Obywatel jako posiadacz

Obywatel PRL-u miał być nie tylko współwłaścicielem coraz większych i nowocześniejszych dóbr społecznych, lecz także tym, który uczestnicząc w procesie ich tworzenia realizuje, na niespotykaną dotychczas skalę, indywidualne aspiracje i marzenia.

08.06.2011

Czyta się kilka minut

Warszawa, Targówek; 1982 r. / Aleksander Jałosiński, Forum /
Warszawa, Targówek; 1982 r. / Aleksander Jałosiński, Forum /

Sens przemian polityczno-ekonomicznych we wczesnym okresie formowania się Polski Ludowej miał polegać między innymi na upowszechnieniu i uspołecznieniu prawa własności. Tezę tę wpisano w mit założycielski nowego państwa. Właścicielem mienia stał się proletariat i "inteligencja pracująca". Obywatele otrzymali prawo do uczestnictwa w zasobach materialnych zarówno na prawach suwerena, jak i konsumenta, a zakres tej aktywności określono kluczowym elementem w procesie rozwoju kraju i jego mieszkańców. Własność społeczną, zdaniem partii, cechowały sprawiedliwość (równy udział praw i obowiązków każdego) oraz potencjał (największe i najbardziej zróżnicowane zasoby).

Podkreślano, że to właśnie ustanowienie obywateli zbiorowym gospodarzem państwowych gruntów, fabryk, sklepów, ale i dzieł sztuki oraz polskiej myśli technicznej upodmiotowiło masy ludowe. Ekonomiczna pozycja proletariatu uwiarygodniła też jego siłę polityczną. Dodatkowo, nowy typ własności środków produkcji powinien, zgodnie z ideologią marksistowsko-leninowską, generować taką ilość dóbr, która pozwalałaby na realizację zasady: "od każdego według jego zdolności, każdemu według jego pracy". Wskazany kierunek zmian gwarantowała konstytucja PRL-u z 1952 roku.

W kształtowanym przez propagandę modelu ustrojowym proletariat nie tylko zarządzał mieniem, lecz również podejmował inne decyzje dowodzące jego światopoglądowej dojrzałości. Część wytworzonych dóbr przeznaczał bowiem na kolejne wielkoprzemysłowe inwestycje, utożsamione z głównym źródłem ogólnego postępu. Natomiast pozostałą produkcję przetwarzał i rozdzielał, tak by sprostać licznym innym wyzwaniom współczesności, począwszy od właściwego zaopatrzenia rynku, poprzez rozwój sektora mieszkaniowego oraz systemów opieki zdrowotnej i edukacji, aż po ochronę przyrody. W rezultacie obywatel PRL-u miał być nie tylko współwłaścicielem coraz większych i nowocześniejszych dóbr społecznych, lecz także tym, który uczestnicząc w procesie ich tworzenia realizuje, na niespotykaną dotychczas skalę, indywidualne aspiracje i marzenia.

System nowoczesny, niemożliwy do oceny

Tak miało być - ale rzeczywistość przedstawiała się zdecydowanie odmiennie. To nie obywatele zarządzali własnością społeczną, zaś płynące z niej korzyści były znacznie mniejsze, niż powinny. W praktyce mienie należało przede wszystkim do państwa. Spółdzielnie i organizacje społeczne zwykle dysponowały innymi rodzajami uprawnień - np. w postaci użytkowania mienia. Rozstrzygnięcia w sprawach majątku społecznego były podejmowane (często nawet z pominięciem decyzji administracyjnej) przez organy władzy wykonawczej, skutecznie unikające kontroli legalności i celowości zastosowanych rozwiązań. Dostrzegane w takich przypadkach odstępstwa od przewidzianych prawem procedur objaśniano wymogami centralnego planowania. System ten, według jego decydentów, był tak nowoczesny, że wymykał się tradycyjnym formom kodeksowym i kryteriom oceny efektywności. Ponieważ jednak, jak ustawicznie zapewniano, państwo socjalistyczne nie miało własnych interesów, nieobecni w owych procesach obywatele mogli nadal uważać się za właścicieli wszelkich dóbr poddanych planistycznym rozporządzeniom.

Jedną z konsekwencji tworzonych w sprawie własności reguł stał się majątkowy status przedsiębiorstw państwowych. Pomimo posiadania osobowości prawnej, nie dysponowały one władczymi instrumentami odnośnie wytwarzanego i używanego mienia. Przyznane im przez kodeks cywilny prawo zarządu nigdy nie zostało sprecyzowane, a wskutek wspomnianych regulacji administracyjnych łatwiej było wskazać, czego organom przedsiębiorstwa nie wolno, niż to, jakie są ich kompetencje majątkowe. Analiza przepisów z tamtego czasu prowadzi do wniosku, że jedynym zadaniem, jakie dyrektor i przedstawiciele załogi mogli wykonywać w pełni samodzielnie (i byli do tego motywowani), pozostawało mobilizowanie pracowników do wytwarzania "więcej i lepiej" - a czasem tylko "więcej".

