóle z dzieciństwa i młodości najlepiej to właśnie pamiętam: wszędzie wokół dużo drutu kolczastego. Otoczone nim były nie tylko tereny wojskowe i strategiczne zakłady pracy, nie tylko port czy składy opałowe, ale także pracownicze ogródki działkowe, a nawet ogródki jordanowskie.

Pojęcie granicy w “państwie obozu socjalistycznego" uwikłane było nie tylko w kolczaste druty, ale w mit “zagranicy". Z “zagranicy", konkretnie z Niemiec Zachodnich (wtedy należało jednak pisać: Niemiecka Republika Federalna) przyszła do mnie razu pewnego paczka z czekoladą i kredkami. Czekoladę, przyznaję, zjadłem, nie pamiętam marki ani nawet opakowania, zdaje się, że było ciemnoszafirowe, ale kredki akwarelowe mam do dzisiaj, bo prawie ich nie używałem. Jedynie co jakiś czas otwierałem wieczko i z zachwytem patrzyłem, jak równym rządkiem spoczywają w blaszanym pudełeczku (mógłbym, jak pewien literat, opisowi tego pudełeczka poświęcić całą powieść o pojednaniu polsko-niemieckim). Nie ośmieliłbym się ich temperować - po prostu bałem się tak radykalnie przekroczyć tę granicę!

Na co dzień granica świata przebiegała w sklepie “Delikatesy", gdzie było stoisko z ARTYKUŁAMI POCHODZENIA ZAGRANICZNEGO, co oznaczało wówczas świat zachodni. Za szkłem wysokiej lady, w zasięgu wzroku kilkulatka, stały foremne, błyszczące kartoniki papierosów z podobizną wielbłąda na tle piramid. Eech, mur berliński mego dzieciństwa był, jak widzę, całkiem atrakcyjny. Ta szyba była granicą dwóch światów: po tej stronie, w lokalnym sklepiku czy w kiosku “Ruchu", stały szarobiałe sporty, szarobłękitne żeglarze, szarobure giewonty, które w garściach mężczyzn pijących ćwiartkę nad Motławą czy Radunią zamieniały się w pomięte ogryzki papieru; po TAMTEJ stronie - kolorowe, lśniące celofanem camele. Nigdy zresztą nie zauważyłem, by ktoś je kupował, nigdy nie widziałem, by ktoś je palił. No a skoro nikt nie ośmielał się sięgnąć po te cudowne papierosy, jakże miałem, ot tak, zużywać moje (ale jakby nie moje) cudowne kredki. Ostrzyć tępą żyletką rawa-lux? Ogryzać lakierowane końcówki? Blaszane pudełko nie moich kredek było jak te delikatesowe paczki papierosów - wyznaczało neurotyczną granicę: jednocześnie stanowiło pokusę i budziło lęk. Lęk, który nie pozwala zawładnąć czymś zagranicznym na równi ze swojskim.

Dziś nie bez zawstydzenia konstatuję, że pudełko nie zawieruszyło się podczas żadnej z czterech przeżytych przeprowadzek oraz że uchroniłem jego zawartość przed ciekawością moich dzieci. Tymczasem dzieci osiągają właśnie pełnoletność, a plażą już od dawna można iść nieprzerwanie, dopóki starczy sił. By dopełnić historię, muszę jednak zrelacjonować jeszcze jedno zdarzenie.

Przed dwoma czy trzema laty powiozłem goszczącego w Sopocie Tadeusza Różewicza na Półwysep Helski. Było już po sezonie. Zajrzeliśmy to tu, to tam, wreszcie stanęliśmy na brzegu po stronie Zatoki Puckiej. Wrześniowe słońce odbijało się w spokojnych wodach zatoki w taki sposób, że rozproszony blask zacierał zupełnie horyzont. Widok nie miał początku ani końca. Przypominało to trochę obrazy Williama Turnera, miało jednak większą ostrość. Staliśmy w milczeniu mrużąc oczy, ale też nie mogąc ich oderwać od tego światła. Po jakimś czasie Poeta swoim zwyczajem powiedział: “Ciekawe, prawda?". Po pauzie dodał: “Wie Pan, to tylko ta chwila, to niedługo zniknie, a tego nie da się opisać". I znów po pauzie: “Ma granice - nieskończony".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2004