Podobne trudności sprawiało rozstrzygnięcie, kto w PRL-u rozporządza mieniem przedsiębiorstw i decyduje o ich produkcji. Dla dociekliwych wystarczająca miała okazać się koncepcja jedności mienia ogólno­narodowego, prezentowana jako nowatorskie ujęcie tego, czym jest władza i własność w państwie socjalistycznym. Sprowadzała się ona do utrzymywania, że prawo do tego majątku przysługuje wyłącznie Skarbowi Państwa, nigdy zaś samym przedsiębiorstwom. Powoływano się przy tym na jedność władzy politycznej, w skład której wchodziła również sfera stosunków ekonomicznych. Scalenie imperium i dominium, jak zapewniano obywateli, chroniło i kształtowało proletariat jako suwerena, ponieważ "obiektywnie" (słowem tym bardzo często operowano w opisie ideologii PRL-u) nikt inny w tej sytuacji nie mógł zawłaszczyć mienia narodowego lub choćby jego niewielkiej części. Ten rodzaj centralizmu miał być jednak w pełni demokratyczny, czego dowodzono powołując się m.in. na istnienie licznych organów przedstawicielskich, w tym rad narodowych i związków zawodowych.

Świadczenia dodatkowe

Ułudę współuczestnictwa proletariatu we własności społecznej podtrzymywał w PRL-u system dodatkowych, obok wynagrodzenia, świadczeń przysługujących pracownikom sektora państwowego. W grupie dóbr "do rozdania" znalazł się m.in. dostęp do mieszkań zakładowych, wczasów i kolonii, różnego rodzaju deputatów czy skierowania na kursy dokształcające. W rzeczywistości było to jedno ze źródeł nieformalnej zależności ekonomicznej "mas pracujących".

Drugie łączyło się z utrzymywaniem dysproporcji między wartością pracy a siłą nabywczą wynagrodzeń. Ów fakt starannie ukrywano, posługując się takimi instrumentami jak reglamentowany obrót, ceny urzędowe, administracyjny tryb najmu (popularny kwaterunek). Ten ostatni pełnił rolę czynnika obniżającego koszty utrzymania części rodzin. Wysokość czynszu oraz opłat za media kalkulowano na poziomie umożliwiającym pracownikowi i jego rodzinie zachowanie środków finansowych wystarczających do zakupu żywności i ubrań. Dodajmy uczciwie: niezbyt wielu, o co dbano kazuistycznie regulując z kolei nakłady na konsumpcję. W gospodarce stałego niedoboru obywatel bywał jednak często zbyt zajęty zdobywaniem niektórych produktów, aby zauważyć, na jak niewiele z nich starczyłaby jego pensja, gdyby chciał je kupować w normalnym trybie, czyli wtedy, kiedy ich realnie potrzebował.

Jednostka pozostająca poza systemem sfery budżetowej (rolnicy, rzemieślnicy) lub nieokazująca wystarczającej lojalności wobec władz ryzykowała, że jej standard życia będzie niższy, właśnie ze względu na brak dostępu do dóbr rozdzielanych według kryterium zatrudnienia. Osobom, które korzystały ze świadczeń socjalnych, wmawiano równocześnie, że jest to rodzaj zysków generowanych tylko przez socjalistyczny model gospodarczy. Sugestia była tak wielka, że niektórzy obywatele uwierzyli, iż wszelki postęp cywilizacyjny (powojenna odbudowa miast, melioracja i elektryfikacja wsi, likwidacja ­analfabetyzmu, awans społeczny, zawodowy i materialny niektórych grup) zawdzięczają wyłącznie uspołecznieniu znacznej części własności. Mówiono przecież: "gdyby nie PRL, dalej pasłbym krowy"...

Tymczasem realny problem nowego modelu prawa własności polegał na tym, że mechanizm administracyjnie kontrolowanej dystrybucji dotyczył towarów podstawowych, na które popyt był stale niezaspokojony. Władza doprowadziła do sytuacji, w której bez pomocy państwa obywatel nie mógł zrealizować nie tylko swoich aspiracji, lecz często nawet fundamentalnych potrzeb życiowych.

Obywatel zawsze zobowiązany

Jak PRL ingerował we własność indywidualną? Często i głęboko, czasem nawet nieracjonalnie niwecząc istotę tego prawa i związanych z nim stosunków gospodarczych. Tak było na przykład w przypadku właścicieli budynków wielomieszkaniowych, którym odebrano nie tylko możliwość czerpania zysków. Ich dochody, uszczuplone urzędowymi stawkami czynszu, podatkami i przymusowymi odpisami na fundusze remontowe, nie wystarczały na utrzymywanie domów. Nie przeszkadzało to ustanawiać wobec nich wymagań m.in. dbałości o stan techniczny budynku, pod groźbą dotkliwych sankcji (w skrajnych sytuacjach skutkujące nawet utratą tego majątku). W konsekwencji substancja mieszkaniowa stopniowo niszczała nie tylko z powodu zubożenia właścicieli, ale i z braku interesu prawnego do działania po stronie najemców.

Podobnie manipulowano prawem wobec gruntów położonych na terenie miast. Nowe przepisy wymuszały korzystanie z tego rodzaju mienia przez osoby fizyczne na innych niż własność prawach - w tym przy wykorzystaniu instytucji użytkowania wieczystego. Jednocześnie stopniowo wywłaszczano tych, którzy nadal jeszcze dysponowali ziemią nierolniczą. Prawo pozwalało im w takich sytuacjach zachować jedną działkę budowlaną. Jako argument przywoływano konieczność unowocześniania kraju, m.in. za pomocą planów zagospodarowania przestrzennego. Uważano, że aktywność państwa w tej sferze ułatwia pozyskanie nowych terenów pod budownictwo mieszkaniowe oraz obiekty użyteczności publicznej. Niektóre tereny rzeczywiście zostały tak przekształcone, ale łatwość, z jaką prawo pozwalało pozbawić własności indywidualnej, sprawiła na dłuższą metę, że wywłaszczenie straciło pozycję środka wyjątkowego, a część odebranych nieruchomości przez dziesięciolecia leżała odłogiem z powodu braku dalszych decyzji administracyjnych lub pieniędzy na zapowiadane prace budowlane. Obywatel bywał w takich sytuacjach bezradny i bezbronny, ponieważ równocześnie odebrano mu możliwości ochrony sądowej: sądownictwo administracyjne przywrócono dopiero w 1980 roku, a możliwości zgłoszenia przed sądem powszechnym innych roszczeń w sprawach utraty własności znacznie ograniczono.

W szczególnym położeniu znaleźli się w PRL-u rolnicy - największa grupa indywidualnych właścicieli. Jej istnienie przedstawiano w oficjalnej propagandzie jako świadectwo upowszechnienia własności (wielu chłopów uwłaszczyła bowiem reforma rolna) oraz potwierdzenie realizacji "polskiej drogi do socjalizmu", respektującej krajowe uwarunkowania społeczne. Choć położenie rolników było lepsze niż "kamieniczników", również dla nich rzeczywistość nie przedstawiała się zbyt pomyślnie: pozbawiono ich wielu typowych uprawnień przysługujących właścicielowi.

Władze bardzo ograniczyły rynkową sprzedaż artykułów rolnych. Do 1972 roku część z nich była objęta systemem dostaw obowiązkowych, a stopniowo zastępująca go kontraktacja wiązała się z nadal zaniżonymi cenami urzędowymi. Chłopi nie mogli również rozporządzać ziemią według swego uznania. Jej obrót podlegał drobiazgowej kontroli administracji, która pilnowała, aby rolnik nie był właścicielem działki większej niż 15-20 hektarów (wyjątek dotyczył transakcji w kręgu najbliższej rodziny).

Obok tych obostrzeń, rolnicy doświadczali innych, absurdalnych z punktu widzenia oficjalnie głoszonego postępu, ograniczeń. Jednym z nich była niedostępność na prawach własności podstawowych maszyn rolniczych: traktorów. Innym - utrzymywanie przez władzę reglamentacji wielu towarów niezbędnych w gospodarstwie indywidualnym. Chłopi często nie mogli nie tylko budować nowych pomieszczeń gospodarskich i mieszkalnych, ale nawet remontować już istniejących. Ingerencja administracyjna dotykała nawet przysłowiowego sznurka do snopowiązałek.

Charakterystyczną metodą dysponowania przez państwo własnością obywateli było też zmuszanie ich do różnych form oszczędzania. W ten sposób kredytowali oni niektóre działania w pełni kontrolowane przez administrację, na przykład w sferze budownictwa mieszkaniowego (książeczki mieszkaniowe) czy rozwoju motoryzacji (przedpłaty i talony na samochody). Czasem, jak w przypadku właścicieli domów i rolników, oszczędzanie sprowadzało się do ukrytej postaci podatku. Od osób zatrudnionych w sferze budżetowej wymagano też dodatkowej pracy, inicjowanej "spontanicznymi" zobowiązaniami załóg deklarujących przekroczenie planów produkcyjnych. Całość przedstawiano jako przejaw socjalistycznej wspólnoty interesów i zrozumienia tego, czym jest własność społeczna. O tym, co rzeczywiście wynikało z takich akcji, a także o przyczynach, dla których musiały być one podjęte, na forum publicznym już nie rozprawiano. Nominalni właściciele "dziesiątej potęgi gospodarczej świata", jak w latach siedemdziesiątych propaganda mówiła o Polsce, wciąż nie mogli nabyć swobodnie nawet meblościanki.

Dr ANNA MACHNIKOWSKA jest prawnikiem, autorką wydanej w ubiegłym roku książki "Prawo własności w Polsce w latach 1944-1981. Studium historycznoprawne". Pracuje na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Własność w PRL (24/2011)